Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Szkot
#1
I
Ogień i woda

Delikatny powiew letniego wiatru marszczył powierzchnię zalewu, oświetlonego skąpym blaskiem księżyca. Ciszę przerywały pojedyncze kumkania żab oraz szum płynącej wody. Tu i ówdzie rozlegał się plusk będący dziełem drapieżnej ryby, która wynurzała się na chwilę z topieli. Gdzieś w pobliżu huknęła sowa. Ogłosiła rozpoczęcie łowów, wywołując popłoch wśród szczurów grasujących na piaszczystej skarpie.
W nocne dźwięki wkradało się od czasu do czasu skrzypienie starego statku kupieckiego. Żaglowiec zakotwiczył przy brzegu bujnie porośniętym trzciną; wtopiony w czerń nocy był słabo widoczny, a jego maszty, ledwo dostrzegalnie bujające się na tle księżyca, wyglądały złowróżbnie, przypominając pale niosące powolną śmierć rzezimieszkom.
Na pokładzie pełniło straż kilku wartowników. Skąpo ubrani, z racji ciepłej nocy, stali bez ruchu, patrząc bez emocji każdy w inną stronę. Dzierżyli w dłoniach piki, za pasami tkwiły pistolety i zakrzywione szable o szerokich ostrzach. Okrągłe brzuchy świadczyły o dostatnim życiu, a podkrążone oczy oraz przeciągłe ziewanie były przejawem znużenia wykonywanym zajęciem. Bo i czego tu się było obawiać? Statek miał wyruszyć o świcie, po czym wpłynąć na wody Morza Czarnego, a potem skierować się na Konstantynopol.

Znowu rozległo się pohukiwanie sowy.

A po chwili następne.

Nagle ciszę przeszył ogłuszający huk wystrzałów. W przybrzeżnych trzcinach posypały się iskry z samopałów. W mgnieniu oka wokół statku pojawiły się łodzie, z których napastnicy oddali kolejne salwy. Po chwili czajki niemal równocześnie uderzyły o burty statku. Naraz poszły w ruch liny i haki. Kozacy rozpoczęli wspinaczkę z wrzaskiem, który obudziłby nawet umarlaka. Dwóch pierwszych śmiałków padło od tureckich kling, a następnego śmiertelnie raniła kula pistoletu, robiąc z jego twarzy krwawą miazgę. Na pokład wdzierali się kolejni, jak rozjuszone szerszenie do kryjówki os. Wąsata zgraja z wygolonymi łbami, paliła do osaczonego wroga z pistoletów, po czym dobywała szabel.
Spod pokładu, przez niewielki właz, wyskakiwali Turcy. Zdezorientowani i często jeszcze zaspani, kończyli żywot od kozackich pistoletów. Na kudłate łby tych, którym udało się umknąć sprzed luf albo zostali tylko niegroźnie draśnięci przez świszczące w powietrzu kule, opadały szable ostre niczym wilcze zęby.
– Rezać psubratów! – krzyczał rosły Kozak. Przedostawszy się na pokład jako jeden z pierwszych, stanął nieco z tyłu. Krótko, w milczeniu, przyglądał się masakrze. Potem ruszył ponownie na wroga, wrzeszcząc na całe gardło: – Wszystkich z szablą albo z pistoletem w ręce zatłuc na amen!
Odpowiedział mu ryk kamratów. Z jeszcze większą zawziętością poczęli rąbać Turków, wkrótce tworząc górę trupów na zalanym krwią pokładzie. Świst kozackich kling oraz wrzaski mordowanych żeglarzy niosły się echem po wodzie niczym krzyki potępionych z samego dna piekła. Wkrótce odgłosy walki przycichły.
Większość Kozaków opuściła szable, widząc, że dalsza rzeź nie ma większego sensu. Kilku bez opamiętania siepało martwe ciała.
– Dość – nakazał stanowczym tonem Petro Tymoszczuk. Oparł się o burtę i przypalił fajkę.
Zabryzgane krwią twarze zwróciły się w ku niemu.
Ataman podszedł bliżej zabitych, wypuścił chmurę białego dymu, po czym wydmuchał z fajki resztki tytoniu. Schował cybuch za pas, gdzie obok klingi tkwiły również dwa pistolety. Podkręcił czarnego wąsa i rzekł:
– Mówił ja wam, że tylko uzbrojonych tłuc. A czy ten uzbrojony? – Kopnął trupa w głowę, która nienaturalnie się przekrzywiła, aż z uszu wypłynęła strużka krwi. – Pytam, ma on broń jaką? A może któryś się jego zębów albo paznokci wystraszył?
Odpowiedziała mu cisza.
– A teraz...
Nie dokończył.

Jak spod ziemi wyrósł Turek i wypalił z pistoletu. Natychmiast rzuciła się na niego wataha wściekłych Kozaków. Szybko pozbawili go broni, po czym powalili na pokład. Jeden usiadł mu na piersi i uniósł sztylet.
– Nie zabijać! Jeszcze nie teraz... – przerwał kozacze zapędy Tymoszczuk. – Zwiążcie go, i to mocno, bo znowu bydle jakowąś niespodziankę zgotuje. Weźcie z czajek worki z sianem i podpalcie. I pod pokład wrzućcie. Ale najsampierw trochę zamoczcie, żeby dymiły, a nie płonęły. I pochodnie zapalcie, bo ciemno tu jak w lisiej norze. Będzie szczury lepiej widać, jak wyjdą.
Kozacy uwijali się, jak tylko mogli, chcąc szybko wypełnić rozkazy. Znali dobrze swojego atamana. Wiedzieli, że był srogi i okrutny dla wrogów, ale nieposłusznym kompanom potrafił zadać jeszcze więcej bólu. A jego znajomość wymyślnych tortur zdawała się nie mieć granic.
– Petro, co z tobą? – zapytał niższy od niego o głowę Hrisza, kiedy zauważył ślady krwi na koszuli przywódcy. Plama ciągle powiększała się, zalewając prawe ramię postrzelonego.
– Będę dychał – odrzekł spokojnie. – Drasnął mnie pohański pies, ale zaraz ja temu zaradzę.
Obrócił się na pięcie i poszedł do burty statku. Wychylił się i krzyknął na Kozaka pilnującego czajek:
– Rzuć ty mnie bukłak horyłki! Szybko!
Po chwili zakorkowane naczynie wylądowało w dłoniach Tymoszczuka. Kozak odstąpił kilka kroków i usiadł, oparłszy się plecami o burtę. Zębami otworzył bukłak, po czym jednym ruchem ręki zerwał koszulę. Ranę polał obficie alkoholem, cicho przy tym sycząc jak osaczona żmija. Potem rozżarzył tytoń w fajce i szybko przytknął do rany. Zaskwierczało, a w powietrzu uniósł się zapach przypalanego mięsa.
Twarz Tymoszczuka zalała się strumieniami potu, a na czole pojawiły się żyły grubością dorównujące zaskrońcom. Zacisnął zęby i jeszcze raz uronił gorzałki na ranę.
– Tyle trunku na zmarnowanie poszło przez jednego antychrysta – wymamrotał, ciężko dysząc. – Resztą swoją grzeszną duszę uleczę.
Wlał w gardło, głośno przełykając, pozostałą część napoju, po czym bukłak wylądował z pluskiem w wodzie. Powstał na równe nogi, porwaną koszulą obwiązał ranę i ruszył do kamratów.
Nawilżone worki z sianem, położone na pokładzie, dymiły coraz mocniej.
– Wrzucać! – rozkazał Tymoszczuk. – A jak z dziury zbrojny pohanin wyskoczy, to posłać go do jego fałszywego proroka!
Bez szemrania zrobili, jak chciał.
Przez chwilę niewiele się działo. Kozacy w ciszy oczekiwali na rozwój sytuacji. Gotowi do zabijania, trzymali na podorędziu szable i pistolety. Zdecydowani by zatłuc nawet samego diabła, jeśli pokazałby swój rogaty łeb na pokładzie.
Długo nie czekali. Jako pierwsi wybiegli trzej uzbrojeni Turcy. Szybko zakończyli rozpaczliwy atak. Ranieni od kul padli na pokład, a wzywany przez nich Allah nie przybył z odsieczą. Wkrótce zamilkli, zasieczeni kozackimi klingami.
Po krótkiej przerwie na pokład wychynęli dwaj kolejni Turcy. Zataczali się i dusili gęstym dymem, kaszląc przy tym jak chorzy na suchoty. Nie byli uzbrojeni, a ich ozdobne szaty świadczyły o zamożności.
– Związać i razem z tamtym gównojadem położyć. – Petro wskazał miejsce obok niedoszłego zabójcy. – A to kto?
Z kłębów dymu wyszedł chłopiec. Po jego czarnych od sadzy policzkach płynęły strumienie łez, a dokuczliwy kaszel niemal rozsadzał mu płuca. Jasne włosy sterczały na wszystkie strony niczym słoma wystająca z chochoła, a na koszuli i spodniach było więcej dziur niż w rybackich sieciach. Chłopiec upadł na zakrwawione deski, z trudem łapiąc dech.
– Rzyga, znaczy będzie dychał. Zatłuc? – spytał stojący nad nim Kozak.
– Nie – zabronił Tymoszczuk, przyglądając się wymiotującemu podrostkowi. – Nie wygląda jak ichni. Bardziej do naszych podobny – zauważył. – Zabierzcie go i wody mu dajcie.
Petro odprowadził wzrokiem dwóch kompanów, którzy zaopiekowali się chłopakiem. Kiedy zeszli do czajki, przypalił fajkę i oznajmił:
– Ty i ty, na dół. – Wskazał wybranych Kozaków. – Dymiące siano wydostańcie. I uważać, żeby mi się który nie udusił. A potem każdy kąt pod pokładem przeszukajcie. Pewnie coś tam, psie juchy, pochowały.

***

Kozacy wynieśli na pokład beczki, drogie sukna i stroje, a także cztery perskie dywany. Znaleźli też niewielką szkatułę do połowy wypełnioną kosztownościami oraz stos papierów.
– Hrisza, tylko ty tu umiesz czytać. – Ataman zwrócił się do Bohosiewicza. – Zobacz, co to za papirusy.
Kozak skinął głową, po czym skierował kroki w stronę łupów. Szybko przejrzał papiery i już moment później pojawił się ponownie u boku Petra, wyjaśniając za śmiechem:
– Czytać ja umiem, a jakże, ale nie te ich czarcie szlaczki.
– Ale gadasz po ichniemu? – upewniał się Tymoszczuk.
– Gadać, to się jakoś dogadam. Kiedyś trochę z psubratami handlowałem.

Podeszli bliżej pojmanych Turków. Trzej mężczyźni, których ciasno pętała gruba lina, siedzieli oparci plecami o maszt. Petro zmierzył ich groźnym wzrokiem i zapytał po rusińsku o kosztowności. Nie odpowiedzieli, patrząc na Kozaków jak na kata i jego topór.
– Nawet jak rozumieją, to po sobie poznać nie dadzą – wyłuszczył Hrisza. – Taka to już ich cwana natura. Gorsze nawet niż jewreje.
– Wiem – przyznał Tymoszczuk. – Wiary nie daję, że to co myśmy znaleźli, to już wszystko. Pewnie gdzieś skarby pochowali. Zapytaj gdzie i powiedz, że jak kryjówkę zdradzą, to puszczę, a jak nie, to będą długo zdychać.
Bohosiewicz przetłumaczył pojmanym słowa atamana.
Jeden z Turków zaczął krzyczeć i kręcić głową na boki, przypominając bezbożnika opętanego przez demony. Egzorcyzm Hriszy w postaci mocnego kopniaka w brzuch, załatwił sprawę. Więzień umilkł.
– Gada, że nic więcej nie mają.
– Łże, kurwi syn. – Petro splunął na Turka i dodał: – Za łeb go mocno trzymaj.
Kozak chwycił pojmanego jedną ręką za gardło, a drugą za włosy i z całych sił dopchnął jego głowę do belki.
Tymoszczuk z buta wyciągnął sztylet. Nachylił się nad przerażonym Turkiem. Powoli, nie spiesząc się i cichutko sobie pogwizdując, odciął mu ucho. Okaleczony mężczyzna krwawił jak szlachtowana świnia i darł się wniebogłosy, dopóki pięść Hriszy nie trafiła go w skroń. Straciwszy przytomność, nie mógł widzieć ani słyszeć, jak jego towarzysz niedoli szybko stał się bardziej rozmowny.
– On gada – odezwał się Bohosiewicz – że na rufie pod podłogą tajna skrytka jest. Wystarczy dwie deski podnieść.
– Zobaczym.

***

W tureckiej skrytce znaleźli drugie tyle monet i kosztowności, ile było w szkatule. Ataman rozkazał szybko przeładować łupy na czajki. Uważnie nadzorował prace, żeby któregoś z kamratów nie zaswędziały ręce i po swojemu, ukradkiem, nie począł dzielić zdobyczy. Niby napadali razem od kilku lat i znali się jak bociany z jednego gniazda, lecz kiedy w rachubę wchodziły pieniądze, lepiej było uważać. Zdarzało się, że za garść monet nawet brat rodzonemu bratu potrafił poderżnąć gardło. I to bez mrugnięcia okiem.
Wkrótce towary i kosztowności znalazły się na łodziach.
– Petro, a co z tymi trzema pohanami? – zapytał Hrisza. – Puścić?
– Puścić... – podał Bohosiewiczowi pochodnię, którą do tej pory oświecał czajki podczas załadunku – ...z dymem.

***

Kozacy odpływali, zostawiając za sobą płonący statek. Ogień stawał się coraz wyższy i wyższy, aż w końcu przerósł przybrzeżne drzewa. Rzucał światło na zalew, przez co stało się jasno jak w dzień. Oprócz trzasków palącego się drewna i świstu pękających, naprężonych lin, po okolicy niosły się przeraźliwe wrzaski płonących żywcem Turków. Między głośnymi zawodzeniami i modlitwami, pojawiały się także przekleństwa oraz obelgi wykrzykiwane w rusińskim języku.
– A jednak gadają po naszemu – mruknął Tymoszczuk.
Hrisza odpowiedział uśmiechem. Wskazał chłopaka siedzącego na końcu czajki i powiedział, drapiąc się po łysej głowie:
– Nie umie po naszemu. Za to gada po turecku i w jakimś dziwnym języku. Mówił mi, że dwa lata temu Turcy statek napadli, na którym z ojcem do jakowejś zamorskiej krainy płynął. Ojca mu podczas walki zasiekli, a jego na ten statek kupiecki sprzedali.
– Dwa lata w niewoli u tych psubratów przetrwał? – dziwił się Petro. – Siłę ma w sobie, to dobrze.
– A ty widział plecy jego? – zapytał Bohosiewicz i natychmiast wyłuszczył: – Poryte jak pole na wiosnę. Widać batów mu nie żałowali.
– Kurwie syny, tfu! – zaklął Tymoszczuk, podkreślając oburzenie splunięciem. – Mogłem tych trzech na pal nabić i to tak powolutku, żeby dobrze im dupy popieścić. I potem spalić. Ale czasu brakło.
Zamilkł. Przez chwilę błądził wzrokiem gdzieś w ciemnościach. Otrząsnąwszy się z zamyślenia, podjął temat chłopca na nowo:
– Wróg naszego wroga jest sojusznikiem naszym. Kozak z niego będzie, jak się patrzy. Chrześcijanin?
– Tak – potwierdził Bohosiewicz. – Mówi, że chrzczony był. Na Dzikie Pola go zabierasz?
– Zabieram – przytaknął, po czym przypalił fajkę. – Już ze trzy lata będzie, jak mój Maksym w ziemi leży, po tym jak go suchoty udusiły. Od tego czasu dwie córki Marina mi porodziła, ale syna żadnego. A ja coraz starszy, a młodszy na pewno nie będę.
Hrisza poklepał go przyjacielsko po ramieniu.
– Poza tym – kontynuował Tymoszczuk – w chłopaku coś takiego jest... nie wiem.

Spojrzeli na podrostka.

Zielone oczy chłopca lśniły w blasku pochodni, jak oczy rysia podczas łowów przy pełni księżyca. Przyglądał się z ciekawością wiosłującym Kozakom. Zerkał też ukradkiem na ich broń oraz dziwaczne kępki włosów wyrastające nad uszami. Wyglądało na to, że zgraja morderców, dla których zabijanie było chlebem powszednim, wzbudzała w nim fascynację. Strach, jeszcze niedawno rysujący się na piegowatym obliczu chłopca, ustąpił miejsca ufności do poznanych ludzi. Szczególnie po tym, jak jeden z Kozaków dał mu spory kawał suszonego sarniego mięsa, które dzieciak pochłaniał ze smakiem, co jakiś czas popijając wodą z bukłaka.
– Jak na niego wołają? – przerwał milczenie Petro.
– Turcy mówili do niego kafir – odpowiedział Bohosiewicz – co po ichniemu niewierny znaczy, ale na imię ma... jakoś tak dziwnie... jak to szło?
– Nie zaprzątaj sobie głowy, Hrisza. To już nieistotne jest – zrobił krótką pauzę i dokończył: – Za to wiem, jak się nazywał od teraz będzie.

II
Błysk na niebie

Zagroda wyglądała na zadbaną. Skromna chata pokryta szczelnie strzechą oraz sosnowa stodółka wraz z glinianą obórką, za którą wyrastała niewielka ziemianka, rzucały cień na piaszczyste podwórze. Pośrodku udeptanego placu, gdzie uchowało się tylko kilka kęp pożółkłej trawy, znajdowała się studnia z żurawiem, a wszystko to otaczały wysokie brzozy oraz rozłożyste dęby.
Na łące niedaleko od gospodarstwa pasło się bydło, a w oddali majaczył gęsty las.
Dwie niewiasty karmiły gęsi i kaczki, przechadzające się po obejściu przed chatą. Długie, czarne warkocze dziewcząt kołysały się rytmicznie. Oprócz nich w zagrodzie pracował parobek, który rąbał drewno potrzebne do paleniska. Co jakiś czas przerywał zajęcie, żeby wytrzeć pot z twarzy i przez chwilę pogawędzić z jasnowłosym młodzieńcem. Ten zdawkowo odpowiadał, zajęty czyszczeniem samopała.
– Ja tu widzę, że jakbym do siebie gadał – burknął niezadowolony Wasyl, głaszcząc posiwiałą, długą brodę. – Taki ty robotny?
– Samopała i pistolety muszę przygotować – odpowiedział chłopiec, który nawet na moment nie oderwał wzroku od broni. – No, a potem szablę dobrze wyostrzyć. Przecież ojciec dziś na Turki rusza.
– A ja tak widzę, że ty lubisz to robić. Miłość w oczach masz do tego zajęcia – podsumował parobek, po czym wrócił do rąbania drewna.
– Pewno, że lubię – powiedział cicho Maksym i dodał niemal szeptem: – Niebawem też na wyprawy ruszał będę.
Na dwóch ławach, przy dębowym stole, siedzieli Kozacy. Schowani w cieniu popijali wino i naradzali się przed wyprawą. Co jakiś czas przychodziła do nich kobieta. Donosiła zebranym pieczonego mięsa. Wtedy urywały się dyskusje, po czym podchmieleni Kozacy unosili dzbany i wrzeszczeli na całe gardła:
– Zdrowie pani gospodyni!
– Niech żyje żona atamana!
Ciemnowłosa Marina Tymoszczuk, o piersiach wielkości dorodnych dyń, odpowiadała wtedy z śmiechem na ustach:
– A już dajcie wy mnie święty spokój! Bo z pustymi żołądkami na pohanów popłyniecie!
Potem obracała się na pięcie i odchodziła.
Hrisza odprowadził wzrokiem krągłą kobietę i rzekł:
– Dobra baba z tej twojej żonki. Jak radę sobie daje, kiedy ty w czajce siedzisz?
– Silna jest, a i parobka ma – odrzekł Petro, dymiąc dookoła fajką. – No i jeszcze dziewuchy i Maksym jej pomoc niosą.
– Ukraina niebezpieczna – stwierdził Hrisza. – Pełno tu zabijaków, którzy na Turki za słabe, ale bezbronnego chętnie zaciukają. Jak ja od swoich wyjeżdżam, to zawsze mnie bojaźń jakaś ogarnia, że jak wrócę, to tylko popiół i kurz zastanę. Tak myślę, że czas wypady skończyć i w domu przy babie w końcu osiąść. O dzieci zadbać.
– Eee, nie gadaj, bratko – wtrącił szybko ataman. – Wszyscy cię tu znają, jako i mnie. Nikt się nie odważy, bo nikt kołka w dupie mieć nie chce.
Bohosiewicz nie skomentował słów przyjaciela. Wychylił dzban do końca, po czym zaciśniętą dłonią wytarł wąsy i zmienił temat:
– A jak Maksym? Widać kawał byka z niego będzie. Rośnie jak borowik po deszczu i widzę, że przez te dwa lata nauczył się gadać po naszemu, jakby był zrodzony tutaj.
– Wciąż chłopiec ciałem, ale sercem już wojownik. – Tymoszczuk wyszczerzył poczerniałe zęby w szerokim uśmiechu. Z jego twarzy biła duma oraz zadowolenie. Rozlewając z gąsiora wino do dzbanów, opowiadał: – Silny jest jak na swój wiek i szybki jak zając. A umiejętności to mu niejeden Kozak pozazdrościć może. Na szable tak go wyuczyłem, że z trudem mu radę daję. A w strzelaniu to nawet lepszy jest! Kaczkę albo bażanta to z takiej odległości ustrzelić umie, że ja bym nawet nie próbował.
– Być to nie może! – wtrącił jeden z Kozaków przysłuchujących się dyskusji.
– Psom na pożarcie moje ciało, jak nieprawdę gadam. – Petro uderzył się pięścią w pierś, podkreślając wiarygodność swoich słów. Widząc wątpliwości na twarzach towarzyszy, szybko dodał: – Klnę się na życie moich córek, że Maksym strzela lepiej niż my wszyscy tu razem wzięci.
Kozacy zamilkli. Znali atamana i wiedzieli, że był słownym i bogobojnym człowiekiem. Nie chcieli widzieć w nim krzywoprzysięzcy, ale też nie do końca wierzyli w usłyszane zapewnienia. Tymoszczuk postanowił udowodnić zebranym swoje racje.
– Maksym! – zawołał. – A podejdźże no do nas.
Chłopiec posłusznie przybiegł i stanął przed wąsatymi obliczami.
– Tak, tatko?
Petro wyciągnął pistolet zza pasa i podał przybranemu synowi. Ogarnął pogardliwym wzrokiem kompanów, po czym rozkazał:
– Dawać mi tu zaraz michę. Ino chyżo.
​Podpici Kozacy zaczęli przeszukiwać suto zastawiony stół, aż wreszcie jeden odnalazł właściwe naczynie. Podał je gospodarzowi. Ten natychmiast przekazał miskę na ręce Bohosiewicza.
– Niech Hrisza rzuca, bo jeszcze powiecie, że to wyćwiczone mamy – wyjaśnił.
Bohosiewicz podszedł do chłopca i pogłaskał go po jasnej czuprynie.
– Gotów jesteś, Maksym?
Potwierdził skinięciem głowy.

Hrisza zamachnął się. Naczynie poleciała wysoko, bo Kozak nie żałował siły przy rzucie.
Rozległ się huk, a zaraz potem coś brzdęknęło w powietrzu jak szabla uderzająca w pancerz. Jakiś odłamek miski zamigotał w słońcu, i to tak mocno, że na chwilę oślepił obserwatorów zdarzenia.
Wszyscy na moment pootwierali gęby i zastygli w bezruchu niczym jacyś nieszczęśnicy po spotkaniu z bazyliszkiem. Nawet Hrisza, choć niejedno w życiu widział, ciągle stał z zadartą głową, gapiąc się tępo w niebo. Z odrętwienia wyrwał ich zachrypnięty głos atamana:
– I co, niedowiarki? Co teraz powiecie, hę?
Niemal równocześnie powstali na równie nogi, unieśli dzbany i zaczęli wrzeszczeć przy akompaniamencie śmiejącego się do rozpuku Petra. Zderzali się przy tym bez opamiętania naczyniami, i aż cud, że wszystkie wyszły bez szwanku po takim świętowaniu.
– Zdrowie Maksyma!
– Zdrowie atamana!
Bohosiewicz zasiadł ponownie obok Petra. Miał markotną minę i zbladł, jakby ze śmiercią przegrał w kości. Milczał jak zaklęty i ściskał w dłoni wiszący na jego szyi srebrny krzyżyk.
– A ty co? Niezadowolony, że Maksym dobrym strzelcem jest? – zakpił Tymoszczuk.
– Nie o to się rozchodzi – zaprotestował, kręcąc wygoloną głową. – Zły to znak. Błysk na niebie nieszczęście zwiastuje.
– Ty już całkiem dzisiaj zdurniał! – ryknął ataman. – Chłopak michę trafił, to i coś sobie zaświeciło, ot co. Wielki mi zwiastun. A jak ci czarny kot drogę przebiegnie, to będziesz obesrańca pół dnia ścigał, żeby nieszczęścia uniknąć? A może na drzewo za nim wleziesz?
– Zły to znak – powtórzył Hrisza, puszczając mimo uszu uwagi dowódcy.

Zadowolony chłopiec pomaszerował doczyścić samopał. Poganiał się w myślach, bo przecież jeszcze nawet nie zaczął ostrzyć tatowej szabli. Idąc, marzył o dniu, kiedy popłynie Dnieprem aż do Morza Czarnego. Wyobrażał sobie, jak strzela do Turków i tnie ich łby klingą. A tych co przeżyli, nabija na pale. „I niech się wiją z bólu, jak te robaki, co na haczyk zakładam, kiedy ryby łowię” – pomyślał, siadając na pieńku przed chatą, aby dokończyć robotę.
***

Kozacy powoli znikali wśród drzew. Wkrótce mieli dotrzeć do rzeki, a po zmierzchu wsiąść do czajek. W końcu ostatni piechur wszedł do lasu. I pomimo, że nie było już po nich śladu, Maksym wciąż patrzył na zarośla. Stał jeszcze długo, oparty o drewniane ogrodzenie. Ojczym dopiero co opuścił zagrodę, a chłopiec już za nim tęsknił. Zapamiętał dobrze pożegnalne słowa atamana: „Maksym, domem się opiekuj. Ty tu teraz gospodarz.”
Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, która wyrwała go z zamyślenia. Obok stanęła Marina.
– Mi też go brakuje – powiedziała. – Lato się dopiero zaczęło, jeszcze ze dwa razy na Turki popłynie. Ale wróci. Zawsze wraca.
Zapatrzeni w dal milczeli przez moment. Wreszcie kobieta, głośno westchnąwszy, przytuliła chłopca, po czym oboje dołączyli do reszty domowników. Marina z córkami zajęła się sprzątaniem po kozackiej biesiadzie, a Maksym wraz z parobkiem poszli na łąkę, aby przyprowadzić bydło do zagrody.

***

Mijały dni, które zamieniły się w tygodnie. Upłynął miesiąc z okładem, a kompania Petra Tymoszczuka wciąż nie powróciła na Dzikie Pola.
Pojawiły się opowieści, że widziano głowy zaginionych Kozaków ponabijane na masztach tureckiego statku. Inni mówili o gnijących ciałach nadzianych na pale przy zalewie. Byli też tacy, którzy twierdzili, że pohanie upiekli ich żywcem, a potem nakarmili nimi psy.
Ludzie odwiedzali od czasu do czasu zagrodę i pocieszali Marinę:
– Nie martw się, Turki głupie nie są. Trzymają ich gdzieś w kazamatach i na okup liczą. Tylko patrzeć, jak wiadomość od nich przyjdzie.

Ale żaden turecki wysłannik nie nadjeżdżał.

Maksym wspinał się każdego dnia na szczyt wysokiego dębu, żeby lepiej widzieć okolicę. Siedział tam całymi godzinami i patrzył w dal.

Zresztą nie tylko on.

Marina stała codziennie przy płocie i wypatrywała posłańców. „Może drogi pomylili? Przecież Dzikie Pola wielkie, łatwo się pogubić”– łudziła się gospodyni. Czasem, wyłowiwszy wzrokiem jakąś postać na horyzoncie, natychmiast krzyczała do Maksyma, żeby jej powiedział kogo licho niesie. Kiedy słyszała, że to nikt istotny dla sprawy, spuszczała nos na kwintę.
Marina aż za dobrze znała męża. Wiedziała, że nigdy nie oddałby się do niewoli.

Wybrałby śmierć.

III
Bisy zrodzone z deszczu

Lato dobiegało końca. Zrobiło się chłodniej, a do snu należało wskoczyć pod grubą pierzynę, żeby nie zmarznąć. Jednego ranka zdarzyło się nawet, że łąki i pola przykryła cieniutka warstwa szronu. Nawet najstarsi Rusini nie pamiętali tak zimnego początku września.
Tego dnia od rana siąpił chłodny deszcz i zawiewał silny wiatr, który majtał gałęziami drzew na wszystkie strony świata, jakby się zawziął, że musi jakieś połamać. Czasami wręcz zawodził i jęczał niczym potępiona dusza, przyprawiając o szybsze bicie serc i ciarki biegające po plecach. Na szarym niebie zawisły stada czarnych ptaków i darły dzioby tak głośno, że ich wrzaski niosły się daleko po okolicy.
Maksym, schowawszy się przed deszczem pod okap chaty, oprawiał zające, których sporo znalazł w pułapkach zastawionych dzień wcześniej. Umazany juchą po łokcie, siedział na pniu i nacinał zwierzę w kilku miejscach, po czym szybkim ruchem usuwał zeń skórę. Dzieło kończył wybebeszeniem zdobyczy. Flaki podrzucał psu, a i kotom dostało się dużo świeżych smakołyków. Na koniec gotowe do upieczenia mięso wieszał na hakach pod dachem chałupy, żeby jak najwięcej ściekło krwi.
Macocha z córkami przebywały w chacie. Psiocząc co rusz na pogodę, siedziały na zydlach i szyły ze skór ubrania na zimę. Niby czasu pozostawało sporo, ale wszystkie znaki na ziemi wskazywały, że mroźna pora roku mogła tym razem nadejść szybciej. Poza tym Marina nie miała lepszego pomysłu, jaką robotą można było się zająć w tak paskudny dzień. Kiedy kobietom znudziły się marudzenia na słotę oraz plotki o okolicznych mężczyznach, zaczęły nucić piosenki.
Parobek karmił drób. Torował sobie drogę wśród hałaśliwego ptactwa, nie szczędząc im kopniaków. Szedł wolnym krokiem, rozsypywał na podwórzu ziarno i przemawiał pieszczotliwym głosem:
– Żryjcie ptaszyny, żryjcie. A szybko utyjecie. Pięknie się was upiecze, bez obaw, tylko wcześniej trochę jaj naznoście.
Wtem doskonały słuch Wasyla wyłowił, obok żebrzących o pożywienie gęsi i kaczek, jakieś dźwięki. Stawały się coraz głośniejsze i dobiegały od strony łąki. Postawił wiadro na ziemi, po czym kilkoma susami podbiegł do płotu. Wytężył wzrok.

I na moment zamarł.

Chwilę później pędził ile sił przez podwórze. Potknąwszy się o grabie, omal nie padł plackiem w błoto, cudem zachowując równowagę. Oczy mu wychodziły z orbit, jakby zobaczył samego Lucypera i krzyczał w biegu jak poparzony:
– Zbrojni na nas idą! Kozaki podchodzą!
Na te słowa Maksym rzucił w połowie obrobionego królika do kałuży i w te pędy ruszył w stronę dębu. Ze zwinnością kota wspiął się na jedną z gałęzi i zaczął wzrokiem przeczesywać łąkę.

W dali majaczyły ciemne postacie. Przypominały zmory, które w nikomu nieznany sposób przedostały się z koszmarnego snu do rzeczywistości. Wokół nich, tuż nad trawą, unosiła się mocno przerzedzona mgła. Rzezimieszkom towarzyszyły stada czarnych ptaków, które kołowały bez przerwy, jakby przeczuwając, że wkrótce posilą się świeżym mięsem.
Kozacy nawet się nie kryli. Pewnie kroczyli i powoli przybliżali się do zagrody. Przemoczeni do suchej nitki, uzbrojeni w szable oraz pistolety, zerkali co jakiś czas spode łbów, oceniając odległość dzielącą ich od zabudowań. Oblicza wyrażające zawziętość oraz chęć zabijania mówiły wszystko.

Maksym zeskoczył z drzewa i pomknął do chaty. W drzwiach stała Marina, a tuż za nią przerażone dziewczęta. Wasyl biegał w tę i nazad, wyjąc jak bity pies.
– Co począć?! – wołał. – Co nam robić?!
– Córki, zostajecie w domu. – Marina zatrzasnęła za sobą drzwi i wyszła na podwórze. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, poza zdecydowaniem do działania. – Ilu ich? – spytała pasierba.
– Dziesięciu – odpowiedział.
Zasępiła się, ale już po chwili ponownie zebrała się w sobie:
– W chlewiku pod dachem jest ukryta szabla i samopał. A i jeszcze pistolet, proch i kule tam też znajdziesz.
Maksymowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Moment później zaskrzypiały drzwi do chlewu.
– Wasylu, gnaj do stodoły – kontynuowała kobieta. – Pod słomą, zaraz przy najgrubszej belce, znajdziesz spisę, co nią Petro wojował.
Parobek, odmawiając pod nosem kolejną modlitwę, wykonał polecenie Tymoszczukowej.
Marina podeszła do pieńka i wyciągnęła zeń siekierę. Przypatrzyła się ostrzu. Nie wyglądało najlepiej, ale brakowało czasu na użycie osełki.

***

Maksym ładował samopała, najszybciej jak potrafił. Umiejętność miał dobrze wyćwiczoną, bowiem wiele razy zajmował się bronią. Żałował, że wcześniej nie wiedział o ukrytym samopale, bo zamiast królików przybyłoby dziczyzny w ziemiance. Nie miał pojęcia, dlaczego Marina nigdy nie wspomniała o broni, ale nie był to dobry moment na zadawanie pytań. Upychał wyciorem ładunek i mówił do macochy oraz parobka:
– Ja tu zostanę, bo stąd dobry widok na łąkę. Wy idźcie schować się za chlewik, bo stamtąd najpewniej zaatakują. Inni przyjdą tutaj i ja ich powitam.
– Synku, oby aniołowie święci twoje kule celnie ponieśli. – Ucałowała głowę chłopca, przytuliła go czule, po czym podreptała razem z Wasylem przez zabłocone podwórze.
Chłopiec podejrzewał, że Marina wie, iż szanse powodzenia obrony są nikłe. Samopała mógł użyć raz lub może dwa razy, a potem pozostawał pistolet i walka twarzą w twarz z wyszkolonymi w boju piechurami.
Oparł broń na płocie. Przymknął jedno oko i celował. Czekał na właściwy moment do oddania salwy. Zastanawiał się, czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby strzelanie z drzewa. Szybko jednak odrzucił pomysł. „Widać pewnie lepiej, ale nie ma jak samopała oprzeć. Bez tego trudno trafić”– myślał.
Stanął w rozkroku. Wyrównał oddech. Słyszał bicie swojego serca, jakby ktoś niedaleko uderzał rytmicznie w tułumbas. „Spokojnie, to jak polowanie na kaczki, tylko zwierzyna większa i nie tak szybka”– pocieszał się. Przestał zwracać uwagę na dokuczliwe krople deszczu, lądujące co rusz na jego czole i spływające po twarzy.

Wybrał pierwszego z brzegu. Nacisnął spust.

Rozległ się głośny huk. Jeden z Kozaków padł na ziemię i już się nie podniósł. Pozostali rozproszyli się; niektórzy zanurkowali w trawie, inni tylko przykucnęli. Rozglądali się zaskoczeni. Nie tego się spodziewali.
Maksym postawił samopał, oparłszy go o pień dębu, i zacisnął dłoń na pistolecie. Spieszył się, bo znał kozackie sposoby wojowania. Wiedział, że nie odpuszczą i podejrzewał, że lada chwila ruszą do natarcia.

Stało się. Wrzeszcząc jak obdzierani ze skóry, zaatakowali. Biegli z wyciągniętymi szablami i pistoletami, w szybkim tempie przybliżając się do gospodarstwa. Wyglądali jak wataha głodnych wilków, która miała na celu tylko jedno: zabić. Padł strzał z kozackiego pistoletu, ale bardziej na postrach, bo kula poszybowała w niewiadomym kierunku.
Maksym szybko przeszedł do następnego etapu obrony. Tym razem długo nie zwlekał, bo upływający czas był sprzymierzeńcem agresorów. Przymierzył i... bum! Mężczyzna z wąsami sięgającymi klatki piersiowej chwycił się za szyję, po czym runął jak długi.
Maksym błyskawicznie ocenił sytuację:
– Za blisko są, psie syny, załadować nie zdążę.
Odrzucił pistolet i dobył szabli. Uniósł oręż nad głowę i przyjął postawę obronną. Tak, jak go nauczył Petro.
Tuż przed nim pojawił się rosły Kozak. Przez chwilę mierzył z pistoletu, by wreszcie zaśmiać się ironicznie. Splunął i powiedział:
– Z dzieciakiem to ja jeszcze nie walczył. Ty pewnie ta znajda Tymoszczuków. – Wsunął pistolet za pas i uniósł klingę. – Ma być honorowo, to cię honorowo odeślę do ojczyma.
Natarł, ale ostrożnie. Zakręcił młynka raz, zakręcił drugiego, ale zupełnie Maksyma nie wytrącił sztuczkami z równowagi. Zadał cios z boku, a potem od dołu i na koniec z góry. Wszystkie zostały bez większego problemu zablokowane. Twarz Kozaka poczęła przybierać wyraz zniecierpliwienia. Chciał szybko posłać znajdę do piachu, a napotkał przeciwnika dobrze radzącego sobie z fechtunkiem. Atakował raz po raz, ale nic z tego nie wynikało. Chłopak bezbłędnie przewidywał jego wszystkie uderzenia.
– Dosyć tej dziecinnej przepychanki – mruknął i tym razem przeszedł do ofensywy ze znacznie większą werwą.
Zasypał Maksyma gamą cięć i mocnych ciosów. Wkładał w nie całą siłę, zaciskając przy tym zęby. Chłopiec powoli cofał się i odpierał dzielnie uderzenia. Czuł ich moc, która docierała do rękojeści i boleśnie kąsała w dłoń.

Usłyszał rozpaczliwy krzyk matki.

Nie mógł się obejrzeć, gdyż jego oponent z pewnością wykorzystałby taki błąd. Odbił uderzenie, a gdy szabla Kozaka znalazła się w górze, przekoziołkował. Przeturlawszy się po błocie, ciął wroga w kolano. Ten wrzasnął, a chwilę potem upadł w kałużę. Próbował się podnieść, lecz młody Tymoszczuk był szybszy: wstał na równe nogi, szybko podbiegł i wbił klingę w plecy przeciwnika. Wyciągnął oręż z ciała, po czym zanurzył ostrze jeszcze raz na wysokości serca leżącego mężczyzny.

Chłopiec zakończył potyczkę.

Marna to była pociecha, bo kiedy spojrzał w bok, wiedział, że walka została przegrana.

***

Kozak, który jedno oko skrywał pod czarną opaską, trzymał mocno Marinę. Drugi podsunął pod jej gardło sztylet i wycedził wściekle przez zęby:
– Szablę wyrzuć i poddaj walkę, albo ta tłusta krowa zaraz zdechnie.
Tymoszczuk spełnił żądanie.
– A teraz podejdź, tylko powoli.
Zrobił ledwie dwa kroki, kiedy znalazł się przy nim ogromny drab. Wykręcił mu do tyłu ręce, aż chłopak syknął z bólu, po czym podprowadził bliżej reszty bandy.
Maksym rozejrzał się.
Pod chlewem leżał Kozak z siekierą wbitą w wygolony łeb, a obok stał Wasyl w eskorcie dwóch rzezimieszków. Parobek trząsł się jak osika, a po jego twarzy spływały duże łzy. Poruszał wolno ustami niczym ryba wyrzucona na ląd. „Poddał się bez walki, kozi kutas. A teraz się modli”– wydumał chłopiec i rzucił mu wrogie spojrzenie. Wasyl natychmiast spuścił wzrok, gapiąc się tępo w kałużę.
– Bierzcie, co wam trzeba – przemówił Maksym. – Ino kobiet nie ruszajcie.
– Kobiet? Ano tak, przecież Petro jeszcze córki miał – odezwał się ten, który trzymał nóż przy szyi Mariny. – A co ty myślał? Trzech druhów moich piach gryzie, a ja wam to płazem puszczę? O nie! Tak to nie będzie! A ty, znajdo, zanim na palu zdechniesz, popatrzysz, co z twoją mamuśką i siostrzyczkami zrobię.
Maksym poczuł, że uścisk draba trochę zelżał. Skorzystał z nadarzającej się okazji i wyrwał się z jego objęć. Wydobył zza swojej koszuli ukryty sztylet. Zagryzł wargi aż do krwi i ruszył na wrogów. Widząc, że jest na muszce pistoletów, bez namysłu cisnął z całej siły nóż.

Rozległ się huk wystrzału.

Chłopiec, upadając, zobaczył jeszcze sztylet wbity w jedyne zdrowe oko Kozaka. I twarz matki, której podcinano gardło.

Twarz zapłakanej matki.

Potem dokoła zapanowała ciemność.

IV
Przepowiednia


Deszcz nagle ustąpił. Zagroda tonęła w błocie i kałużach, a w studni poziom wody wyraźnie się podniósł. Wiatr ciągle zawiewał, ale już słabiej, z czasem zupełnie tracąc impet, jakby postanowił straszyć upiornym jęczeniem w innym miejscu. Wkrótce nie został po nim ślad, nie drgnął ani listek, nie poruszyło się nawet źdźbło trawy.
Czarne ptactwo zasiadło na drzewach. Zamknęło dzioby jak na rozkaz. Coś powstrzymywało stado przed sfrunięciem do zagrody.

Zrobiło się bardzo cicho. Martwo cicho.

Krew zmieszana z błotem i wodą, tworzyła na podwórzu makabryczną mozaikę. Obok obórki leżały trupy trzech kobiet, w tym dwóch zupełnie nagich. Wszystkie miały poderżnięte gardła. Krew płynąca z kroczy młodych dziewczyn i ich piersi pogryzione do żywego mięsa były świadectwem, że oprawcy solidnie wykonali robotę, nie szczędząc ofiarom cierpień.
Na palu sterczał Wasyl. Nabity pośrodku placu, wyglądał jak ogromny strach na wróble. Jego ręce ciągle drgały, a usta poruszały się. Ale już się nie modlił. Cichutko złorzeczył i przeklinał katów. Żałował, że nikogo nie ukatrupił i poddał się bez walki niczym kaleka pozbawiony rąk.
Opodal, w kałuży krwi, spoczywał Maksym. Leżał na plecach i miał zamknięte oczy, jakby nie chciał widzieć otaczających go potworności.

***

W zagrodzie pojawiły się dwie postacie. Otyła kobieta i garbaty mężczyzna czegoś szukali. Rozglądali się na boki, lustrowali każdy zakątek obejścia. W dłoniach dzierżyli nosze, wykonane z gałęzi leszczyny. Po chwili zbliżyli się do młodego Tymoszczuka.
– Mateczka miała rację, chłopak jeszcze dycha – powiedział garbus, nachylając się nad chłopcem. – Słabo serce bije i krwi dużo natracił... Marne szanse, że przeżyje.
– Kazała zabrać, to zabieramy! – ofuknęła go kobieta. – Nie nam mędrkować.
Do ich uszu dotarł słaby głos, jakby dobiegał gdzieś spod ziemi:
– Dobijcie... dobijcie... proszę.
Garbus zdjął z pleców samopała. Przymierzył w serce nabitego na pal, gdy nagle kobieta wyrwała mu broń z rąk.
– Ty zgłupiał? – warknęła. – Kozaki nie są daleko, usłyszeć mogą.
Podeszła do cierpiącego katusze Wasyla i wyciągnęła zza swojego pasa nóż. Moment później z rozciętego gardła parobka popłynął strumień krwi.
Przybysze ułożyli dogorywającego Maksyma na noszach. Unieśli ciężar, po czym ruszyli łąką w stronę lasu. Gdy tylko oddalili się na znaczną odległość, czarne ptaki poczęły lądować na podwórzu.

Wygłodniałe długim oczekiwaniem, rozpoczęły ucztę.

***

Chata stała w najdzikszej części boru. Niedbale wykonana z belek oraz pokryta gałęziami, doskonale wtapiała się w otoczenie, dzięki czemu była zupełnie niewidoczna. W pobliżu więcej biegało wilków niż ludzi na odpuście, a i niedźwiedź czasem przeszedł, węsząc za pożywieniem. Jednak wszystkie drapieżniki nie zbliżały się zanadto do chałupy. Coś je odstraszało.

Maksym otworzył oczy. Po chwili usiadł na łóżku i jęknął. Czuł ból w klatce piersiowej, a twarz piekła go jak polana wrzątkiem. Rozejrzał się. Przebywał w nieznanej mu izbie. Na powyginanych półkach stało dużo naczyń. Ściany zdobiły łby zwierząt, a podłogę szczelnie przykrywały niedźwiedzie skóry. Wszędzie unosił się zapach ziół. Wzdrygnął się na widok ludzkiej czaszki, stojącej na pieńku w rogu pomieszczenia.

– Jak się czuje ten, który śmierć oszukał? – Usłyszał i natychmiast przeniósł wzrok na źródło skrzekliwego głosu.
Do izby weszła niska starucha. Była tak mała, że ktoś mógłby ją wziąć za leśne licho albo wodnika, co ludzi topi w rzekach. Za nią, zerkając z ciekawością na chłopca, stało dwoje ludzi. Łączyła ich wspólna cecha: niesamowita szpetota. Gęby mieli powykrzywiane niczym odbicia w pękniętym lustrze, a do tego pokryte krostami oraz wrzodami. Na dodatek mężczyzna targał na plecach, wyrastający mu ponad głowę, ogromny garb.
– Jestem w piekle? – wyrwało się Maksymowi.
W odpowiedzi dotarł do niego suchy śmiech staruchy, której zawtórowała pozostała część towarzystwa.
– Żeby tam trafić, trza najpierw ducha wyzionąć. A ty, kochaneczku, wciąż dychasz – wyjaśniła karłowata i podeszła bliżej chłopca. – Zwą mnie Dyloba. To moje dziatki są – wskazała kościstą dłonią za siebie – Horpyna i Czeremis. Przynieśli cię, a ja twoją duszę śmierci wydarłam.
– Stokrotne dzięki – wykrztusił Maksym, lecz po chwili jego oblicze zalała fala smutku.
– Ty się nie zamartwiaj teraz, bo to niedobrze dla ciebie – powiedziała spokojnie starucha. – Twoje aniołki w niebie tańcują. Ty teraz zdrowiej, a przyjdzie czas, że odpłacisz za krzywdy doznane.
– A co ja mogę? Sam jestem na świecie. Drugi raz ja wszystkich potracił, nieszczęście goni mnie od zawsze.
– Kto raz uciekł spod kosy, jeszcze nie raz ucieknie – podsumowała filozoficznie i dodała: – Kula blisko serca przeleciała i wyszła bokiem, a że w lufie jeszcze gwóźdź siedział, to oberwał ty dodatkowo w nos. Jak ty się krwią cały zalał i padł, to Kozaki myśleli, że martwy i nie dobili. I mówisz, że szczęścia brak? Niejeden by się cieszył.
– Niby racja. – Maksym pokiwał głową. – Ale...
– Uważnie mnie posłuchaj – przerwała mu Dyloba. – Ty nie przez przypadek tutaj. Mnie zaklęte źródło pokazało chłopca, co kiedyś potężnym atamanem będzie. Człek ów przybył na Ukrainę z zamorskiego kraju i własną śmierć oszukał. I jeszcze nie raz oszuka.
Młody Tymoszczuk pomyślał, że baba z wiekiem postradała rozum. On wielkim atamanem Kozaków? Znajda, która nie potrafiła z nikim związać się na dłużej, bo każdy bliski zaraz umierał?
– To, że bliscy twoi giną, to tylko dobrą monetą będzie – oznajmiła stara, przyprawiając chłopca o ciarki na plecach. – Przepowiednia mówi, że tysiące wrogów na pale nabijesz, że król przez ciebie pozbawiony ziemi będzie, a ty Ukrainę wolną uczynisz. Nawet za tysiąc lat albo i dłużej Rusini pieśni o tobie śpiewać będą i wspominać jako dobrego, ale i okrutnego wodza zarazem.
– Ja, Maksym Tymoszczuk, atamanem będę? – nie dowierzał.
– Od dziś ty Maksym Krzywonos się zwiesz! Na pamiątkę tego gwoździa, co ci nos pokrzywił, jakby ty końskiego kopyta powąchał. – Po raz kolejny zaniosła się głośnym śmiechem, po czym dopowiedziała stanowczo: – Pamiętaj, żeś Maksym Krzywonos, bo duchy wiedzą, że jego mają strzec. Dzięki moim zaklęciom bólu ty żadnego czuł nie będziesz, a kule i szable krzywdy ci nie zrobią. A teraz śpij. Rano czas ci na północ, do Kozaków dołączyć.
Dyloba wykonała szybki ruch ręką, jakby pisząc niewidzialne słowo w powietrzu.
Maksym poczuł, że jego powieki stają się coraz cięższe. Resztkami sił ułożył się na posłaniu. Zanim usnął, dobiegły go słowa czarownicy:
– Horpyna, okryj go! Na zimną noc się zanosi.

***

Kroczył ścieżką pośród wysokich paproci. Jeszcze raz obejrzał się i obrzucił wzrokiem zakrwawioną postać.
Mężczyzna był nagi. Obok niego leżała kupka szmat, a na niej laska, podobna do tych jakich używają ślepi lub kalecy. Głowę miał opartą o pień klonu, przy tym nienaturalnie przekrzywioną niby główkę szmacianej lalki. Jego ciało pokrywały dziesiątki świeżych ran i sińców, a z pustych oczodołów powoli spływały strużki krwi. Stopy tkwiły w dogasającym ognisku i były bardziej podobne do pieczonej golonki niż ludzkich kończyn. Oprawca uciął mu jedno ucho, a ranę niezdarnie zszył grubą dratwą. Chyba tylko po to, żeby torturowanemu zadać jeszcze więcej bólu. Z krocza ofiary broczył strumień ciemnej krwi, a kilka kroków opodal leżał członek, nad którym kołowało stado much.
– Długo nie chciał gadać – mruknął. – Ale w końcu dostałem, com chciał.
Przyspieszył kroku. Dyloba poleciła mu, aby udał się na sicz i tam poszukał zajęcia. Prócz tego miał też własne plany: najpierw chciał odwiedzić dwóch kompanów ślepego Kozaka.
Maksym Krzywonos na wspomnienie o tym, co wydarzyło się pamiętnego deszczowego dnia, zacisnął mocno dłoń na ostrzu ukrytym za pazuchą kaftana. Na koszuli pojawiła się plama krwi, lecz chłopiec nie czuł bólu.

Nie czuł bólu wtedy...
.... i już nigdy potem.

KONIEC
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#2
Parę błędów mi się tu rzuciło w oczy, ale to jutro napiszę, bo muszę zaraz spadać.

Naprawdę mocno napisane. Ja się tam nie znam na Kozakach, więc ufam, że poprawność historyczną zachowałeś.
Fajnie, że pokazałeś to też od strony ludzkiej - tą rodzinę.
Rety, dokończę jutro, serio. Przepraszam Angel

edit:
Ok, czyli tak: styl bez zarzutu, myślę, że język też w miarę udało Ci się oddać.
Nie bardzo rozumiem, czemu wstawiłeś to do fantastyki. Przez tą wiedźmę pod koniec? Myślę, że to można by jednak uznać za element nieodgadniony, bo przecież nie wiadomo tak naprawdę, czy ona użyła czarów, czy tylko swojej zielarskiej wiedzy.
Mam mieszane odczucia co do zakończenia. Z jednej strony faktycznie, zamknął się jakiś rozdział życia Maksyma, więc kończy się też opowieść, a ten epizod daje nam jakieś przypuszczenie odnośnie jego przyszłości. Z drugiej strony jest to takie ciachnięte. Nie, tak sobie myślę teraz, że uznam to raczej za zakończenie otwarte.
Ocena końcowa: nie rozwaliło mnie jakoś, choć doceniam kawał dobrej roboty. Nie powaliło mnie, choć lekkie napięcie było - obroni rodzinę, czy nie? Podoba mi się też tytuł. O pochodzeniu chłopca cośtam jest wspomniane, a tytuł dopełnia tego. Fajny zabieg.
Okej, obiektywnie 5 gwiazdek, bo subiektywnie dałabym 4.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#3
Dziękuję za opinię i ocenę.

Droga Pani Kruk, opowiadanie wstawiłem do fantastyki, gdyż Krzywonos jest postacią historyczną, o której bardzo niewiele wiadomo, poza tym, że pochodził ze Szkocji. Ów legendarny przywódca Kozaków należy do moich ulubionych, więc postanowiłem napisać dzieje, skąd on się też wziął na terenach Ukrainy. Myślę, że opowiadanie można zaliczyć do fantastyki, nie tylko z powodu Dyloby i jej dzieci, które zresztą pojawiają się w "Ogniem i mieczem" H. Sienkiewicza. Ewentualnie do historii alternatywnej, ale to też dział fantastycznyBig Grin

Pozdrawiam serdecznie
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości