Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
TEN WSTRĘTNY ZĄB
#1

(humoreska dentystyczna)




Większość ludzi rodzi się z trzydziestoma dwoma zębami, które w miarę upływu czasu powoli wykruszają się i żegnają bezpowrotnie ze swym właścicielem, lądując w koszu na śmieci lub w pudełkach, gdzie są niejednokrotnie przechowywane jako piękne wspomnienie lat, które minęły.
Bo zęby mijają jak czas, który je nadgryza i złośliwie penetruje swym własnym zębem.
To rzecz wiadoma i nieuchronna, jak przylot ptaków wczesną wiosną z ciepłych krajów, jak smutne życie młodożeńców, co swe zaślubiny mieli w dzień deszczowy i ponury…

Z zębami jest podobnie.

Zęby mają swój czas trwania i żywotność, co nie jest wieczna.
Cieszymy się, gdy ich nie czujemy, cierpimy, gdy bolą i nie dają wytchnienia za dnia i w nocy, zatruwając wszelką radość i odwracając uwagę od rzeczy miłych, a zwracając ją bezlitośnie ku nieznośnemu, rozrywającemu pół głowy, bólowi…
Anatol Kleszcz, postać znana w kręgach hodowców gołębi pocztowych, pomimo swego już niemłodego wieku, posiadał jeszcze całkiem imponujący garnitur własnego, zdrowego uzębienia, który pasjami lubił pokazywać w szerokim, jowialnym uśmiechu, jakiego mogli mu pozazdrościć młodsi osobnicy płci męskiej.
Miał duże, białe zęby, które chwilami wydawały się nieco za duże do jego szczupłej, żywej twarzy, ale cech rodzinnych się nie przeskoczy – ojciec miał podobne i stąd ów rozmiar.
- Co ty robisz, że masz je jeszcze w komplecie? – pytali często koledzy, którzy już dawno pożegnali się z naturalnym uzębieniem, a zmuszeni zostali do zaakceptowania kawałka bezdusznego, różowego plastiku w ustach, co ogólnie znany jest pod nazwą sztucznej szczęki.
Inni, oburzeni takimi praktykami, nie wstawiali sobie podejrzanych ,,wyrobów zastępczych”, uparcie trwając przy zdaniu, iż trzeba uszanować naturalną kolej rzeczy i żyć z tym, z czym przyszło żyć, kiedy lata świetności minęły.
- Możesz kasować bilety w autobusie – żartował sobie nie raz Kleszcz z tego lub innego, bezzębnego kolegi, który szczerzył się w kwaśnym uśmiechu niczym drewniany maszkaron.
Bawił widok pustawych szczęk i potężnych ubytków, co mogłyby rozbawić najbardziej ponurego ponuraka i na jego posępnej twarzy wymalować czerstwy, zdrowy uśmiech.
- Prawdziwa przerwa na papierosa… - mawiał pokpiwając z ogołoconych zgryzów. – Co tam na papierosa! Całe cygaro kubańskie tam wepchasz!
- Poczekaj, Anatol, na każdego przyjdzie czas – odpowiadali bezzębni rozmówcy. – Nie bądź taki pewny tych swoich siekaczy – nie znasz dnia, ani godziny, kiedy ząbek da ci w kość!
Nie dostałeś ich na zawsze, do czasu będę ci służyć, do czasu, kochaniutki…
- E tam! Za mną stoi siła genów, chłopcy, spadek po rodzinie, co zębiska takie miała, że mogłaby nimi korę dębową zakąszać! – odpowiadał beztrosko Anatol.
- Nie bądź taki pewny…
- A jestem, i co?
- Lepiej trochę ponarzekać, niż wierzyć w przyszłość, której się nie zna.
- Ale zęby swoje znam! I ręczę za nie. Sam byś chciał takie, jeden z drugim.
- Ty lepiej tak głośno o tym nie trąb.
- Bo co?
- Bo zapeszysz. Na odwrót będzie. Wspomnisz nasze słowa…
- Nie wspomnę, bo nic się nie stanie, a wy mnie tu nie straszcie, bo to wasza zazdrość przez was przemawia, nic innego. Chciałoby się pogryźć tak po ludzku, tak jak kiedyś, tak od serca. Ale było, minęło! Nie dbało się o uzębienie, to ma się teraz kawał plastiku w paszczy i porcelanowe imitacje, zrobione przez jakiegoś rzemieślnika z Koziej Wólki. I specjalną szklaneczkę na szczękę, i płyn do jej mycia. Zgroza, panowie i panie! Horror w biały dzień!
Z wami to jak z tym powiedzonkiem: ,,teza – antyteza – synteza – proteza…” Zaczynało się od tezy, połyskującej białym szkliwem, białych zębów kompletem, a skończyło się na wyrobie zębopodobnym, co taki nie do końca wygodny i prawdziwie człowieczy. Zwykłe oszustwo. Tak, chłopcy, to już nie te oczy, pozostał jeno łabędzi śpiew…
Lubił Anatol nabijać się ze swych ,,nadgryzionych zębem bezzębia” kolegów, lubił i często to czynił przy różnych okazjach, ciesząc się w duchu z tego, że jemu to nie zagraża. Wierzył w genialny spadek po rodzinie i to, że swój niepowtarzalny garnitur zębów zabierze ze sobą w całości do grobu, gdy nadejdzie na to pora pewnego dnia lub nocy.

Lecz choroby są podstępne…

Czają się w człowieku, długo i bezobjawowo, by nagle zaskoczyć jako fakt już dokonany. Przyoblec się w ciało. Są jak nieproszeni goście, którzy mieli nie przyjeżdżać, bo nikt na nich nie czeka. Jednak pojawiają się, choć nic na to nie wskazywało.
Nagle…
Anatol Kleszcz uśmiechał się nadal do swych kolegów w sposób niebudzący wątpliwości, iż jest zdrów jak ryba i z jego zębami nic złego się nie dzieje.

Była to jednak gra pozorów…

Od jakiegoś czasu, w dolnej siódemce, coś nieprzyjemnie ćmiło, coś niby świdrowało, niby pulsowało nagłymi uderzeniami coraz to silniejszego bólu…
- Przecież mam tam tylko taką malutką plombę… - mawiał wtedy do siebie. – Cóż więc to może być? Czyżby coś działo się w środku, w samym zębie? Nie, to niemożliwe…
Pomimo wiary, że będzie dobrze, ząb bolał z każdym dniem coraz bardziej i kiedy pewnej nocy uniemożliwił skutecznie zaśniecie, zrodziła się nagła i szybka decyzja, by następnego dnia udać się bezzwłocznie do dentysty – niech spojrzy i zajmie się tym natychmiast!
Z lękiem w oczach wchodził Anatol do gabinetu. Ostatnio podobny wstrząs miał miejsce ponad piętnaście lat wcześniej, kiedy trzeba było uzupełnić niewielki ubytek w górnej trójce. Wtedy również serce biło mu ze strachu jak dzwon, bowiem bał się dentystów jak ognia.
Przywitał go potężnie zbudowany, rudawy blondyn, ponad dwumetrowy, który był posiadaczem ogromnych dłoni, mogących bez trudu wygiąć w pałąk solidny, metalowy pręt.
Promieniowała od niego pierwotna siła i osobliwa wesołość.
Na jego kwadratowej piersi widniała mała, powleczona plastikiem, plakietka ze zdjęciem, imieniem i nazwiskiem – Wieńczysław Gwóźdź. To on był owym lekarzem od zębów. Widząc, z jakim przerażeniem Anatol wszedł do gabinetu, wnet swojsko zagaił:
- Co się tak boimy?
- Żadna mi to przyjemność – odparł niepewnie Kleszcz.
- A kto tu mówi o przyjemności? Tu o zdrowie się walczy, o to, by gryźć i mieć z tego frajdę!
- Kiepsko z tym…
- A na co się konkretnie uskarżamy?
- Na dole coś mnie ćmi już kilka tygodni…
- Kilka tygodni?! Nie dobrze, nierozsądnie i bardzo niefrasobliwie! Jak boli, przychodzimy od razu, od razu, nie wiedzieliśmy?
- Wiedziałem, ale…
- Ale co?
- Bałem się – mówiąc to Anatol spojrzał z wyraźnym zaniepokojeniem na potężne łapska dentysty.
- I po co? Czasy, kiedy zęby wyrywali kowale wiejscy obcęgami dawno już minęły. Obecnie unikamy wszelkiego dyskomfortu i niepotrzebnych stresów – pacjent musi nas polubić i iść do nas jak na bal! Upiory przeszłości rozwiały się w świetle nowoczesności! Teraz damy znieczulonko, powiemy miłe słowo, oczyścimy ubytek, będzie wypełnionko jak ta lala!
Usiądźmy wygodnie na fotelu i otwórzmy buzię – rzekł rudawy osiłek w białym fartuchu.
- Ojejku… - jęknął Kleszcz żałośnie.
- Bądźmy dobrej myśli, kto dobrze myśli, temu los sprzyja! – zawołał nagle olbrzym, zapalając ostre światło nad twarzą oszołomionego trwogą Anatola. – Szerzej proszę, bo nic nie widać! Nie chcemy przecież zgadywać i żyć w niepewności, prawda?
- Prawda… - odpowiedział zdjęty lękiem Kleszcz. – Nie chcemy…
Dentysta obejrzał dokładnie i uważnie wskazany ząb i po chwili rzekł poważnie:
- Zrobimy zaraz rentgenika, bo coś on mi się nie podoba… Z zewnątrz niby wszystko w porządku, ale skoro boli i żyć nie daje. Może pod plombą znajdziemy jakąś niespodziankę?
- O matko… - westchnął sparaliżowany strachem Anatol.
- Chodźmy! – powiedział osiłek i ruszyli do pokoju numer 7, gdzie wykonywano prześwietlenia.
Nie minęło kilka minut, kiedy wszystko było jasne.
- No tak… Mamy tu do czynienia z poważną sprawą – wygląda mi to na nieodwracalne zapalenie miazgi tego pechowego ząbka… Są i duże zmiany okołowierzchołkowe… Cóż, idziemy do gabinetu i siadamy wygodnie na fotelu!
- Ale…
- Wszystko jest pod kontrolą, u nas jest jak w domu, panuje swojska, przyjazna pacjentowi atmosfera, nie wierzymy? Niepotrzebnie. Zaraz się przekonamy! Zapraszam, śmiało!
- Święci niebiescy… - wystękał z grozą w oczach Anatol.
- Oni nam tu nic nie pomogą. W naszej klinice jest najnowocześniejszy sprzęt, doskonali fachowcy, wysoka jakość materiałów. Spokojnie, nie ma powodów do obaw. Opracujemy ząbek, założymy plombę i życie znów nabierze kolorów! Gotowi? No to dobrze!
- Co pan mi zrobi? – padło nieśmiałe pytanie.
- Leczonko kanałowe, trujemy, czyścimy i zamykamy. Wszystko! U nas jest jak u mamy!
Osiłek w białym fartuchu ochoczo zabrał się do pracy. Wiercąc, nie przestawał gadać.
- Jeszcze kilka wizyt i zapominamy o problemie? Jak o głupim filmie, przykładowo.
A oglądaliśmy dwa dni temu ten kryminał z tym amerykańskim aktorem, co to ma taki… - i zaczął mówić szybko i bez przerwy jak nakręcony, jakby rozpierała go chorobliwa potrzeba mówienia o czymkolwiek, byle gadać, byle pleść trzy po trzy, w kółko, bez końca…
Kiedy chwilami przestawał mówić, nucił pod nosem jakąś melodię lub pogwizdywał.
,,Rany, gdzie ja jestem?” – pomyślał Anatol, obserwując kątem oka dziwne i wybitnie nietypowe zachowanie dentysty - ,,Swojskie klimaty, rodzinna atmosfera, zobaczymy jakie będą skutki…Może to jakiś oszołom? Co za łapy, co za siła – niezbyt pasująca do tej roboty. Dziwoląg jakiś…”
- A LUBIMY MOCNE WRAŻENIA? – zapytał nagle z nieszczególnym błyskiem w oku.
- Nieee – wystękał Kleszcz z trudem, mając usta pełne rurek, waty i jego wielkich łap.
Nagle ogarnął go jakiś nienazwany niepokój.
Jakaś obawa wykwitła na dnie jego duszy…
- BO JA KOCHAM… - wysapał olbrzym z duszną, mętną ekscytacją w głosie. – CZASAMI JAK MNIE TAK NAJDZIE, TO LUBIĘ SIĘ…BAĆ. Ha, ha, ha! Taki chłop jak ja i strach! Czasem to zdrowe… Taki strach, co za gardło nagle ściśnie, straszek, strachunio, straszyszon…

Każda kolejna wizyta wiązała się nieodzownie z potężną porcją bólu i niekończących się, głupawych i bełkotliwych monologów pana Wieńczysława Gwoździa – dentysty swojskiego i przepojonego duchem rodzinnej, stomatologicznej atmosfery, który bez opamiętania i odrobiny wyczucia raczył swymi przemyśleniami i wybujałą pod sam sufit sałatą słowną, swego cierpiącego, skręcającego się na fotelu w makabrycznych konwulsjach bólowych, otumanionego pacjenta.
- Kanały wyczyszczone, jak się patrzy! – zawołał ni stąd ni zowąd z radością mogącą wprowadzić w zakłopotanie największego wielbiciela humoru surrealistycznego – igiełki chowamy do pudełeczka, niech tam sobie leżą w spokoju! Naskrobały się tego towaru, oj naskrobały. A czy wiemy, ile tam zarazków było, ile nieżywych tkanek i komórek? Lepiej, że nie wiemy, oj lepiej! Teraz do domku i na następnej wizycie kończymy tę zabawę! Wypełnionko będzie jak malowane! Cud miód! Filozofom się nie śniło! Malina!
- Ale panie doktorze – zaczął nieśmiało Anatol – czy to musi dalej boleć?
- Że co? Że jak? Że co robić? – zapiał jakimś kogucim falsetem dentysta.
- Boleć…
- Tam nie ma prawa już nic boleć! Ząb jest martwy – martwy jak kotlet!
- Jednak boli i to nie mija…
- Może trochę przesadzamy? Może jakaś indywidualna nadwrażliwość?
- Kiedy wracam do domu, zaczyna mnie boleć od nowa. Czy to jest normalne? Ja nie mogę w nocy spać, siedzę i obserwuję, co dzieje się z tym zębem. A dzieje się bardzo dużo – z przerwami boli mniej lub bardziej. Przecież skoro on już martwy…
Wyrwiząb uśmiechnął się szeroko:
- Martwy jak kotlecik schabowy, co go zjemy niedługo z przysmażanymi ziemniaczkami, posypanymi pachnącym koperkiem i soczystą surówką, zagryzając radośnie nową plombą! Z przednich kompozytów, wyprodukowaną w najlepszych laboratoriach tego świata. I pomyśleć, że ludzie w, takiej na przykład Ameryce Północnej, zajadają takimi samymi wypełnieniami, żują nimi i rozdrabniają swój bardzo amerykański pokarm, takimi samymi utwardzalnymi światłem wymysłami, jakie niebawem będziemy mieć w swej własnej, dotąd nieco nierozpieszczanej szczęce. Co za radość! Jakież to miłe i zabójcze uczucie. W jednej chwili zasilamy swój zębowy organizm czymś niezwykłym, o czym nasi przodkowie, bezzębni i zionący koszmarnymi oddechami, mogli jedynie pomarzyć, gdy wioskowy kowal rwał im zęby potężnymi, pełnymi zarazków, obcęgami do podkuwania koni i wyrabiania pospolitych przedmiotów z żelaza, takich jak ostrza siekier czy zwykłe kosy. I jak powiedział kiedyś ktoś światły na umyśle:,,lecz kłopoty życia częścią!” – teraz nadchodzi szansa, by mieć ją we własnych ustach i sobie nią zagryzać, zakąszać i przeżuwać jadło jak panisko!
- Ale mnie boli… - nie dawał za wygraną Anatol. – Ja tak dłużej nie wytrzymam. To jakiś koszmar.
- Nie mam na to wytłumaczenia. Z całej mej, wieloletniej praktyki i wiedzy teoretycznej niezbicie wynika, iż martwe zęby nie produkują odczuć bólowych, ponieważ są martwe i jako takie, podobnie jak ludzki trup, nie są w stanie kontynuować swej misji krzewienia cierpień.
- To minie?
- Myślę, że wszystko, co złe, kiedyś minie, jak po zimie następuje wiosna, a po złym prezydencie, dobry! Świat napędzają pozytywne wibrację i to właśnie ich należy się trzymać.
Po powrocie do domku, nie myślmy zbyt wiele o zębach, bo to drogą niezbadanej autosugestii może wywołać rzeczywiste odczucia bólowe, a tego przecież nie chcemy, prawda?
- Może by go wyrwać? – zapytał nagle gotów na wszystko Anatol.
- To byłoby wysoce nierozsądne i przypomniało małą, nieroztropną amputację, na przykład, palca, ponieważ w danej chwili miał ochotę sobie trochę poboleć. Czy to jest właściwy sposób, właściwa droga – oj, wątpię, wątpię bardzo! Pewne sprawy trzeba przeczekać. Tylko cierpliwi poznają jak smakuje zwycięstwo…
Kleszcz spojrzał na dentystę i ogarnęło go dogłębne zwątpienie. Czy ten ogromny niedźwiedź uwolni go tego przeklętego bólu, czy też działa po omacku? Sprawy nie wyglądały klarownie i jednoznacznie. W ogóle nie wyglądały. W powietrzu unosił się tylko słodkawy, ciężki jak ołów, odór potu, wydzielanego przez Wieńczysława Gwoździa…
- Kanały wypełnione, zapraszam, zatem na mały rentgenik! Zobaczmy jak to wygląda w oku kamery! – zawołał jakby zobaczył na ulicy kolegę z lat szkolnych, z którym wypalił pierwszego papierosa na balkonie jego matki, kiedy inni, porządni chłopcy, wracali z tornistrami na placach do swych domów, szczęśliwi, że dostali o jedną dwójkę mniej.
- Już idę… - stęknął Anatol i powlókł się posłusznie za dentystą.
Gdy zakończył się nieskomplikowany proces prześwietlania wypełnionych po brzegi tym, co trzeba, profesjonalnie oczyszczonych kanałów, spocony osiłek w białym fartuchu rzekł z niekrytym zadowoleniem:
- Jeszcze tylko raz i po ptakach! Zakładamy wypełnionko i gra muzyka, szwagra leją! Niech się dzieje, co chce, tu nie ma tralala i bum cyk cyk! Tu się leczy kości, którymi homo sapiens konsumuje i rozdrabnia swe pożywienie, by je potem łykać i nie mieć niestrawności oraz uciążliwych gazów, co niezbyt ładnie pachną. Tu się czyni cuda z zębem i jego całokształtem. Człek musi być zdrów! Bez tego byłby ledwie sapiens… Gatunek raczej niewesoły…
- Czyli wszystko dobrze? – zapytał Anatol.
- A jakże! Rewelacyjnie! Zapraszam pojutrze, wtedy zakończymy definitywnie te boje.
- Ale ja wciąż czuję, że coś jest nie tak…
- Nie mamy przypadkiem małego przewrażliwienia? Wystarczy uszczypnąć i już wyjemy?
Do domku, koniaczku się napić, muzyki posłuchać, z kobietą się poprzytulać – wtedy bzdety z głowy wylecą od razu, jakby ich tam nigdy nie było. Po co myśleć, że boli, jak nie ma, co boleć? Logiczne. Jak nie ma, to nie boli – koniec, kropka i skończona szopka, ole! I wannę polecam na dolegliwości wszelakie, ciepła woda wyciąga stresy i koi nerwy…
ALBO TROCHĘ STRACHU, CO LECZY JAK NIC INNEGO – TAKA MAŁA ADRENALINKA, MAŁE, WIECZORNE POBANIE SIĘ… JUŻ JA BYM WIEDZIAŁ, CO POLECIĆ, JUŻ JA BYM WIEDZIAŁ… DRESZCZYK PO PLECKACH PRZELECI I JUŻ INNYMI OCZKAMI SIĘ PATRZY NA PROBLEMIKI SPRZED CHWILI… INNYMI.
- To ja już może sobie pójdę – rzekł pośpiesznie Anatol i zdecydowanie ruszył do drzwi.
- A proszę bardzo! Czekam pojutrze. Wszystkiego dobrego i więcej wiary w siebie – to działa, to działa jak wszyscy diabli! – wypalił gromko dentysta.
- Jak kto?
- Jak wszyscy tacy, siacy i owacy! Musimy uwierzyć, że będzie dobrze, że będzie!
- Do widzenia, panie doktorze…
- Do widzenia i głowa do góry – im wyżej, tym lepiej! Głowa jest po to, by ją wysoko nosić!
I tak zakończyła się ta osobliwa wizyta.

Gdy wrócił ponownie, aby zakończyć proces wypełniania zęba, Wieńczysław Gwóźdź przyjął go iście po ojcowsku, zapraszając szerokim i jakże swojskim gestem do gabinetu.
- Fotel już czeka, już stygnie! Zimny fotel to zły fotel! – zawołał, jakby przed sekundą zobaczył gdzieś w pobliżu niezapomnianego kolegę z lat dawnych, bo szkolnych i pokrytych mgłą rzeczy odległych i jawiących się niczym przedziwny sen, z którym pewnego jesiennego popołudnia smażył frytki w kuchni jego matki i zapaliła mu się patelnia, którą potem wspólnymi siłami wrzucili do toalety i pośpiesznie spuścili wodę.
- To do dzieła! – radosny okrzyk dwumetrowego osiłka rozpruł ciszę pobliskich ścian.
I rączo i ochoczo zabrał się do niego, kończąc długą drogę przez mękę…plombą, co nie miała prawa boleć, bo wypełniała wszak martwy do szpiku kości ząb, lecz pomimo to nie zakończyła przedziwnych cierpień – wręcz przeciwnie – to, co najgorsze dopiero miało nadejść…

Kiedy po jakimś czasie płomienny dentysta oglądał zdjęcie owego zęba, zawołał gromko okrzykiem zwycięzcy:
- Daliśmy radę! Daliśmy radę! Obym nie musiał już więcej panu pomagać. Życzę zdrowych, radosnych zębów i nie nawiązywania żadnych kontaktów z tzw. bólem – to zły kompan, to bolesny towarzysz. Żaden z niego friend! Taki przybłęda, co błąka się po szczękach i boli, cholernik! A mógłby wejść sobie, powiedzmy, w krowę czy konia. Może tam środowisko gorsze i długo sobie nie poboli? Póki co, dłoń do góry i wiwat na cześć nowoczesnej technologii, co nie zna litości dla przeróżnych bakcyli i zarazków, co by chciały bezkarnie kąsać człowieka, a powinny pod ziemię się zapaść, gdzie ich miejsce i tam podgryzać próchniejące truchła umarłych! Martwy jak kotlet! Martwy jak stek! Martwy jak cebula duszona na patelni pod przykryciem przez około piętnaście minut jako dodatek do kaszanki!

Problem nie minął…

Anatol cierpiał dalej.
Ząb, choć teoretycznie martwy, zachowywał się jak w pełni żywy.
Boleśnie żywy.
Nastało piekło…
W swej szczęce, gdzie tkwiła owa nowoczesna plomba, Kleszcz odczuwał tępy ból, jakby wbito mu tam ostry…gwóźdź, co swym końcem przebijał na wylot splot czułych nerwów.
Chodził po mieszkaniu jak opętany i skręcał się w najbardziej nienaturalnych pozach, byle bodaj przez chwilę poczuć się lepiej i zapomnieć o straszliwym, dręczącym go zębie, który z dnia na dzień bolał coraz bardziej i coraz bardziej sprowadzał jego życie do poziomu nędznej wegetacji w oparach cierpienia, co z logicznego punktu widzenia zdawało się chorym, wynaturzonym urojeniem…
Jednak było faktem i makabryczną rzeczywistością.
Spożywanie sporej ilości przeróżnych leków przeciwbólowych dawało jedynie połowiczny efekt – krótkotrwała ulga wnet przemijała bezpowrotnie i z niebytu wyłaniał się znów ów upiorny ból nie do zniesienia, idący w parze z wysoką gorączką.
Mijały dni i tygodnie w świecie cierpień, na które wydawało się nie być lekarstwa.

Nagle coś się odmieniło…

Choć nie oznaczało to pożegnania z potwornymi boleściami.
Pewnego dnia Anatol Kleszcz poczuł w sobie przedziwny nakaz-imperatyw, który gwałtownie domagał się niezwłocznej realizacji – bezwarunkowo i bezzwłocznie. Osobliwy był to pomysł, niecodzienny… Wprost niewytłumaczalny.
Otóż nagle przyszło mu do głowy, by…wejść na dach jakiegoś wysokiego domu i popatrzeć w dół. By stanąć na samym jego kancie. Właśnie na nim, koniecznie. Zdecydowanie. Postawić tam swoje buty. Zaistnieć. Spokojnie, z pewną dozą ekscytacji. Wciągnąć głęboko powietrze. Zachłysnąć się niezwykłością sytuacji. Chłonąć czas i jego wszelkie smaczki.
I poczuć to, co czuje się w takich chwilach. Po co? Czemu akurat tak? Tego jeszcze nie wiedział.
Oczywiście należało wybrać dach płaski z wiadomych powodów…
Tak też uczynił.
Szybko zorientował się, że w jego okolicy znajduje się wiele takich domów, gdzie na ostatnim piętrze zbudowano specjalną drabinkę i właz-klapę, służącą do wchodzenia na dach, zapewne na okoliczność napraw lub dla kominiarzy. Było, więc z czego wybierać…
Stało się to tak szybko, tak nagle, że nawet nie zauważył, kiedy stał już na dachu wysokiego budynku i spoglądał z przerażeniem w dół. Z przerażeniem? Czy to właśnie je odczuwał najbardziej w tamtej chwili?
Było coś jeszcze…
Coś bardziej zastanawiającego…

Poczuł dziwny dreszcz przyjemności – nieznanej dotąd i nigdy nieodkrytej.

Oprócz niej wnet spostrzegł, że chwilowo jego koszmarny ząb…przestał boleć!
Czyżby to za sprawą emocji, ogromnego lęku, co w parze z miłym podnieceniem wytworzył nagle w organizmie nieokreślone, naturalne substancje przeciwbólowe? Może to za sprawą adrenaliny, która buzowała w nim w tamtej chwili jak lawa w wulkanie? Trudno tu o opinię…
Przedziwne odkrycie tak podziałało na psychikę i wyobraźnię Anatola, że każdego dnia i często również pod osłoną nocy, wchodził na najróżniejsze, okoliczne dachy, by spoglądać w dół i sycić się niewytłumaczalną podnietą, bliską jakiejś trudnej do określenia i nazwania ekstazy, co z wolna przybierać poczęła formę czynności przymusowej…
Jej natrętny charakter szedł nierozłącznie w parze z brakiem przykrego bólu zęba, który podczas spacerów po dachach, ginął gdzieś jak niechciany sen, co nie powinien się śnić.
To wystarczyło, aby w krótkim czasie wytworzyć silne uzależnienie…
Kiedy był ,,na ziemi” natychmiast powracał przeszywający ból zęba i odbierał wnet chęć do życia, otumaniając nieznośnym cierpieniem do tego stopnia, że obolały Anatol nie był w stanie wykonać żadnej, najmniejszej bodaj czynności. Dotychczasowe ilości środków przeciwbólowych już nie skutkowały – trzeba było zwiększyć dawkę do iście końskiej, by móc choć kilka godzin przespać we względnym spokoju.
Często zdarzało mu się popadać w nagły sen w ciągu dnia, kiedy potężna, stępiająca zmysły porcja leków zwalała go z nóg, popychając w objęcia Morfeusza.
Śnił mu się wtedy ów głupawy dentysta i jego wielkie, spocone łapska, zaciskające się z wolna na jego szyi, kiedy siedział na fotelu w oczekiwaniu na kolejny zabieg…
Niemiły sen często powracał, jak złe wspomnienie, co miało wszelkie podstawy ku temu, by kojarzyć mu się z wszystkim, co najgorsze i najstraszniejsze.

Nie było tu już tylko wspomnieniem…
Stało się niestety życiem…

Kiedy ból stał się nie do zniesienia, a gorączka znacznie podskoczyła, Anatol ruszył zdecydowanym krokiem do gabinetu pana Wieńczysława Gwoździa, aby wyjaśnić sprawę.
Przywitał go ten sam idiotyczny uśmieszek:
- Witam, witam! Co tam nowego? Znów mamy jakiś problemik z ząbkami?
- Ten sam. Ja dłużej już tego nie zniosę. Proszę mi powiedzieć, co się z nim dzieje! On boli gorzej niż przedtem! To się musi skończyć, bo zwariuję!
Gwóźdź spojrzał na niego beztrosko i rzekł:
- Martwe zęby nie bolą. Coś chyba przesadzamy z tym wszystkim! Byliśmy w dobrych rękach, w rodzinnej, swojskiej klinice, gdzie każdy traktowany jest jak brat czy siostra.
Tu nie ma miejsca na eksperymenty i pomyłki! Tu się wie, o co chodzi w tym wszystkim!
Tu się wie i nie ma żadnego ,,ale”. Czy wyrażam się jasno?
- Proszę mi pomóc! – zawołał rozpaczliwym głosem Anatol.
- Jako dentysta zrobiłem już wszystko, co trzeba było zrobić. Nic już się nie wymyśli.
Ale zapomnieliśmy chyba o moich złotych radach… Zapomnieliśmy, prawda? A mówiłem kiedyś to i owo… Radziłem, żeby spróbować troszkę się pobać…
- Co? – jęknął Kleszcz.
- MÓWIŁEM, ŻEBY NAPĘDZIĆ SOBIE SAMEMU PORZĄDNEGO STRACHU, TO OD RAZU I CIAŁO LEPIEJ PRACUJE, I GŁOWA LEPIEJ MYŚLI, I BÓLE USTĘPUJĄ…
BÓLE WTEDY ZNIKAJĄ JAK SZCZURY Z TONĄCEGO OKRĘTU! WYSTARCZY TYLKO POSMAKOWAĆ MALUTKIEGO, MALEŃKIEGO…BANIA SIĘ!
Anatolowi coś nagle zaświtało w głowie.
- Może proponuje mi pan chodzenie po dachach? – zapytał zebrawszy się na odwagę.
- Otóż to! Zgadł pan! Jak pan na to wpadł? Intuicja? Rozumował pan w tym kierunku? – podniecił się nagle Gwóźdź, po raz pierwszy mówiąc do swego pacjenta inaczej niż w osobie ,,my”, bez swej przesadnej błazenady i pustego dowcipkowania.
- Byłem na nich…
- No i jak? Jak pan to znajduję? Podobało się?
- Może. Na pewno. To bardzo przyjemne uczucie. Nie wiem tylko jednej rzeczy… Nie mogę jej nijak rozgryźć i do niej dotrzeć, choć myślę o tym od dawna…
- A cóż to za rzecz, jeśli można wiedzieć?
- Dlaczego to robię… Dlaczego łażę po tych dachach…
Dentysta uśmiechnął się przewrotnie i odrzekł mentorskim głosem:
- MOŻE NIE TYLKO PAN PO NICH CHODZI… MOŻE JEST NAS WIĘCEJ?
- Nas? – zawołał Anatol.
- Nas, którzy kochają się troszeczkę pobać. Popatrzeć sobie w dół i wyobrazić, jakby to było tam spaść i roztrzaskać się o ten twardy, betonowy chodnik… I jakie myśli miałoby się, lecąc tam z zawrotną prędkością! Może pojawiłyby się jakieś nagłe wyrafinowane olśnienia, wynikłe z niezwykłości tej oryginalnej, jednorazowej w swym założeniu, sytuacji? Ciekawe, nie sądzi pan?
- A więc to pana sprawka! To pan mnie tym zaraził! – krzyknął Kleszcz, aż zabolał go ząb bardziej niż powinien o tej porze dnia.
- Zaraził? Nie bardzo rozumiem. Ja panu nic nie kazałem robić. Pan sam wybrał to dla siebie.
Pańska, wolna wola. Ja tylko zasygnalizowałem to i owo… Mała wskazówka, nic poza tym.
Anatola rozeźliła bełkotliwa odpowiedź.
- Więcej tu nie przyjdę! Nie chcę mieć z panem nic wspólnego! Przez pana mogłem spaść i dziś wąchałbym kwiatki od spodu! Pan jest osobnikiem anormalnym, panie Gwóźdź! Trzeba było zostać kominiarzem albo grotołazem, a nie grzebać ludziom w paszczach!
- Skoro tak pan sądzi, skoro takie jest pana zdanie, to nie pozostaje mi nic innego, jak pana pożegnać – mówiąc to zaczął napierać całym swym cielskiem na Anatola, który pod jego naporem wycofał się szybko do wyjścia.
- Jeszcze tu wrócę! – zawołał na koniec.
- Do zobaczenia na dachu, może spotkamy się tam kiedyś przypadkiem, jak starzy kumple, miłośnicy tej samej pasji, tych samych dreszczy… - zaśmiał się złośliwie.
- A idź pan w diabły! – syknął Anatol i opuścił swojską i niebywale rodzinną klinikę.
Jeszcze tego samego dnia udał się do innego dentysty, do innej, równie przyjaznej pacjentowi i równie swojsko-familijnej kliniki, gdzie opowiedział całą przykrą historię swego zęba i gdzie natychmiast rozpoczęto akcję ratunkową od wykonanie prześwietlenia.
Kiedy lekarz po chwili oglądał pod światło małą kliszę, na której utrwalił się obraz przyczyny ogromu cierpień i nieprzespanych nocy, na jego twarzy pojawił się cierpki grymas.
Spojrzał na Anatola i rzekł spokojnym głosem dobrego wujka:
- W jednym z kanałów pana poprzedni dentysta pozostawił złamaną igłę Lentulo, taką małą igiełkę do oczyszczania kanałów z tego, czego nie powinno w nich już być. Obawiam się ponadto, że użył zbyt wielkiej siły do tego zabiegu, bowiem igła przekroczyła otwór wierzchołkowy, przebiła się przez niego. To błąd w sztuce. Typowy błąd lekarski.
Ząb trzeba usunąć chirurgicznie. Oby nam tylko nie pękł po drodze…
- O święci niebiescy… - jęknął Anatol.
- Nie ma innego wyjścia. Ten ból nigdy nie minie. Mamy tu dobrego chirurga, dobrze, że dziś akurat przyjmuje… - odpowiedział dentysta.
- To jedyny sposób?
- Jedyny.
- Trudno…

Feralny ząb niestety pękł podczas próby wyrwania go, więc nie obeszło się bez dłutowania.
Przypominało to mozolną pracę rzeźbiarza, który z całej siły tłukł młotem w dłuto, aby nadać twardemu tworzywu pożądany kształt. Głowa Anatola latała w powietrzu jak piłka w różne strony, w miarę jak chirurg pozbawiał go resztek przeklętego zęba.
Po czterdziestu minutach dzikiej jazdy do piekła i z powrotem, zabieg zakończono powodzeniem.
Pacjent przeżył, lekarz również…
Pomimo potężnego szoku i zawrotów głowy, Anatol rozumował jasno i trzeźwo.
To nakazało mu zadać pytanie:
- On musi oddać mi wszystkie pieniądze, jakie wpakowałem w ten przeklęty ząb, skoro z premedytacją zataił przede mną fakt, że zostawił mi tam jakąś złamaną igłę. I do końca udawał głupiego, jak mu mówiłem o moich bólach. Chyba mam prawo do zwrotu pieniędzy, prawda?
Chirurg spojrzał na niego uprzejmie i rzekł po przyjacielsku:
- Coś panu powiem, jak mężczyzna mężczyźnie – ja bym tego nigdy nie puścił płazem. Rozumie mnie pan? Czy wyraziłem się wystarczająco jasno?
- Wyraził się pan… - wybełkotał z trudem obolały Anatol. – Już chyba wiem, co zrobię…
Jeszcze tego samego dnia wtargnął do swojsko-rodzinnej kliniki i bezpardonowo wdarł się do gabinetu Wieńczysława Gwoździa. Ten akurat nie miał pacjenta i w spokoju popijał sobie kawę, pogwizdując.
Na widok Anatola mocno się zdziwił.
- To znowu pan? Nie przypominam sobie, żeby był pan umówiony na wizytę…
W tym momencie nastąpił atak, jakiego głupawy dentysta się nie spodziewał. W krótkich słowach dowiedział się, że jego sprawka nie jest już tajemnicą, zakończyła się przykrą interwencją chirurga i utratą zęba, którego nie można było już uratować, i co za tym idzie, nadszedł czas na zwrot wszystkich kosztów, jakie biedny i oszukany pacjent kiedykolwiek poniósł w trakcie owego partackiego ,,leczenia”. Zagroził, że jeśli nie otrzyma pieniędzy w ciągu trzydziestu minut, zadzwoni po policję, do radia i poczytnych gazet, kolorowych i czarno-białych, by nadać aferze gigantyczny rozgłos.
Dowcipkujący dotąd osiłek, zbaraniał…
Nagle, obawiając się wstydliwego skandalu, stał się papierowym tygrysem.
Nie odezwał się nawet słowem – w milczeniu patrzył w podłogę…
W pewnej chwili, w gabinecie pojawiła się przełożona pielęgniarek i zapytała mocno poruszona i oburzona zarazem, dlaczego w całej klinice, miejscu powszechnie szanowanym i wysoce przyjaznym pacjentowi, rozbrzmiewają tak głośne, nienawistne ryki – to absolutnie niedopuszczalne i karygodne.
Kiedy dowiedziała się niebawem, o co poszło i zobaczyła dokumentację Anatola od chirurga z wyczerpującym opisem przypadku, zdjęcie rentgenowskie – ewidentny dowód i niewyraźną, zalęknioną oraz głęboko otępiałą twarz Wieńczysława Gwoździa, wnet pojęła, że to nie przelewki – trzeba płacić, bo za chwilę może być za późno – rozszalały pacjent bowiem najwyraźniej nie żartował, gotów był posunąć się lada chwila do ostateczności.
Zapłacili.
Chętnie i szybko, bez szemrania.
Nikt nie przepraszał – przepraszają wszak tylko winni.
Tu takich nie było – byli tylko zastraszeni szalonym ultimatum porządni ludzie medycyny…
Anatol opuścił swojskie progi i splunął przez lewe ramię.
- Banda oszustów spod ciemnej gwiazdy! Krowy wam leczyć i konie podkuwać, zakłamane pajace! Każdego ostrzegę, żeby was łukiem omijał! Tęgie umysły, a w głowie pusto! – krzyknął na koniec ze wstrętem, ostentacyjnie trzaskając z hukiem drzwiami.
Wraz z nim w popłochu uciekło kilku potencjalnych, niedoszłych pacjentów, czekających na swą niezapomnianą i jedyną w swym rodzaju „szansę” na fotelu. Być może ich także spotkałby podobny los…
Ból nigdy już nie niepokoił i nigdy już nie wrócił.
Przykro doświadczony przez los pacjent mógł na nowo radośnie zająć się życiowymi przyjemnościami, z których zmuszony był zrezygnować, poznając uroki swojskiej odmiany sztuki medycznej…
Jego pusty zębodół pięknie się zagoił. Od tamtej pory ma innego dentystę. Bardziej przyjaznego, niższego i nieopowiadającego durnych dowcipów w oparach własnego słodkawego potu…
Ma o jeden ząb mniej.
Może to i lepiej?
Nie wchodzi też już na dachy…





11 lutego 2009

Odpowiedz
#2
Wylaszczone na maxa. Te boje z dentystą sadystą wypas. Językowe smaczki jak z ideału. Ale nie mów że to naprawdę się wydarzyło. Są tacy pokurcze? Animuje sie w tej tematyce bo mi raz kolesław rwał zdrowy ząb i zbacił.
Odpowiedz
#3
Kawałek na faktach.
To jest w tym wszystkim najgorsze.
Takie rzeczy się dzieją.
Dzięki za lekturęSmile
Odpowiedz
#4
Brrr, Mes nienawidzi dentysty! Big Grin Choćby to był anioł w ludzkiej skórze, ja i tak oskarżę go o niecne zamiary.

Temat - pojawiający się dość często. Ale podałeś go przyjemnie - tekst bardzo, bardzo na plus. Brawo!
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#5
Dzięki Mestari, fajnie, że opowiastka przypadła Ci do gustuSmile

Pozdrawiam
Odpowiedz
#6
Ze względu na niesamowitą lekkość narracji i humor można to czytać wiele razy i nie będzie przesytu. Doskonale oddany problem "fatalnego dentysty" i skutków jego "pracy". Lektura daje wiele frajdy także z tego tytułu, że napisana jest wzorową polszczyzną.
Odpowiedz
#7
Bardzo dobrze napisane, lubię taką żonglerkę słowami Smile

Cytat:nadgryzionych zębem bezzębia
moja ulubiona część xD
Odpowiedz
#8
samo życie Smile
Odpowiedz
#9
Mnie się też podobało, ale mam jedno zastrzeżenie, bardzo poważne. Pierwsze zdanie brzmi:

(20-03-2011, 17:08)mike napisał(a): Większość ludzi rodzi się z trzydziestoma dwoma zębami

Otóż... zapewniam Cię, iż ŻADEN człowiek nie rodzi się ani z trzydziestoma dwoma zębami, ani z czterema, ani nawet z JEDNYM zębem Big GrinBig GrinBig Grin
Pozdrawiam
Maciej Ślużyński
http://www.rw2010.pl
Rewolucja wydawnicza nadeszła!
Odpowiedz
#10
Panowie,

wielkie dzięki za lekturę.
To musiało Was wiele kosztowaćSmile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości