Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Czterdzieste pokolenie (by Hanzo)
#1
Za zgodą autora, zamieszczam wydobyte z czeluści archiwum pojedynkowe opowiadanie, naprawdę warte przypomnienia.

CZTERDZIESTE POKOLENIE
 
Poród Abigail trwał tak długo, że Izaak zaczął przysypiać, pomimo odrętwienia całego ciała. Kiwał się na twardym krzesełku i walczył, by pozostać przy świadomości, lecz powieki stawały się coraz cięższe i cięższe. 
— Dziewczynka — szeptał, z trudem poruszając spierzchłymi wargami. — Proszę cię, Boże, oby to była… 
Błagania zmieniły się w świszczący oddech, a chwilę potem poczekalnia rozbrzmiała donośnym chrapaniem. Broda mężczyzny osunęła się na ramię, z kącika ust wypłynęła nitka srebrnej śliny. 
Niecały kwadrans później do poczekalni wszedł robot w czapeczce błazna, której dzwoneczki pobrzękiwały w rytm kroków. Cały z czarnego metalu, tylko wokół szklanych oczu wymalowane miał białe romby, a szkarłatne usta wyginały się w mechanicznym uśmiechu. 
Kiedy Czarny Joker szturchnął delikatnie Izaaka, mężczyzna poderwał się niczym rażony piorunem. Powiódł dokoła ledwie przytomnymi od snu oczami, mlaszcząc przy tym, jakby jadł cukierka. 
Rozbiegany wzrok zatrzymał się wreszcie na wariackiej twarzy Trefnisia, która z założenia miała bawić, a w praktyce częściej psuła niż poprawiała humor załogi. 
— Powiedz, że to dziewczynka! — nakazał, chwytając robota za zimne ramiona. 
Oczka rozbłysły dwukrotnie czerwienią, po czym bezpłciowy głos oznajmił: 
— Przykro mi, Izaaku. 
Roześmiana facjata Jokera jeszcze nigdy nie przyprawiała mężczyzny o tak silne uczucia. Pomyślał, że zaraz zacznie okładać to debilne oblicze pięściami, ale w końcu klapnął tylko zrezygnowany z powrotem na krzesło. Wiedział, że robot jest praktycznie niezniszczalny — napis wygrawerowany na jego szyi głosił, że producent gwarantuje żywotność powyżej dwóch tysięcy lat. Trefniś liczył sobie zaś dopiero połowę tego wieku. 
Izaak zwiesił głowę i spytał: 
— Mutant? 
— Przykro mi, Izaaku. 
— Odpowiedz! 
— Tak, Izaaku. Abigail urodziła kolejnego mutanta. 
Głos, który wypowiedział te słowa nie przejawiał choćby cienia emocji. Zero człowieczeństwa. Żadnego współczucia. Mechaniczne sylaby. 
— Nie przejmuj się, Izaaku. Jak tylko Abigail zregeneruje siły po porodzie, możecie spróbować jeszcze raz. A nuż zdążycie nim przekwitnie. Nie trać wiary, Izaaku. Pamiętaj o słowach Istoty i nie zadręczaj się. Istota obiecywała, że spłodzicie potomstwo o dobrych genach. Zawierz tej obietnicy, Izaaku. Tak mi przykro, kiedy płaczesz. Nie płacz, proszę…
Izaak nie słuchał. Miał dość zarówno Czarnego Błazna jak i całego świata.
— Nie prosiłem o to! — Wyrżnął z całych sił pięścią w ścianę. — Nie chciałem być żadnym, pieprzonym bohaterem! Nie chciałem zbawiać ludzkości!
Walenie pięści o metal rozchodziło się po wszystkich pokładach Ulissesa SRV.
— NIE CHCIAŁEM TEGO!

*

Pożegnanie mutanta odbyło się dwa dni później. Nie nadali mu imienia, żeby było łatwiej. Mały miał dryfować przez kosmiczną próżnię całą wieczność jako mutant. Po prostu — mutant. Nic więcej.
Zebrali się na dolnym pokładzie — ubrani odświętnie, lecz milczący. Dzisiaj zdawali się starsi niż tydzień temu czy nawet wczoraj. I smutniejsi, bo najprawdopodobniej ostatni, choć Istota twierdziła inaczej.
Izaak założył swój najlepszy garnitur: ten sam, który nakładał na podobne okazje jego ojciec, dziad i pradziad. Abigail czuwała po drugiej stronie podestu  w sukni ślubnej, bo nie miała nic innego. Wymęczona porodem twarz gapiła się tępo w leżące na podwyższeniu zwłoki. Nie płakała. To był tylko mutant i nic więcej.
Czarny Joker stał nad głową malca z szeroko rozstawionymi rękami i odtwarzał żałobne pieśni z ukrytego gdzieś w swoich mechanicznym flakach magnetofonu. Tylko Trefniś i Tobias znali pradawne obrzędy ludzi, ale tego drugiego zabrakło na ceremonii. Ktoś musiał towarzyszyć Istocie, jak każdego dnia przez ostatnich pięć lat. Padło na Tobiasa. Istota nie tolerowała robotów, a Izaak i Abigail byli przecież rodzicami.
Błazen puścił track z ostatnią z pożegnalnych pieśni i oznajmił gestem, że pora złożyć Ostatni Pocałunek. Obłąkańczy uśmiech nie schodził z czarnej, stalowej twarzy ani na moment.
Pierwsza nad martwym ciałkiem pochyliła się Abigail. Izaak zamknął oczy, kiedy odchyliła biały welon i złożyła usta, by pożegnać ich potomka. Ciałem mężczyzny targnął niemy dreszcz, a w umyśle wykwitł po raz kolejny niepokój: „A jeżeli to była ostatnia szansa? Jeżeli Abigail przekwitnie, zanim da mi zdrowego potomka?”
Chrząknięcie Czarnego Jokera uświadomiło mu, że przyszła jego kolej. Otworzył oczy i pochylił się nad swoim
(synem)
mutantem.
Tradycja nakazywała całować zmarłego w czoło. Izaak nie potrafił określić, gdzie u leżącego na podeście potwora znajduje się ta część ciała. Pożałował, że nie patrzył, jak robi to Abigail.
Prawa noga dzieciaka zamiast wyrastać z biodra, sterczała z jego szyi, upodabniając bobasa do czegoś na kształt surrealistycznego pelikana. Twarz miał na korpusie – pozbawione powieki, błękitne oko zamiast lewego sutka, niżej porozciągane jak rany nozdrza, usta zamiast pępka. Pępowina na miejscu języka lub język na miejscu pępowiny. Mózgoczaszka wystająca z pleców jak garb wiedźmy. Rączki w porządku – piąstki dzidziusia.
Zniesmaczony, przerażony, a przede wszystkim ogłupiały Izaak złożył wreszcie pożegnalny pocałunek na nieruchomej gałce ocznej. Była zimna i galaretowata. Czuł jej nijaki smak na wargach przez kolejne, długie godziny.
Gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki pieśni, Czarny Joker zwolnił zapadnię za pomocą jednego z dziesiątek srebrnych guzików, jakie miał na przedramieniu.
Bezimienny mutant opuścił pokład Ulissesa SRV.
Izaak i Abigail podeszli do okna widokowego. Patrzyli na miganie milionów obcych gwiazd, tęskniąc za tą, której nigdy nie poznali. Za Słońcem, o którym Trefniś potrafił opowiadać całymi godzinami.
Odnaleźli swoje dłonie bez patrzenia i ścisnęli z całych sił.
Byli czterdziestym pokoleniem.
Czy tego chcieli, czy nie.

*

Przez chwilę po prostu stał i nasłuchiwał przytłumionych głosów Tobiasa oraz Istoty. Chyba rozmawiali o porach roku, ale mógł się mylić.
Załomotał pięścią o metal.
Właz otworzył się z głośnym sykiem, a po chwili z kłębów pary wyłoniła się szczupła sylwetka Tobiasa. Izaak powitał starca krótkim skinieniem głowy, po czym zamknął właz od środka i ruszył ku zielonemu ekranowi o średnicy pięćdziesięciu cali. Rozsiadł się wygodnie w obrotowym fotelu wyłożonym miękką skórą i nałożył słuchawki.
— WITAJ, IZAAKU. —  Usłyszał.
Słowom Istoty towarzyszyła wizualizacja jaśniejszej, ale nadal zielonej linii. Poza blaskiem ekranu w pomieszczeniach radiostacji panowała nieprzenikniona ciemność. Od pięciu lat. Odkąd usłyszeli Istotę.
— Sie masz — odpowiedział do podręcznego mikrofonu. Starał się przybrać wyrachowany, znudzony ton.
— WYCZUWAM ROZPACZ W TWOIM GŁOSIE.
— Mylisz się.
— WIESZ, ŻE NIE. JA SIĘ NIGDY NIE MYLĘ.
— Spierdalaj.
Cmokanie. A raczej — CMOKANIE.
— IZAAKU STONE, GDYBYM MIAŁA PODSUMOWAĆ CIĘ W DWÓCH SŁOWACH, BYŁYBY TO: ROZPACZ I ZGORZKNIAŁOŚĆ. SKĄD W TOBIE TYLE JADU, MŁODY CZŁOWIEKU?
Zagryzł wargi i zmełł sączącą się na język, wulgarną odpowiedź.
— Podobno jesteś wszechwiedząca.
— TAK.
— Więc, po co pytasz?
— WIESZ, PO CO.
— Bo ci się nudzi, pff…
— … I CHCĘ USŁYSZEĆ TO Z TWOICH UST.
— Ty stara, znudzona suko!
CMOKANIE, a potem:
— WYRZUĆ TO Z SIEBIE. OD RAZU POCZUJESZ SIĘ O PIĘĆDZIESIĄT KILO LŻEJSZY.
Parsknął w mikrofon. Poczuję się lepiej dopiero, kiedy wystrzelę w twój przemądrzały łeb cały magazynek z Anacondy — pomyślał.
Na głos powiedział:
— Przestałem ci wierzyć.
— DLACZEGO?
— Urodził się kolejny mutant! Obiecywałaś coś innego!
— I TAK BĘDZIE, IZAAKU.
Potarł czoło, jednocześnie wzdychając głęboko, by pohamować gniew.
— Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent tak nie będzie i dobrze o tym wiesz. Abigail jest już stara. Przekwitnie. Czterdzieste pokolenie będzie ostatnim pokoleniem na Ulissesie!
— BĘDZIECIE TRWAĆ DALEJ, IZAAKU. ZAPEWNIAM.
— Kłamiesz! Wodzisz nas za nos, żebyśmy zabawiali cię rozmową! Nie możesz tego wiedzieć…
— WIEM WSZYSTKO.
— Gówno prawda. Kłamiesz. Jesteś egoistką i kłamczuchą. Te wszystkie gadki… Przechwałki… To wszystko kłamstwa! Gdybyś była wszechwiedząca i wszechpotężna, nie potrzebowałabyś nas…
— JESTEM ZNUDZONA.
— … a gdybyś była czymś, co można uznać za Boską Materię, nie byłabyś tak podła…
— NIE JESTEM!
— Jesteś! Rozkapryszona kłamczucha!
— IZAAKU, ZAWODZISZ MNIE CORAZ BARDZIEJ.
— Nie! To ty nas zawodzisz! Zawiodłaś tego biedaka z twarzą na korpusie, którego musieliśmy wyrzucić za burtę! Zawodzisz naszą nadzieję; moją, Abigail i Tobiasa, obiecując nam coś, co się nie stanie! Wymrzemy, a czterdzieste pokolenie będzie ostatnim!
— PRZEKONASZ SIĘ, ŻE NIE.
— Zaraz dodasz, że już niedługo.
— TAK. SZYBCIEJ NIŻ MYŚLISZ. JESTEŚCIE BLIŻEJ NIŻ KIEDYKOLWIEK.
— Zawsze tak mówisz! Ciągle, od pięciu lat to samo!
Cisza. A potem:
— CHCESZ POSŁUCHAĆ O KULIGU? MASZ OCHOTĘ? OPOWIADAŁAM O NIM TOBIASOWI I BYŁ BARDZO ZADOWOLONY!
— Udawał…
— A MOŻE O LEPIENIU BAŁWANA?
— Jesteś kłamczuchą!
— JESTEM WSZECHWIEDZĄCA I WSZECHPOTĘŻNA!
Cisza.
— NO, TO SŁUCHAJ O KULIGU.
— Nawijaj.
A w myślach:
Nie, nie jesteś wszechwiedząca. Gdybyś była, wiedziałabyś, że chcę cię zabić.
— PIERWSZE SANKI NALEŻAŁO…

*

Po czterech godzinach rozmowy o kuligach, bałwanach, robótkach ręcznych, skarpetach, Mikołaju, komercji, promocji, szopkach, osiołkach, karpiach, moralności i wielu, wielu innych, Izaaka zamieniła na posterunku Abigail. W samą porę, jeszcze chwila, a dostałby kręćka.
Powlókł się do kuchni, gdzie zastał polerującego kafelki Trefnisia.
— Gdzie Tobias?
— Odsypia.
— Jest jeszcze ta sałatka z cukinii?
— Tak. Podać, Izaaku?
— Możesz. I dwa słoiki alkoholu.
— To ty jesteś tutaj szefem.
Trefniś podążył ku spiżarni ze swoim zwyczajowym, debilnym uśmiechem na ustach, a Izaak przysiadł na wysokim taborecie. Ja jestem tu szefem, koń by się uśmiał — pomyślał.
Ulisses SRV wyleciał z Ziemi jako wspólny projekt NASA, Ferrari, Microsoftu i Samsunga jesienią 2040r. Jeżeli wierzyć nieomylności systemów odliczających czas Jokera, w tej chwili na Błękitnej Planecie był rok 3024. Ulisses SRV przemierzał kosmos od blisko tysiąca lat. Załoga straciła kontakt z Ziemią kilka wieków temu, kiedy na statku podróżowali praszczurowie Izaaka. I Czarny Joker. On pamiętał doskonale tamten dzień.
W chwili startu Ulisses SRV tętnił życiem. Załoga składała się ze sztabu Nawigatorów, Naukowców, Ogrodników, Opiekunów, Porządkowych oraz Par Rozpłodowych. Z początku wszystko szło dobrze, tak jak zakładał plan. Z pokolenia na pokolenie przekazywano tradycję, wiedzę i obowiązki, a w razie czego zawsze był jeszcze Czarny Joker i jego zettabajty elektronicznej pamięci.
Około cztery setnego roku w podróży zaczęły pojawiać się mutacje. Z początku były to rzadkie, pojedyncze przypadki, ale sytuacja pogarszała się z pokolenia na pokolenie. Załoga zmniejszała liczebność, a ludzie musieli brać na siebie coraz więcej obowiązków. Zdarzało się, że jeden i ten sam mężczyzna musiał być zarówno Ojcem Rozpłodowym jak i Nawigatorem oraz Porządkowym. Z czasem sytuacja ta tylko się pogarszała. Sprawy medyczne, naukowe, porządkowe, tradycji i wychowania spoczęły finalnie na barkach Trefnisia (który z założenia miał tylko zabawiać załogę, ale posiadał również Wiele Innych Funkcji, a w tym zagrzebaną najgłębiej Opcję 4F66HV — Eksterminację Załogi W Imię Większego Dobra).
Wreszcie nastały czasy, kiedy narodziny zdrowego człowieka traktowano na Ulissesie SRV jak wielkie święto, aż w końcu pozostali tylko Izaak, Abigail i Tobias. Oraz niezawodny Błazen z gwarancją na kolejne tysiąc lat…

*

Misją Ulissesa SRV było dotrzeć jak najdalej się tylko da i zbadać najodleglejsze zakątki wszechświata. Cele dalekosiężne obejmowały dziesiątki pokoleń, a najważniejszym z nich było nawiązanie kontaktu z innymi cywilizacjami.
Lub odnalezienie w odmętach kosmosu Absolutu. Nadprzyrodzonego Ducha.
Boga.
Każde pokolenie marzyło, by przełomowe odkrycie nastąpiło za ich życia. Szesnaste pokolenie natknęło się na planetę zamieszkaną przez gigantyczne, karaluchopodobne stwory, niestety posiadające IQ bliskie zeru. Dwudzieste czwarte odkryło świat pełen oceanów i zadziwiających form życia. Trzydzieste pierwsze przefrunęło przez Mgławicę, która zdawała się ŻYĆ W PRÓŻNI, ale próby kontaktu spełzły na niczym. Pobrali próbki i skierowali statek w dalszą podróż.
Wreszcie, po prawie tysiącletniej tułaczce, septyliony lat świetlnych od Ziemi, to czterdziestemu pokoleniu, a dokładniej Izaakowi, udało się nawiązać kontakt z CZYMŚ.
Pamiętał tę chwilę, jakby to nie było pięć lat temu, ale wczoraj.
Siedział w radiostacji i przysypiał, czytając Bułhakowa, a jednym okiem zezując co kilka sekund na martwy ekran monitora, na którym lśniła nieruchoma, jaśniejsza linia. Kiedy kreska wzburzyła się jak nagrane struny głosowe, a z leżących na stoliku słuchawek dobiegł cichy trzask, Izaak zadrżał tak mocno, że powieść spadła mu z kolan na podłogę, a tętno podskoczyło do stu osiemdziesięciu. Z trudem nałożył słuchawki na uszy i wstrzymał oddech. A potem usłyszał TEN GŁOS. Zmysłowy, kobiecy, przepełniony nienawiścią po raz pierwszy i ostatni.
Głos Istoty, która nie zdawała sobie sprawy, że ktoś ją słyszy.
— GDYBYM TO JA UKRADŁ SŁOŃCE, NIE DAŁBYM GO LUDZIOM, ABY MIELI CIEPŁO. UTOPIŁBYM JE W OCEANIE I ZACZĄŁ KUPOWAĆ ICH DUSZE, SPRZEDAJĄC OGIEŃ.
Izaak nie oddychał. Siniał na twarzy i spadał w bezdenną otchłań.
Nigdy wcześniej i nigdy później nie słyszał, by ktoś cedził sylaby z taką pasją i okrucieństwem. Szaleństwem!
— SPRZEDAJĄC OGIEŃ, SKURWYSYNU. ROZNIOSŁABYM WAS WSZYSTKICH, DAWNO NIE MIAŁEŚ W DUPIE ROZŻARZONEGO PRĘTA, OSESKU. WYTOPIŁABYM WSZYSTKICH, I SŁOŃCE, I KSIĘŻYC, I CIEBIE, I WSZECHŚWIAT, A POTEM GRYZŁA KOŚCI I SZARPAŁA DUSZE, GOTOWAŁA ŚWIADOMOŚĆ I NISZCZYŁA DOBRĄ WOLĘ, JEBANE ĆWOKI.
Izaak zdał sobie sprawę, że słyszy COŚ, najpewniej płci żeńskiej, co jest na wskroś szalone i buzuje furią, gadając sama ze sobą, a wręcz kłócąc się w pojedynkę.
Nabrał powietrza niczym topielec i wtedy potok bluzgów ze słuchawek ucichł.
Długa, wyczekująca
(zlękniona?)
cisza.
A potem, nieśmiało i przymilnie:
— HALO?
Przełknął ślinę i usiłując uspokoić roztrzepotane w piersi serce, wymamrotał nieskładnie pierwsze słowa do Istoty:
— Z tej stro… strony Uli… sses SRV, frachtowiec Zjedno… czonych Sił Ziemskich. Odbiór!
Głos nie odpowiadał. Z dzisiejszej perspektywy Izaak uznałby to za nadzwyczajnie długą zwłokę.
Istota w końcu jednak odpowiedziała…
… i wtedy zaczęła się bajera.
A raczej BAJERA.
Choć ani razu przez kolejne pięć lat (a dyżurowali przy niej dzień i noc bez ustanku) Istota nie dała poznać się z tej strony, którą podsłuchał Izaak, to mężczyzna pamiętał, co słyszał.
Niepohamowaną nienawiść
(GDYBYM TO JA UKRADŁ SŁOŃCE, NIE DAŁBYM GO LUDZIOM, ABY MIELI CIEPŁO. UTOPIŁBYM JE W OCEANIE I ZACZĄŁ KUPOWAĆ ICH DUSZE, SPRZEDAJĄC OGIEŃ)
i najczystsze szaleństwo
(SZARPAŁA DUSZE, GOTOWAŁA ŚWIADOMOŚĆ I NISZCZYŁA DOBRĄ WOLĘ, JEBANE ĆWOKI).
Nie podzielił się z nikim swoimi obawami, ale zakodował w najgłębszym zakamarku umysłu, że Istota wcale nie jest tym, za kogo się podaje.
Może jest Nadświadomością, ale nie jest wszechwiedząca.
I bliżej jej do Szatana niż do Boga.

*

Dwa tygodnie po Pożegnaniu Mutanta, sala operacyjna.
— Jałowa — orzekł Czarny Błazen, podnosząc się wreszcie znad rozchylonych ud Abigail.
Szkarłatny uśmiech kretyna zatańczył Izaakowi przed oczyma. Wypuścił szklankę z dłoni, a ta rozbiła się w drobny mak na sterylnych kafelkach.
Przez niekończące się chwile nie docierało do niego nic, a potem zreflektował, że Joker zbiera go z podłogi. Poczuł fragmenty szkła powbijane w policzki. Jęknął niczym konające zwierzę i wyrwał się z zimnych objęć robota.
Okiem duszy widział dwa nakładające się na siebie obrazy — schowaną w szufladzie biurka, sześciostrzałową Anacondę i zielonkawy monitor.
Już sadził pierwszy sus, który miał zapoczątkować szaleńczą gonitwę ku radiostacji, kiedy w miejscu zatrzymał go uścisk stalowych palców na ramieniu. Syknął z bólu.
— To niczego nie zmieni, kolego…
Obrócił się ku Trefnisiowi i zmierzył go wzrokiem tak, jakby widział robota po raz pierwszy. Pomimo błazeńskiego uśmiechu na facjacie, oczy Czarnego Jokera wydawały się poważne. I smutne.
Ile wiesz, sługo? — zastanowił się Izaak, lecz nie odezwał się ani słowem. Rozdziawił tylko usta w wyrazie bezgranicznego zdumienia.
— Poczekaj na właściwy czas — szepnął Błazen i pochylił się ponownie ku pogrążonej w narkozie Abigail.
— Pomożesz mi, kiedy nastanie ten czas? — wydukał wreszcie mężczyzna.
— Chciałbym.
Przedłużające się milczenie podpowiedziało Izaakowi, że temat został zamknięty przez Jokera. Ten zaskoczył go jednak jeszcze raz.
Kiedy Izaak opuszczał salę operacyjną, robot przypomniał:
— Jesteś czterdziestym pokoleniem, Izaaku. Noś tę myśl w sercu.

*

— Wstawaj! Wstawaj!
Izaak odtrącił natręta, jakby odganiał natrętną muchę.
— Wstawaj, do jasnej cholery!
Kiedy otworzył oczy i ujrzał zaaferowaną twarz Tobiasa, wiedział, co jest grane.
Ulisses SRV zakończył swoją misję.
Dolecieli do Istoty.
Tak jak obiecywała.

*

Stali przed oknem widokowym i gapili się niczym czwórka idiotów.
— Co z tobą? — szepnął Izaak do Czarnego Jokera.
— To jej sprawka — odpowiedział robot.
Mechaniczne usta Błazna wykrzywiały się w smutną minę po raz pierwszy od blisko tysiąca lat, kiedy zjechał z taśmy produkcyjnej w Tokio.
Abigail i Tobias po prostu milczeli. Ta pierwsza czuła, jak do jej łona powraca płodność, a ten drugi młodniał w oczach.
Po dolnych pokładach bez żadnych mikrofonów i słuchawek roznosił się srebrzysty, jaśniejący głos Istoty.
— WKŁADAJCIE SKAFANDRY I CHODŹCIE DO MNIE! TAK DAWNO NIE BAWIŁAM SIĘ Z NIKIM I JESTEM TU TAKA SAMOTNA! SZYBCIEJ!
Anaconda uwierała Izaaka, kiedy ubierał swój skafander.

*

Utworzyli okrąg i lewitowali w próżni, gdzieś w kosmosie, septyliony lat świetlnych od rodzimej Ziemi. Czterdzieste pokolenie oraz niezastąpiony Czarny Trefniś, a między nimi Istota, Nadświadomość, Absolut — może Bóg, ale raczej Szatan.
Rezydowała na najmniejszej gwieździe, jaką kiedykolwiek widzieli, miniaturowym Słońcu, które nie mogło mieć więcej niż dwa metry średnicy i które było zimne jak lód. Z Bieguna Północnego tej mini-gwiazdy wyrastała najpiękniejsza i najdoskonalsza czerwona róża, jaką zbiorowa jaźń mogłaby sobie wymarzyć w cudownym śnie miliardów połączonych dusz i pragnień. W płatkach oszałamiającego kwiatu siedziała zaś ONA. Doskonała i wzniosła ponad wszystko, co znane. Niemożliwa do opisania żadnymi słowami.
Izaak wyciągnął Anacondę, zanim złudne piękno Istoty omamiło go do reszty.
Pomyślał:
GDYBYM TO JA UKRADŁ SŁOŃCE, NIE DAŁBYM GO LUDZIOM, ABY MIELI CIEPŁO. UTOPIŁBYM JE W OCEANIE I ZACZĄŁ KUPOWAĆ ICH DUSZE, SPRZEDAJĄC OGIEŃ.
Pomyślał to
(CZARNYMI SŁOWAMI)
w tak nienawistnym tonie, w jakim to usłyszał.
A potem nacisnął na spust.
Sześciokrotnie.
Pif.
Paf.
Pif.
Paf.
Pif.
Paf...
Odpowiedz
#2
Dla mnie rewelacja. Przypomina mi opowiadania s-f z "Młodego Technika", które czytałam jako dziecko. Robiły mi wodę z mózgu dokładnie tak samo, jak to. Fabuła pędzi na łeb, na szyję, wciąga i zasysa. Jednym tchem. Już dawno nie czytałam czegoś tak dobrego, czegoś, od którego nie da się oderwać.
Brawo, Hanzo.
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz
#3
Fajnie napisane, zarówno warsztatowo jak i fabularnie. Tym bardziej martwi mnie zakończenie. Od słów "Izaak wyciągnął Anacondę" nie rozumiem ani w ząb. W tym miejscu logiczny ciąg tekstu się urywa i pojawia się zakończenie niezrozumiałe. A właściwie to nawet takie, jakby autorowi zabrakło czasu albo pomysłu.

Może i jest u nas moda na zakończenia dziwne i niezrozumiałe, ale szkoda takowym psuć dobry tekst...

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Oj, marudzisz, Gorzki, marudzisz. Anaconda to rewolwer kalibru 44 Magnum.
Zakończenie jest naturalną kontynuacją fabuły. Rzekłabym, tradycyjną. Czego chcieć więcej?
Dobro zwycięża.
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz
#5
S-f z wyższej półki. Gotowy pomysł, na którym można zbudować scenariusz do kasowego filmu. Dla mnie rewelka.
Zakończenie konsekwentne. Zbudowane na zasadzie "fatum" wiemy co ma się wydarzyć ale łudzimy się, że będzie jakiś zwrot akcji, jakieś zaskoczenie, jednak nieubłaganie dzieje się to co zamierzał główny bohater. Oprócz paru literówek to nie ma tu nic do poprawy.
Odpowiedz
#6
Co to jest Anaconda to wiem. Spoks na broni trochę się znam. Może nie rewelacyjnie ale coś tam wiem. Ja nie rozumiem po co kolo strzelał do tego jak mu tam absolutu. Bo mnie się to zwyczajnie kupy nie trzyma. Tak ni z gruchy wyciąga giwerę. Nie rozumiem co jest przyczyną takiego działania. O tym właśnie mówię. No i właśnie Gunnar, nie widzę tej konsekwencji. No chyba, że czegoś nie rozumiem.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#7
Tylko on był świadkiem nienawistnych słów Istoty i nie powiedział o tym nikomu. Zdaje sobie sprawę, że coś jest z nią nie tak + frustracja jej niespełniającymi się obietnicami. Od połowy opowiadania planuje ją zabić.
Odpowiedz
#8
Musi Ją zabić, bo inaczej Ona zabiłaby wszystkich:

----->

Cytat:Głos Istoty, która nie zdawała sobie sprawy, że ktoś ją słyszy.
— GDYBYM TO JA UKRADŁ SŁOŃCE, NIE DAŁBYM GO LUDZIOM, ABY MIELI CIEPŁO. UTOPIŁBYM JE W OCEANIE I ZACZĄŁ KUPOWAĆ ICH DUSZE, SPRZEDAJĄC OGIEŃ.
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz
#9
Nie no... Żartujecie. Takie trochę to naciągane. Jakby za takie gadanie się zabijało, to już byśmy wszyscy parę stóp poniżej gruntu leżeli. Ale opowiadanie mimo zupełnie nie przemawiającego do mnie zakończenia uważam za bardzo dobre.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości