Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Staruszkowo
#1
Decyzja

Ostatnio dokuczał mi ucisk w głowie - ciągłe, powolne rozsadzanie czaszki, które promieniowało na całą lewą stronę skroni i sprawiało, że nie mogłem się na niczym skupić przez dłuższą chwilę. Przenikały mnie wspomnienia, w których zdawałem się tkwić niby w rzeczywistym świecie. Zamroczony swoją świadomą nieświadomością, przebywałem w nich chętniej i częściej aniżeli dotąd.

Potrafiłem orientować się w gąszczach napadowych olśnień. Uważałem, że moje wizje i lęki są autentyczne i naturalne, można do nich przywyknąć, nie są sprzeczne ze sobą, a przeciwnie, uzupełniają mi szarą rzeczywistość. Miałem nadzieję, że to im właśnie zawdzięczam lepsze życie: teraz i w przyszłości, której nie zamierzałem zmieniać.

Rozróżniałem je, klasyfikowałem, traktowałem z jednakową pieczołowitością. Nawet wykluczające się, rażąco odmienne, istniały we mnie na równych prawach. Przerzucałem się od jednego skojarzenia do drugiego, swobodnie przechodziłem pomiędzy urojeniami, omamami, iluzjami, jakby między nimi rozpościerał się jednokierunkowy pomost, kładka, której nikt, oprócz mnie, już nie mógł zobaczyć.

Twierdziłem, że wszystkie wspomnienia są bezwarunkowo konieczne, bo każde, rozbierane z osobna, stanowiło rezultat następnego, początek lub koniec marzeń nowego łańcucha myśli zawartej pomiędzy tym, co widoczne, a tym, co nierealne.

Urojenia, omamy i iluzje - to była rzeczywistość, którą ceniłem i akceptowałem. Stanowiły rezultat znanego świata, w którym mogłem poruszać się bez ruchu, nie opuszczając łóżka, pokoju, wózka. Starczyło zamknąć oczy, wyciągnąć się w wannie lub na materacu, włączyć radio z organową muzyką wywołującą we mnie dreszcze, aby przenieść się w inne rejony, by żyć bez przeszkód i wykrętów, bez szukania zapomnień i usprawiedliwień, jakimi w przeszłości zlepiałem, sztukowałem i łatałem swój żałosny los.

Dowodziłem, że nie tylko materia nie znosi próżni. Utrzymywałem, iż pustki nie tolerują również przeżycia. Jedne zastępują drugie: wymieniają się niezbędnością. Zdarzenia, których nikt poza mną nie pojmował, zachodziły na siebie, występowały razem i równolegle. Przeszłość i przyszłość stawały się teraźniejszością, monolitem. Białe nie różniło się od czarnego, miłość od nienawiści, piękno od brzydoty, choroba od zdrowia. Nie było rozziewu między tym, kim jestem, ani przez jaki okres. Ludzie, zwierzęta, przedmioty ulegały transformacjom, więc zdawałem sobie sprawę, że nie ma się czym przejmować i o co zabiegać, bo niezależnie od usiłowań, życie i tak wytnie jakiś żarcik.

Wypadki nie miały historii, bo wszystko się łączyło i nakładało na siebie, przebiegało w zawrotnym tempie, było czasem przeszłym chwilowym, działo się w przyspieszeniu, co wyglądało, jakby wahania, uskoki z wytyczonego kierunku, uczucia i wrażenia stanęły nieruchomo, w jednym rozedrganym i martwym punkcie, a całość mojej egzystencji zaczynała być dwuznaczna, ambiwalentna, zdarzała się w jednym czasie, lecz w różnych miejscach: dotyczyła tylko mnie, moich spraw.

Wydawało mi się, że każde zdanie ma swój nieodnaleziony sens i zmierza do wyjaśnienia, znajduje się na właściwym miejscu, potwierdza istnienie ukrytego przede mną, indywidualnego celu życia. Poprzednie przeszkody, hamujące i zawracające z drogi, przestały mnie prześladować, zarzucać stereotypami. Świat był mi podporządkowany, kręcił się zgodnie z moim nastrojem; szybko, gdy byłem wesoły, ociężale i po równi pochyłej, gdy byłem nie w sosie, uważny i nieufny.

Czułem, że nie ma dla mnie barier, wątpliwości, zastojów i sideł. Wypadki, których przedtem nie mogłem wyjaśnić, układały się teraz w jednolity system sprzężeń, przybierały prostą i oczywistą formę; zbudowane były z jasnych i zrozumiałych zdań, lecz zdania te w innych budziły paniczny lęk, napięcie, podczas gdy ja, na zewnątrz, prezentowałem wygładzoną z bólu twarz.

Przestraszony, zgłosiłem się na okresowe badania. Wyrok był druzgocący, zresztą nie spodziewałem się innego. Poradzono mi, bym rzucił w diabły dotychczasowy tryb życia, oderwał się od bezpłciowych rozmyślań i zawitał do Staruszkowa, miejsca, które niegdyś cieszyło się wątpliwą sławą, a teraz stawiane było za wzór. Zapewniano, że tylko tam odnajdę nadszarpnięte zdrowie. Więc pojechałem.

Przyjazd

Dwa skrzydła ramion twierdzy o nazwie Dom Opieki połączone były przeszklonym korytarzem. Po jego jednej stronie jaśniały w dzień, a granatowiały w noc duże tafle mlecznych szyb. Już z daleka, z taksówki przykucniętej za krzakiem, miałem niespokojne wrażenie związane z przysadzistym ogromem tej budowli. Solidna, monumentalna, otulona w szum wiosennej bieli, kwitnąca jabłoniami, przypominała mi lata drugich śniadań, łykanych między szkolną przerwą a dukaniem przy tablicy, kojarzyła się z Mamą zakrzątaną przy rondlach i wciąż nieobecnym ojcem.

Wyłuskany z pamięci obraz, przedestylowany i skroplony w nowej formie uczucia, oświetlony z innego miejsca, po latach bezowocnej wędrówki, u jej kresu, tuż przed wejściem do Domu sprawił, że znalazłem się w znajomej krainie, pośród życzliwych ludzi, którzy mnie oczekiwali. Przez ułamek sekundy żywiłem przekonanie, że niektórzy z moich dotychczasowych znajomych, wypełzając ze snu, widzą tylko to, co ujrzą: szarzyznę przebrzmiałego dnia i niebo mokre od łez. Czekała ich wieczna mordęga codzienności. Czuli zapach przypalonego mleka, a z wnętrza mieszkania dobiegała melancholia zaspanych kroków. Widzieli więc zaledwie to, co się im przylepiło do oka, i nie mieli najmniejszego pojęcia, że pod przykrywką deszczowego nieba, rozespanych kroków i odoru mlecznej spalenizny, schowane było wzruszenie związane z wiosennymi porządkami, wypastowaną podłogą i kochaną osobą.

Ale uczucie to zagasło w lawinie następnych, ponieważ wydawało mi się, że dokąd bym nie spojrzał i czym nie zachwycił, otaczały mnie roje bezładnych, nawarstwiających się wspomnień. I podobnie jak widok Domu ludzi skazanych na współczucie, tak wizerunek schodów prowadzących do niego, niczym obraz dzikiego wina, stawał się dla mnie czymś więcej niż był w swojej prozaicznej wymowie: przekształcał się w wypadkową wszystkich schodów, jakie znałem, w ich stop, konglomerat pamięci, a zwłaszcza – widok schodów z dzieciństwa. Lecz że nie było to skojarzenie przykre, a odwrotnie, wzbudzało pogodne emocje, doznania złączone z nagłym wyzwoleniem, wyplątaniem się z szyn, gorsetów i uprzęży tamujących mój ruch, z tlenem zachłannie chwytanym przez człowieka, który się dusi, te, po jakich wstępowałem, wzmacniały we mnie odwagę.

Wszedłem do środka. Stwierdziłem, że już nie wchodzę po schodach, ale wciągam się po nich i nie idę środkiem, lecz przy poręczy. Pocieszałem się, że byt nie określa mi świadomości, ale ją modyfikuje. Mogłem powiedzieć, że choroba we mnie narasta, obejmuje coraz to większe rejony, a świat stoi w miejscu. Jej początkowe zawirowania były płytkie i nieistotne, a ich świadomość - ledwie zaznaczona. To, co jeszcze parę nocy temu zdawało się istnieć bez konieczności tłumaczenia “dlaczego”, raptem, wspólnie z pojawieniem się nowego skrzywienia ciała, świeżutkiej i jeszcze ciepłej niedogodności, wkraczało razem ze mną.

Nagle rzeczy dotąd nieważne, stały się istotne. Stwierdziłem, że mój ostry wzrok mętnieje, a przedmioty ruszają się, choć inni tego nie widzą, i gdy chcę się podnieść, schylić czy obrócić, muszę wykonać całą serię przygotowawczych ruchów, uklęknąć, ale tak, by być w pobliżu czegoś do uchwycenia, więc nieraz, by zachować równowagę – musiałem przystanąć, a kiedy chciałem zmienić kierunek marszruty, nie potrafiłem iść płynnie, bo nie umiem omijać po cichu przeszkód. A gdy już byłem przekonany, że osiągnąłem dno i gorzej być nie może, zaczynały się następne fazy, do boju wyruszały nowe, „wypoczęte” sensacje związane ze sztywnieniem karku; kończyła się uwertura, a zaczynał koncert.

Rozpoczynało się nieustanne zwracanie uwagi na drobiazgi. Upatrzony cel drogi musiał być dla mnie od razu osiągalny i od razu skuteczny, sensowny i bez zarzutu, ponieważ nie miałem siły na naprawianie swoich błędów, na dokonywanie ponownych obliczeń i żmudnych kalkulacji. Jeżeli z własnej winy czy nieporadności nie dopatrzyłem czegoś, źle oszacowałem i sknociłem, zmuszony byłem oglądać to przez cały czas. W miarę dni żyło mi się z tym widokiem coraz gorzej i bardziej męcząco, z większym mozołem znosiłem swoje błędy, ogarniało mnie coraz silniejsze poczucie rozpadu swojej niezmienności.

* * *

Musiałem być wielce uparty, by się tam dostać. Po pierwsze, natknąłem się na barierę: domofon. Po drugie, dostrzegłem krępującą obecność kamer. Jakby niedostrzegalny obserwator, niewykluczone, że naczelny cieć, dokonywał fachowej kontroli śmiałka i sporządzał meldunek. Kto, skąd, do kogo i czy aby na długo. Po pokonaniu domofonu, zostałem dopuszczony do widzenia się z kierownikiem portierów tego przybytku. Trzymając w rękach notatki na mój temat, zawiózł mnie do poczekalni i kazał czekać na następne instrukcje, sam zaś zniknął za drzwiami prowadzącymi do służbowych gabinetów.

Czułem się tak, jakbym był w niej po raz setny, jak gdybym trafił do tramwajowej zajezdni z parkietami na wysoki połysk. Miałem wrażenie, że za chwilę pojawi się kustosz z biletem na patyku i bilet ten uprawni mnie do zwiedzania muzealnej części Domu. Zblazowanym okiem globtrotera szacowałem wystrój reprezentacyjnego wnętrza, dębowe ławy przytwierdzone na amen, zbieraninę śmieci w najlepszym gatunku.

Z głębin, praktycznie z piętra, dochodził rozmodlony śpiew drżących głosów. Sielankowy obrazek podkreślała zadbana, czyściutka, filigranowa kobieta wyłaniająca się z przyległego korytarza. Chyba spodziewała się przyjścia kogoś ważnego. Miała długie włosy starannie upięte w kok. Mimo jej wieku nie dostrzegłem najmniejszego pasemka siwizny. Także strój nie budził zastrzeżeń. Posuwistym krokiem ruszała to w przód, to zawracała chyłkiem. Z początku dzielnie docierała do centrum poczekalni, lecz gdy opuszczała bezpieczną strefę cienia, traciła odwagę i szła chwiejnie, po omacku. Przystawała w miejscu, co wyglądało tak, jakby, zdumiona własną śmiałością, nie miała pojęcia, dokąd ma iść.

Po chwili strażnik wyłonił się z dyrektorskiej dżungli. Przyniósł nowinę: postanowiono - jak się wyraził – udostępnić mi widzenie z dyrektorem, po czym spojrzawszy na moje nogi, kazał wsiąść na wózek. Odganiając perypatetyczną babinkę, ze strapionym lekceważeniem machnął jej ręką na pożegnanie, po czym zawiózł mnie pod drzwi administracyjnego buduaru.

* * *

Rozmowa z Dyrektorem Domu, krępym osobnikiem o dużej głowie, który co chwilę podkreślał, że nie lubi niczego owijać w bawełnę, natomiast uwielbia krótkie i zdecydowane rozwiązania, nasunęła mi podejrzenie, iż człowiek siedzący przede mną, nie jest ani zdecydowany, ani tym bardziej rzeczowy, a jedynie przekupką i łasuchem ględzenia. Lecz zanim tak pomyślałem, zaskoczyło mnie miłe przyjęcie.

Boss, jak przezywano go na wyższych kondygnacjach, podszedł i ściskając mi dłoń zapewnił, że miejsce już na mnie czeka i zaraz zawoła kogoś z personelu, kto mnie zapozna z topografią domu. Powiedział, że będę miał sublokatora, bardzo spokojnego, poważnie chorego i wielce małomównego człowieka o imieniu Andrzej. Ale czy istotnie tak na niego wołają, powiedzą mi na górze, bo on sam nie ma głowy do dupereli, ale ze słyszenia wie, że jest to facet, którego niemożliwością jest nie polubić, a tym bardziej, nie znaleźć wspólnego języka.

Na wsiadanego dopisał mnie do jednej z list szczęściarzy: zostałem poinformowany, że znalazłem się w elitarnym gronie oczekiwaczy na izolatkowe życie.

* * *

Po dokonaniu wstępnych formalności, pozwolono mi na samodzielne wjechanie do windy. Lecz jej obsługa należała do strażnika. Każdy jego gest dowodził, że chce uchodzić za człowieka ważnego i sympatycznego jednocześnie, co było nie do pogodzenia. Uśmiechał się wyniośle. Powiedział, że dopiero po oficjalnym wciągnięciu mnie na listę mieszkańców, wydaniu uzupełniających bambetli i zaznajomieniu z tutejszym regulaminem, uzyskam prawo do samodzielnego poruszania się po całym terenie Domu.

* * *

Winda się zatrzymała i mój opiekun troskliwie, wprawnym gestem, przytrzymał drzwi. Wyjechałem. Korytarz z parteru w niczym nie przypominał korytarza, na którym stałem teraz. Tamten, higieniczny i elegancki, przygotowany do witania i ugaszczania wytwornych delegacji, dopucowany i śliski z powodu marmurowej podłogi, lśniący bezplamkową sterylnością, ozdobiony egzotycznymi palmami wycierającymi sufit, ze skórzanymi fotelami i obrotowymi drzwiami, wrotami mającymi - zamiast fotokomórki – portiera z dobrze płatnym ukłonem, tu, na piętrze, tracił swój cały urok i służbowy wdzięk. Zakryty przeplutą wykładziną w kolorze czerwonki, spryskany odkażającym dezodorantem, był wymieciony z mieszkańców: pensjonariusze znajdowali się na obiedzie, w jadalni, którą wieczorkiem zamieniano w świetlicę.

Pierwsze wrażenia


Gryzmoląc o pokrętnej historii swojej rodziny, wymarłej i obecnej jedynie w albumach, odgradzałem się od życia, powoli przestawałem dostrzegać prześladujące mnie wydarzenia. Krok po kroku zamieniałem się w rozumny grobowiec, chmielową tykę wetkniętą w widok na dyżurkę w rogu korytarza…

Względnie szybko, bo już po paru dniach, stwierdziłem z rozgoryczeniem, że miejsce, zbliżone atmosferą do sanatorium, tak wymarzone w czasach intensywnych lektur, nie było sielanką opisaną w „Czarodziejskiej górze”, toteż nocą, razem z książkami i szpargałami i całym wysypiskiem napuszonych uwag, bawiłem w łazience. Tylko w niej mogłem się skupić, oderwać od uprzykrzonego towarzystwa Andrzeja.

Sądząc po urodzie, Andrzej dobijał do sześćdziesiątki. Trzymał się jednak nie najgorzej, bo liczył przeszło siedemdziesiąt. Czyściutki, pracowity. Ani śladu siwych włosów, za to z kruczoczarnym wąsem. Wybredny pod każdym względem. W nocy wstawał do lodówki. Jadł mało, lecz drogo i często; potrzebne specjały kupował w tutejszym sklepiku. Pił koniak na poprawę krążenia, ale tylko przed zaśnięciem. Regularnie i w dużych ilościach. Ożywiał się wtedy. Cieszył, że stać go na luksus.

Kawior, szyneczki, specjały znane mi z lepszych czasów. Kiedy zajadał, robił to potajemnie, zazwyczaj, gdy szedłem na telewizję albo siedziałem w parku, przed wejściem do domu i bezskutecznie oczekiwałem gości. Wtedy do ostatniej kruszyny opróżniał swoją część lodówki. Zresztą każdy pretekst, by zjeść coś, czego nie mam, sprawiał mu satysfakcję. Fakt, iż nie musi się dzielić, powodował, że na twarzy zjawiało się coś w rodzaju złośliwego zadowolenia, i fakt ten pozwalał mu żyć wśród ludzi, których nie rozumiał, bał się, sądząc, że osaczają go bez przerwy i stale czegoś od niego chcą.

W nocy wstawał często. Źle powiedziane; nie wstawał lecz zrywał się z przerażeniem. Miał wówczas dziki, rozbiegany, świdrujący wzrok, jakby tłumione w dzień zdarzenia ścigały go z intensywnością zwielokrotnioną przez mrok.

Trudno zgłębić, czego się bał. Przyjechał z Belgii, gdzie przez większość życia tyrał w kopalni. Dlatego otrzymywał wysoką emeryturę, co było źródłem zawiści. Z tej też przyczyny obnosił się ze swoim dobrobytem. Zadzierał tu nosa, jak mało kto i z upodobaniem podkreślał, że jest finansowo niezależny.

Po drugiej stronie Domu mieszkał jego brat, zewnętrznie podobny i w tym samym wieku. Poznałem go. Odstawał od reszty mieszkańców. Przeważnie mawiano, że jest z niego gburowaty, przekorny i zakuty lump. Zawiłe losy oddaliły ich. W młodości pokłócili się o dziewczynę. Jak górale w piosence. Andrzej wyjechał z kraju, jego brat został w nim. Tu pracował i tu dorobił się niskiej renty oraz przepukliny.

W Domu byli od wielu lat i poza oficjalnymi spotkaniami w jadalni, zgodnie unikali kontaktu. Jeśli mijali się na korytarzu, nie patrzyli na siebie. Lecz jeden o drugim wszystko wiedział.

***

W toalecie, moim zapasowym królestwie i przejściowym azylu, panowała cisza zmącona odgłosami chrapania. Niekiedy — przez uchylone drzwi — słyszałem szklany zgrzyt słoików otwieranych przez głodnego Andrzeja, nagle obudzonego hukiem zza ściany, a zaraz potem kobieta o rękach zniekształconych reumatyzmem, pani C., której nie zdążyłem poznać, ponieważ nie wychodziła, zaczynała wyć z bólu.

Choroba przestroiła C. myślowe toki, obsypała niechcianymi prezentami, wyrzeźbiła odrębne punkty widzenia, z premedytacją uprzątała ją z istnienia, rozszarpywała jej świat ze skrupulatnym chłodem okrucieństwa. Niekiedy z jej pokoju dobiegał grzmiący monolog pielęgniarki przerywany cichym płaczem babuleńki. Powstawał gorączkowy rejwach i słyszałem pospieszne, drewniane tupoty, a potem coraz mniej głośne zawodzenie. Aż nad ranem zapadała cisza.

Niezadługo reumatyczka miała odleżyny wielkie jak pięść i nawet „piguła”, zatrudniona prywatnie, była wobec nich bezradna; gdy myła, zmieniała opatrunki i wklepywała w C. spirytus, odsłaniały się niezagojone, wilgotne miejsca. Pod wpływem bólu stała się zanadto jękliwa, jakby nieludzkie wycie było jej jedyną odpowiedzią na cierpienie. I tak do następnego napadu: płakała z różnym natężeniem, z nasileniem pozwalającym zorientować się w stopniu boleści. Z początku od czasu do czasu, lecz po kilku tygodniach nie było dnia, a potem godziny, bym nie słyszał, że nadal jest wśród żywych.

Ale nie tylko o nią szło; zawadą był Andrzej. Za dnia jego błędnikowe, złe noszenia i swingujące łapania równowagi, przykurcze i niekontrowane lansady dawało się jakoś przecierpieć. Ale gdy w środku nocy, ni z gruszki, ni z pietruszki, w egipskich ciemnościach rozlegał się jego donośny szczek, kiedy znienacka zapalał górne światło i w całej swojej rozbudzonej krasie wyskakiwał wprost na wyziębioną posadzkę, by, z przerwami na łapanie powietrza i trzymanie się za rozrusznik, blednąc i krztusząc się, kierować na mnie przerażony wzrok, dostrzegałem w nim swoją przyszłość i nie wiedziałem, co czynić. Toteż w duchu kląłem na czym świat stoi, a decyzja, by już od rozczochranego rana rozpocząć batalię o swobodne życie, urastała do wymiaru obsesji numer jeden. Postanowiłem więc, jak tylko się rozwidni, coś w tej sprawie zrobić, gdzieś z tym pójść, może pogadać z Bossem lub oddziałową.

Że zaś głupi ma szczęście, zauważyłem dzwonek. Nacisnąłem go i do sali, od razu, jakby stał przed jej progiem i nie miał do niej daleko, wszedł pielęgniarz. Z jego twarzy emanował zaraźliwy spokój. Nie trzeba było mu opowiadać, w czym rzecz. Od razu podszedł do Andrzeja, klepnął go w plecy, podał kompot stojący na szafce, otworzył okno i bez słowa usiadł przy nim na krawędzi łóżka. Mocno, fachowo pogładził go po głowie i objął przytulając do piersi. A gdy zaczął wracać do siebie, ułożył w pościeli, ciasno zawinął w kołdrę i trzymając za rękę czekał, aż zaśnie. Po kwadransie wstał, zgasił światło i ostrożnie wyszedł, nie popatrzywszy na mnie. Ja też wkrótce usnąłem. Jednakże to, w co zapadłem, nie mogło uchodzić za sen. Była to zaledwie marna kontynuacja zmory, wrażeniowa melasa z przywidzeń minionego dnia. Obracałem się, wierciłem, liczyłem barany, w tym siebie, ale nic nie pomagało, zlazłem więc z łóżka i pokuśtykałem do łazienki.

Skarżyłem się wówczas na doły i apatyczne stany, coś w rodzaju depresji lub zniechęcenia, lecz miałem też w sobie zamiłowanie do szybkiego podnoszenia się z upadku. Dołek trwał krótko, bo szkoda mi było czasu na długie przygnębienia; jak człek jest młody, wydaje mu się, że przez lata może tkwić w rozterkach, wahaniach i dylematach. Ale że byłem w wieku coraz bardziej nagrobkowym i nie stać mnie na bycie sekwoją, uznałem, że niecierpliwość, to moje przekleństwo; nieraz czułem się jak gotowa do wybuchu bomba zegarowa.

*

Jeśli staruszkom obcinano paznokcie, myto ich, lub pomagano wejść do wanny, ja wolałem robić to sam. Nie, by czyniono to źle, bo kąpielowy ceremoniał zwykle przebiegał bezproblemowo: ale dlatego, że nikomu postronnemu nie zdarzyło się zobaczyć mnie we flejowatych przyodziewkach.

Nawet, gdy byłem sam, nie pozwalałem sobie na łachudrowate ubiory. Moje życie musiało być „odprasowane”. Raziły mnie urwane guziki, niewykrochmalone koszule i zmierzwione wyglądy. Uważałem, że co jest na wierzchu, powinno być w środku, bo trzeba być zwartym i gotowym, gdyż może ktoś przyjść i zaskoczyć niezapowiedzianą wizytą. Dlatego nie tęskniłem do zbytecznej pomocy. Twierdziłem, że dopóki mam sprawne ręce, sam sobie usłużę, a jak będzie ze mną gorzej, to zmienię zdanie. Byłem zwolennikiem samodzielnego przezwyciężania trudności. Mówiłem: każdy dźwiga kowadło swojego szczęścia i nikt nie powinien pieścić się ze sobą, bo jest pora na chodzenie i jest czas na leżenie odłogiem.

*

Wanna świeciła emaliowaną bielą. Wytarłem ją szmatką, doregulowałem dwa osobne strumyczki i czekając, aż się napełni, zacząłem zdejmować łachy. Wszedłem do wody. Patrząc na siebie, odczuwałem wstyd, a zawstydzenie przechodziło we wstręt. Ogarniała mnie bezradna wściekłość z powodu niemocy własnego ciała. Martwiłem się zamieraniem swojej poprzedniej sprawności. Zauważyłem, że fizycznie i psychicznie słabnę; czułem, jak narasta we mnie brak perspektyw i uczestniczę we własnym rozpadzie. Potężniało więc i rozprzestrzeniało się we mnie wrażenie zawiści wobec zdrowych. Leżąc w gorącej wodzie nie liczyłem godzin; dryfowały we mnie po cichu. Wewnętrznie i niedostrzegalnie. Tworząc sobą naprzemienny korowód zdarzeń, wynikały jedna z drugiej. Obecne, brały początek z kalkulacji, statystyki dowodzącej bytu współistnień, z cynicznego rachowania, wyliczania, dzielenia i odejmowania, różniczkowania i rozdrabniania, lecz, uchowaj Boże, nie przeżywania!

Leżałem w gorącej wodzie i było mi duszno. Andrzej spał snem niesprawiedliwych i nareszcie mogłem oddać się rozmyślaniom. Oślepił mnie blask odrodzonych wrażeń. Zanurzyłem się w inwazji odzyskanych kolorów. Były odmienne od dotychczasowych, zjełczałych i pogniecionych, wyblakłych i zachmurzonych, a ich cienie mieszały się ze świtem nadciągającego dnia.

Co prawda uchodziłem za osobę odartą z inteligencji, lecz nie wyzutą z niej całkowicie; kto chciał odkryć motywy rozpowszechnianych przeze mnie bajęd, skazany był na obserwację mojego postępowania i zwiększoną dawkę wyrozumiałości. Słowa, gesty i uczynki, które powinny zgadzać się z moimi ukrytymi intencjami. Jednak nieczęsto bywało, by chciał mnie kto badać. Niewielu siliło się na analizę...

Żyłem w groteskowym cieniu swoich przywidzeń; w świecie odległym, lecz nie utopijnym. Więcej czułem, niż mogłem zrozumieć. Nie miałem w sobie nic lodowatego; żarzyłem się od środka. Reagowałem w wyniku swoich podszeptów. Byłem wierny temu, co się nazywa przyjaźnią po grób. Pozbawiony dobrego smaku, z góry sobie zakreślałem granice wrażliwości; decydowałem, co należy do moich obowiązków, a co do dogmatów, bez których można żyć.

Lubiłem stawiać na swoim, rządzić, wydawać rozkazy, panować nad sytuacją. Byłem kapryśny, po swojemu przebiegły. W decydujących momentach starałem się trzymać rękę na pulsie, choć był to puls anemiczny, coraz bardziej nieważny.

W moim życiu był okres nieakceptacji dla wszystkiego, co nie miało normy. Lecz razem ze spędzonymi tu latami przyszło coś znacznie dziwniejszego: ludzie, którzy byli zbudowani prawidłowo, zgodnie z przyjętymi poglądami na estetykę, wydawali mi się nienormalni; w tym Domu nienaturalne oznaczało naturalne.

Z każdym następnym dniem, godziną i miesiącem, wydawałem się sobie bardziej oswojony i zrośnięty z myślą, że, z niezbadanych wyroków nieba, przyjdzie mi zatrzymać się w Domu na dłużej.

cdn.

cdn.
PRZYJACIEL

Dostałem łóżko po B., którego przeniesiono do izolatki. Odziedziczyłem miejsce o tyle wygodne, że znajdowało się pod oknem wychodzącym na park. B. był wysokim, kostycznym staruszkiem w damskich pantoflach z pomponem, inżynierem z zawodu, kierownikiem niejednej budowy zakończonej na czas*. Przebywał tu od dawna, dawno też porzucił myśl, by wyjść stąd na dobre. Zdawał się wiedzieć, że bez nieprzerwanej pomocy nie będzie mógł przeżyć reszty pozostałych dni. Miał duszności, serce z migotaniem, popielatą twarz w pobrużdżonych plamach.

Spotykaliśmy się w przelocie, na korytarzu, kilka razy dziennie w pracowni, a zwłaszcza wieczorem, po kolacji, przed świetlicą lub na tarasie.

Odwiedzałem go często. Widywałem regularnie, zazwyczaj w pozycji horyzontalnej, leżącego na własnoręcznie skonstruowanym tapczanie. Wegetował w pieczarze usytuowanej naprzeciwko mojej, w jaskini wielkości trumny, wyposażonej w przepych — jakiś luksus niezbędny do utrzymania przy życiu „nieboszczyka”.

Od razu, następnego dnia, po śniadaniu, gdy rozchodziliśmy się z jadalni do sal, oznajmił, że jest samotnikiem. I dodał, iż jest się z nim różnych powodów. Jeden, bo jest opuszczony przez przyjaciół i znajomych. Niekiedy, z przyczyn irytujących tak zwany ogół, zdarzają się tacy, co ją podnoszą do rangi cnoty, wywyższenia, rozmydlonego i rzewnego przekonania o własnej mądrości.

Są najgorszymi ze wszystkich nieszczęśników, lecz jest ich niewielu. Sądzą, że są osamotnieni z własnego wyboru i do takich ośmielał się zaliczać, zanim doszedł do wniosku, że bzdurą jest szukanie usprawiedliwień dla własnej ignorancji. Gdyż krańcową ignorancją i jawnym nieporozumieniem było dla niego to, że nie udawało mu się racjonalnie wyjaśnić, dlaczego postąpił wbrew zapatrywaniom i zerwał kontakty ze swoim prawdziwym domem, z jakiej przyczyny wkroczył w nieznane, obce, nieprzyjazne strefy, czemu przywlókł się akurat tu, do tego miejsca, jakby nie istniały inne, lepsze. Wszelako do powyższej konkluzji doszedł stanowczo za późno, nad czym ubolewa.

Żałuje szczególnie w momentach ogarniającej go prostracji, na przykład wtedy, gdy znajdzie się w pobliżu dawnego domu, albo gdy patrzy w cień zasłoniętych okien i zastanawia się, w którym momencie nastąpił ten zdumiewający i nieodwracalny krok, to jego porywcze i gruntowne spalenie za sobą mostów, owo przeklęcie radykalne zerwanie więzi z tymi, za którymi coraz mocniej tęsknił.

* * *

W jego sanktuarium, przeważnie otwartym dla gości, zaraz za wiecznie uchylonymi drzwiami, znajdował się fotel, wyeksponowany, majestatyczny i niemal wygodny bujak, a obok stał wózek, beżowy „postrach nieprzejezdnych szos”.

Od kiedy zostaliśmy przyjaciółmi, jego ulubioną rozrywką było podróżowanie. Chodził jeszcze, lecz jedynie na krótkich odcinkach, zaledwie przy łóżku. Za młodu poruszał się automatycznie, ignorując przeszkody, które z łatwością omijał, a istnienie ich dostrzegł dopiero wtedy, gdy nasiliła się jego niemoc i coraz częściej zdarzało mu się iść krokiem niezdecydowanym, przypominającym chód kraba zanurzonego w mazi.

Latem umawialiśmy się w pobliskim, niewielkim, przylegającym do domu parku. W rzeczywistości nie był to park, tylko skwerek przebrany za ogród.

Kiedy mało kto poruszał się po nim bez pośpiechu, bo dla większości personelu stanowił wygodny skrót do pracy, gdy na jego ławeczkach siedzieliśmy zapatrzeni w niebo, byliśmy zasłuchani w swoje opowiadania.

Lecz ich znaczenia nie były tymi, co po latach, gdy po skwerku lub ogrodzie, zaginął wszelki ślad. Wtedy mówiliśmy byle jak i byle co. Siedzieliśmy w ogrodzie i nie interesowały nas ziemskie światy odwiecznych pomyłek, nie podniecały odejścia od wiary w lepsze dni, oscylowania wśród pojęć prostych i słusznych jednocześnie.

Albo mieliśmy bezsenne „randki” na tarasie. Taras, położony wysoko, ludny ciepłem końca wieczoru, nakazywał nam spoglądać w czarny dół. Ciemność, gdzieniegdzie rozjarzona lampami pobliskiego parku, wydawała się tajemnicza.

Prowadziliśmy marudne i bezcelowe monologi z niewidzialnymi słuchaczami, których obecność potwierdzała się naszym tęsknym wołaniem w rozgwieżdżoną noc, a kończyła tachykardycznym skokiem ciśnienia, nieuchwytnym tętnem odsłuchiwanym w ciszy, ponieważ ciemność nie zezwalała nam na racjonalne myślenie. Milcząc, ograniczaliśmy się do sygnalizowania rozpierającego nas nastroju tylko w ten sposób, że niekiedy albo mój, albo jego ogienek papierosa nieśmiało wędrował w tę stronę, w której przebywał nasz zachwyt, wędrował wskazując odległą, mroźną galaktykę mknącą w przestrzeni.

Bo choć wiedzieliśmy, że jako „krewni przez doświadczenie”, powinniśmy trzymać się razem, robić dobrą minę do złej gry, dobrodusznie i bez szemrania godzić na swoje obecne położenie, jakkolwiek musieliśmy udawać, że życie jest ciągle przed nami, to „podskórnie” zżerało nas przekonanie, iż nasze problemy, wspomnienia i odczucia, nie różnią się między sobą aż tak bardzo.

Przeważnie znajdowaliśmy się w trakcie gorączkowego niemyślenia o swoim najbliższym „kiedyś” i braliśmy udział w odmiennych sytuacjach, a nasze rozmowy zakreślały tory i prostowały ścieżki nie te, którymi chcieliśmy podążać obecnie, kiedy byliśmy zgorzkniali.

Dotarło do nas wtedy, że skazani jesteśmy na siebie, ponieważ nikt z personelu nie jest w stanie pojąć naszych rozterek. Uświadomiliśmy sobie, że zatrudnieni tu, wrażliwi opiekunowie, przypadkowi fachowcy od miłosierdzia, znają nas pobieżnie. Wynajmowani do odfajkowania pomocy, znają nie tyle nas, co nasze futerały i dysponują teoretyczną, zasłyszaną wiedzą świętych lepiących przypadkowe garnki.

Mimo to wydawało się nam, że niekiedy znajdujemy z nimi realny kontakt. Choć do teraz oślepiał nas urojony blask niedzisiejszych wrażeń i zanurzaliśmy się w inwazji minionych barw, to nadal jesteśmy dla nich ludźmi. A gdy docierało do nas, jak znikome i niedostrzegalne są nasze problemy oglądane z tej galaktycznej perspektywy, uśmiechaliśmy się z ledwie co widocznym zażenowaniem.

* * *

W tym czasie drażnił go każdy nowy szczegół, wyprowadzała z równowagi jakakolwiek zmiana; na lepsze, czy gorsze — bez różnicy. Nawet metalowe poręcze na tarasie, albo chociażby pstrokata wykładzina zakrywająca zmurszałe klepisko, budziły jego sprzeciw. Natychmiast rezygnował z wszelkich wizyt. Pielęgniarki, obdarzające go grzeczną pobłażliwością, nie mogły wejść do jego pokoju. Odporny na kobiecą kokieterię, nie pozwalał im na jakąkolwiek poufałość. Odrzucał najmniejszy jej przejaw; nie chciał uczestniczyć w zbiorowym życiu.

Pragnął odpocząć; kiedy miał 16 lat, zachorował. Z tamtych mgnień pamiętał niewyraźnie strzępy dzieciństwa, swawolne lata uganiania się po lesie. Na zawsze był skazany na powtarzalność tych samych urodzin i nostalgiczne spoglądanie w cień smukłych dziewczyn, kobiet zgrabnie umykających przed ulewą, chroniących się pod kasztanem o zapachu podróży.

Powiedział mi z rozdrażnieniem, że już nie pamięta, co to znaczy być zdrowym. Obawia się, że gdyby nagle powrócił do wcześniejszej formy, już nie potrafiłby wieść życia bez klosza i pępowiny. Jest podobny do więźnia, który większą część życia spędził w celi, a po wyjściu na wolność, nie umie się odnaleźć poza nią i wraca za kraty, gdyż tylko za nimi odczuwa bezpieczeństwo.

Żył za pomocą wspomnień i snów: otoczony sentymentami, które w nim ciągle tkwiły, pozwalał sobie trwać w nich nie pragnąc niczego prócz nadejścia pustki. Jego niewygórowanymi przyjemnościami zajmowali się inni, nieporównanie zdrowsi. Większą część życia spędził jeżdżąc, jak ja, po szpitalach i sanatoriach, a jego młodość ograniczyła się do chwilowych niby — przyjaźni.

Całymi dniami siedział na swoim wózku i zatopiwszy nieruchomy wzrok w pryszczach sufitu, sprawiał wrażenie zamyślonego. Resztę załatwiał dom. Zapewniał spanie i kaczora, choć kaczora — niechętnie; salowe wychodziły z założenia, że powinno się tu chorować na porządne cierpienie, a nie na trywialne kłopoty z pęcherzem, więc kto ośmielił się „kwękać nie na temat”, ponosił winę sam.

Nawet oddziałowa myślała podobnie. Z musu otwierała magazyn z zapasową pościelą. Jeżeli kto zmoczył się w poniedziałek, leżał w szczynach do kąpieli w piątek, toteż gdy zdarzało mu się nie zdążyć, na próżno wrzeszczał o pomoc, a zapocone salowe uważały, że jest złośliwy.

Usiłował wierzyć w bliską odmianę swojego losu, w to, że się wywinie nadchodzącej śmierci, kostuchy, którą już wokół siebie wyczuwał, niemal słyszał, jak do niego szła, skradała się bezustannie, zbliżała do niego w uczuciach rozbabranych lat, jesieni i zim spędzonych na pogoniach za przeszłością i pogubionym, zabłąkanym sobą, oszalałym na myśl, że to, czym żył, nieoczekiwanie utraciło znaczenie, przeszło, rozprysło się niczym bąbel piany.

I wszystko, co nowe, stawało się dla niego ponadczasowe, głosiło upadek i rozkład wyznawanych hierarchii, było cezurą, rozgraniczeniem przeszłości od przyszłości, wszech — przepustką w nadchodzące, zaświatowe wszech — życie. A chociaż nowe życie, jak sezonowe gadżety, było w nim nadal katalogiem popełnionych błędów, rejestrem powtarzania starych wad, zachowywał się wśród nich tak, jakby nie istniały; utrzymywał się w miłym przekonaniu, że z chwilą wkroczenia w lepsze, będzie dobroduszny i zacny, roztaczający swoje czary, naiwną wiarę w Miłość, która, jak moja, skończyła się, nim nastała.

Zdawał sobie sprawę ze swoich dni, lat, jakie czekały na niego w długotrwałym zaciszu majaków. Skulony, prawie przygięty do ziemi, łowił szmery zdań i słów, które go osaczały. Zaklinał je, dostrzegał ich cienie, zmieniające się w ciemność pełną upiorów. Widma kołysały jego łóżkiem, wyłaziły ze szczelin podłogi i, pąsowe ze zgrozy, podpełzały mu do gardła.

Zawiedziony i nieobecny, nie mógł zdobyć się na samokrytyczne spojrzenia; już nie potrafił sobie z nimi poradzić. Teraz, gdy minął darowany mu okres względnej niezależności, a nadeszła tęsknota do prawdziwej przyjaźni, koleżeńskość stała się jego obsesją; złożona z westchnień do ideału, zaczęła go prześladować; im większy był jej płomień, tym więcej w nim pustoszył.

* * *

Chodziliśmy na manualną terapię. Kiedy zjawiałem się w zajęciowej pracowni, B. już w niej był, siedział na wózku, z dłutem w ręku, żłobiąc misterne cudeńka.

Zamyślony, ponury, wyrzynał je z ułomków drewienek, gałęzi, czasem pni. Z żarłocznym entuzjazmem, poniekąd bagatelizując moją obecność, walcząc z opornym tworzywem, komponował te swoje drobiażdżki, poprawiał je, ulepszał, wlewał w nie wszystkie udręczone zniecierpliwienia i podekscytowania nie pozwalające mu nakierować myśli na inny tor, a zawiedziony osiągniętym rezultatem, traktował powstające, pokracznie chude i strzeliste świątki, maski, niby afrykańskie, jak gdyby polinezyjskie, na równi z odległymi od ideału, rozczarowującymi zapowiedziami oczekiwanego rezultatu.

Kiedy zbliżał się do ich ukończenia, mówił o nich lekceważąco, z przekąsem, w niedbałej manierze, jak gdyby nie chciał przywiązywać się do czegoś, czym i tak nie będzie cieszył się dłużej. Rozkładał zawartość skrzynki z dłutami, wyjmował z szafki klocek drewna, pochylał się nad stołem, przekrzywiał głowę wypatrując najlepszego wyglądu przyszłej rzeźby, długo i nieruchomo siedział obserwując park za oknem i przystanek tramwajowy, a w przerwach między napadami kaszlu, gdy już go przezwyciężył, wbijał we mnie posępne spojrzenie, sprawdzając, czy i ja widzę to samo; tak wypatrywał mojej aprobaty, że byłoby nietaktem ją zlekceważyć.

Na wszelki wypadek robiłem niewyraźne, niezobowiązujące gesty, bo gotów byłem przyznać mu rację, zgodzić się, że jego dzieło jest dobre, ponieważ pragnąłem zachęcić go do dalszej pracy, widząc, ile w nią wkłada nadziei i jak bardzo brakuje mu odwagi.

A gdy już myślałem o rozpoczęciu serdecznej, odprężającej rozmowy z nim, poważniał znienacka i chrząkając, zabierał się za ociosywanie następnej kłody, jak gdyby nie zależało mu na mojej ocenie. Wtedy, obrażony, odgradzałem się od niego, zasklepiałem i zamykałem na zewnętrzne odgłosy niechcianego świata szybując po przypomnieniach.

Chowałem swoje papiery i samouczki do teczek i skoroszytów, by skończyć z udawaniem człowieka bez przerwy i bez opamiętania zajętego pracą, by nareszcie zanurzyć się w czymś ciekawszym, pożyteczniejszym, w czymś, co by mi pozwoliło odzyskać spokój.

* * *

Wspominam B., a powinienem zapomnieć o nim. Drażnił mnie, bo między nami były dosyć istotne różnice. Przebiegały jak podskórne linie demarkacyjne. Drażnił mnie, bo choć znał swój wyrok i godził się z myślą, że czeka go powtarzalność tych samych opatrunków, systematyczne zakładanie przylepców i robienie tych samych toalet, niezmienna i bezowocna staranność o postępujący brak zdrowia, bo choć czekały go rozczarowania związane z nadciągającymi ograniczeniami, czekały go utrapienia, na których przebieg nie potrafi wpłynąć, może tylko się im bezradnie przyglądać, patrzeć, jak się rozwijają, jak, niszcząc go, zmuszają do rezygnowania z marzeń, bo choć razem z przybliżaniem się negatywnych, nasilających się objawów niemocy, pytał mnie, czym jest szczęście, jakby łudził się jeszcze, iż to, co mu zagraża, jest odwracalne, przejściowe i wkrótce minie, pytanie to było niemożliwe do udzielenia jednoznacznej odpowiedzi.

A gdy czuliśmy w sobie nadciągającą chandrę, jedynym przed nią ocaleniem było zwiedzanie odległych epok, wkraczanie w egzotyczne okresy minionych przeżyć. Wracam do niego pamięcią: skrzywiony, pomału, lecz wytrwale sunie korytarzem, widzę, jak wyjeżdża ze mną na późne wyprawy, najczęściej do Miasta, bo mieliśmy ochotę uciec stąd, przenieść się tam, skąd wiało ciszą i nie było powrotu, więc zapuszczaliśmy się w uliczki gazowych latarni, a nasz poradlony wzrok wydobywał z mroku zrujnowane fragmenty murów i wnętrza zaułków, budynki, wśród których goniliśmy umykające lata.

* * *

W tym czasie ulice te były dla nas szerokimi, przelotowymi arteriami strachu. Jechaliśmy obok nieznanych domów, kręciliśmy korbami swoich wózków bez pośpiechu, ciesząc się kolorowymi odsłonami przemykających obrazów. W trakcie podróży, w nagłych podmuchach entuzjazmu, oślepiały nas te same, a mimo to odmienne, jasne strony mrocznych spraw, spraw jeszcze nie przetrawionych, lecz już za nas rozstrzygniętych, wynurzających się z niespokojnych skojarzeń i reminiscencji, objawiających się w geście poruszenia głowy, w spojrzeniu wstecznego lusterka, w panicznej ucieczce od zmartwień. W zachmurzonym słońcu dostrzegałem niegdysiejszy urok jednorodzinnych domków i działkowych ogródków. Po zaroślach, pełnych odpadów po rdzewiejącej przeszłości, brykało zepsute powietrze.

Za nami zostawały ruiny kamieniczek, a przed nami otwierały się widoki na bezkresne, płaskie przestrzenie urozmaicone chatynkami, odgłosem kur i szlifowania kos, urozmaicone podwórkami ukrytymi za płotem. W dali czerniał las, do którego prowadziła pustka i wtedy poznawaliśmy, że świat, który zginął w nas, zanim zdążyliśmy spostrzec jego piękno, przemienił się, rozwarstwił, wypogodził barwami jak tęcza. Był odmienny od dotychczasowego, wyblakłego i zamazanego, był miejscem oddalonym od wygodnego życia, miejscem, w którym nie musieliśmy bronić przed własną ułomnością, w którym nikomu nie musieliśmy kłaniać się w pas i na wszelki wypadek, w którym nie byliśmy sami, choć nikogo przy nas nie było.

I podczas gdy on jechał dalej, gdy donośnie wołał, kiedy go za bardzo wyprzedziłem, kiedy nie mógł mnie dojrzeć, zorientować się, gdzie się podziałem, skoro mnie nareszcie zobaczył i z trudem dogonił, wydawał tryumfalny okrzyk. Toteż zatrzymywaliśmy się na skraju szosy, on, zadyszany i z potarganymi włosami, ja, rozluźniony i skłonny do przemawiania. Z radosnym znużeniem, rozglądając się po nieznanej okolicy, rozmawiając, odważaliśmy się na żarliwe podziwy pod adresem natury, przekrzykiwaliśmy się informacjami o swoich spostrzeżeniach, odkryciach, nieporadnych, uciętych w połowie. Mówiliśmy wtedy jeden przez drugiego, usiłując zdążyć przed sobą, mówiliśmy raz w te pędy, chaotycznie i obszernie, wdając się w błahostki i dygresje, innym razem flegmatycznie, z żółwimi przerwami na zejście z obłoków, jak gdyby wydłużały się lub kurczyły rzeczy do natychmiastowego obgadania, przemyślenia, czy wyparcia ze świadomości, bo wiedzieliśmy, że wyczerpani wędrówką po marzeniach, spłoszeni, burkliwi, zagubieni w nadmiarach sprzecznych emocji, z uczuciem niedosytu, pokornie, z podkuloną ambicją, wrócimy na kolację. Wówczas milkliśmy, bo zaczęło rodzić się w nas przekonanie, że dopada nas, zbliża się pora nieuchronnego dostawania lekarstw, nadciąga czas rozdrażnionych spacerów od drzwi do drzwi, słuchania odgłosów docierających zza ścian.

W takich momentach liczyło się dla nas tylko to, że możemy jeszcze tutaj być, być w orzeźwiającym półzmierzchu, ostrożnie, kurczowo, niemal uniżenie, chłonąc wilgotną dal. Towarzyszył nam jednakowy nastrój porażek, falstartów, nieodwołalnych rozstrzygnięć, wracaliśmy więc potwierdzając utratę jakiejkolwiek nadziei. W takich momentach pojmowaliśmy, że ponownie spadną na nas odstręczające nastroje, krótkie żale zakończone wielogodzinnym smutkiem, chwile zastanawiania się nad swoim zbędnym życiem, pojmowaliśmy, że rozpoczną się w nas łańcuchowe reakcje, powrócą samobójcze nastroje, które będą w nas lawinowo rosły, rosły tak, że już wkrótce nasze choroby zaczną się rozwijać i nabiorą niepowstrzymanego rozpędu. I zorientowaliśmy się, że już nie będzie jak dawniej, że już nie umiemy reagować bez impulsywnych gestów, że nie potrafimy wyrzec się głośnych sprzeczek o faramuszki, wyrzec się sprzeczek zastępujących nam dręczące przekonania o nadciągającej ułomności.

Pocieszaliśmy się jednak, że mimowolnym dobrodziejstwem uwiądu, jest fakt, że zniewolony nim człowiek, nie wie, co stracił. Ma za normalny stan, w którym się znajduje. Natomiast to, co było za czasów jego sprawnego życia, traktuje jak wymysły, androny, uproszczenia. Toteż coraz posępniej znosiliśmy myśl, że niczego już nie dokonamy, w niczym nie będziemy uczestniczyć, a o cudzych przygodach słyszeć będziemy jak przez watę.

Więc ujrzeliśmy przed sobą wszystkie swoje lęki, wszystkie swoje zagrożenia, które nigdy dotąd nie były aż tak jednorodne, które przedtem były wieloznaczne, nie odzwierciedlały jednego rzutu, jednego urazu, ale były ich sumą, kwintesencją, zestawieniem tych, co już się wydarzyły i tych, co dopiero nastąpią. Ważne jednak było to, że na szczęście nikt jeszcze nie musi nas podtrzymywać! Ważne było tylko to, bo ogarniała nas rozpacz i obejmował smutek, bo na widnokręgu majaczyła złowieszcza, ropiejąca sylweta Domu.

cdn.
Zryw

Inaczej, aniżeli pierwszego dnia, reagowałem na ludzi stąd. Już nie peszyli mnie: byłem z nimi po imieniu, rozróżniałem ich, rozmawiałem z nimi, jakby należeli do moich bliskich, a moją powinnością było wnikanie w ich problemy. W tej roli, w której nikt dotąd nie widział mnie, w tym koncyliacyjnym usposobieniu, mogłem wykazać się niepospolicie dyplomatycznymi talentami.

Widziałem teraz ich przeszłość, a pod znoszonymi twarzami znajdowałem twarze moich ciotek i wujów. Teren Domu, jego pokoje, tarasy i park, nabierały innego wydźwięku. Pośród zrezygnowanych, powleczonych rzęsą starców, coraz częściej znajdowałem słońce i otuchę.

Dni, miesiące i tygodnie sprawiły, że ludzie, których spotykałem w swoich wojażach po Domu, po tym kurniku na człowieczej nóżce, zaczęli mnie zauważać, dopytywać, jak spałem, czego sobie winszuję. Interesowali się, co porabiam, co mi się przydarza, gdy nie mogę zasnąć, a w ich pytaniach zawarta była ochota usłyszenia mojej odpowiedzi.

Przedtem nikomu nie zależało na nich. Mogłem rzec byle co, że jest mi super lub jest mi do chrzanu. Reakcje były podobne: jednakowo chłodne, wyrażające boleściwe, obojętne zainteresowanie. Toteż zamiast odpowiedzi, zacząłem ich odwiedzać.

Z ryzykowną odwagą byłem co chwilę gdzie indziej, to w parku, to w dyżurce, to w pracowni, by chłonąć i doświadczać, by niczego co się działo lub co miało nastąpić, nie opuścić, nie uronić, nie przegapić, nie zostawić bez konkluzji, bez swoistego wniosku na pochmurne jutro, by nie zapomnieć najmniejszego wrażenia, by, póki mogę i nie zatrą się w mojej pamięci, być wszędzie od razu, poruszać się, jeździć, przemieszczać na swoim rydwanie jak żywe srebro, żeby łapać i gromadzić, zbierać na zapas te doznania, którymi zapełnię pozostałe, odleżynowe godziny.

Trafiałem do dyżurki pragnąc dowiedzieć się czegoś, usłyszeć o czymś nowym, zobaczyć kogoś dopiero przyjętego. Z dnia w dzień i noc po nocy, odkrywałem nieznane wrażenia, a doznania te, pozostające dotąd w ukryciu i niedopowiedzeniu, wrażenia, których — zanim tu się znalazłem — nie podejrzewałem w sobie, teraz, po miesiącach przechodzących w lata, rozrastały się; każde z nich miało indywidualną tonację, kryło inny, odrębny sens, odznaczało się innym składem, wjeżdżałem więc i wyjeżdżałem, zjawiałem się i wybywałem z miejsc, gdzie moje wizyty należały do zaskoczeń.

Zbierałem pochwały od personelu. Dopatrywano się we mnie nawyków do okazywania rozsądku. Byłem świadkiem nowych zdarzeń, uczyłem się odmiennych spojrzeń, normalnych interpretacji rzeczy i zjawisk omijanych kiedyś, a teraz – oglądanych z chęcią.

Przestałem być zgorzknialcem przybierającym namaszczone miny. Zacząłem widzieć ludzi, jąłem dostrzegać w ich twarzach i sylwetkach osoby wydobywające się z nieokreśloności. Przestałem upajać się tym, że ich znam, że o nich wszystko wiem. Nie rościłem już pretensji do oglądania ich przez lupę, pod mikroskopem, stroniłem od oceniania ich za pośrednictwem rozbitego szkiełka i apodyktycznego oka, do patrzenia na nich, jak na jak na „przypadki”.

cdn.

Awans

Pogorszyło mi się i w dowód uznania przeniesiono mnie, razem z całym majdanem, z ubraniami, bielizną, książkami, zeszytami, notatkami bez wartości, z radiem i telewizorem wykłóconym od Bossa. Przełożono mnie do męskiej części oddziału dla „neurologicznych”, tam, gdzie w wieloosobowych, okratowanych pokojach stały prycze i nareszcie odnalazłem B.

B., który, parę wiosen temu, gdy byliśmy na tarasie, stwierdził, że już mu się nie chce, nic go już nie ciekawi, poddaje się, wypisuje z nadziei, bo wszystko za długo trwa, bo może mi powiedzieć, że choroba w nim narasta, że w miarę postępu ograniczeń — anektuje coraz to nowsze rejony, a świat stoi w miejscu.

Po tym wyznaniu już go nie widziałem. Ani podczas śniadania, ani w pracowni. Jego pokój był niedostępny i nikt nie umiał wyjaśnić, gdzie i dlaczego znikł. Dopiero od B. dowiedziałem się, że lekarz, któremu bezsensownie wyznał jakie go męczą objawy, był nieugięty, zasłonił się zarządzeniem, powiedział, że kto nie potrafi być samodzielny na tyle, by żyć w jedynce, musi znaleźć się pięterko w górę i po przebadaniu B., oznajmił Bossowi, co następuje: „odnośny pensjonariusz powinien zamieszkać na neurologii”, B. otrzymał więc skierowanie do życia na drugiej kondygnacji, dostał glejt umożliwiający mu dołączenie do ludzi obłożnie chorych, dokument umożliwiający mu posłuszne przebywanie na „oddziale dla upierdliwych”.

Trafić na „neurologię” oznaczało, że nadciąga finał. Jeśli na dole, gdzie zdarzały się nieoczekiwane wizyty, starano się zachować pozory opieki, to tu, na piętrze wzbronionych odwiedzin, nie krępowano się. Nie leczono, nie pielęgnowano, wychodzono z założenia, że po co umarłym bulion. Pozostawiano ich samopas. Pokoje były zachwaszczone starcami bezskutecznie domagającymi się troskliwości, matuzalemami o nieostrej płci, nestorami, którzy tkwili w egzotycznym świecie przeszłych lat. Traktowani z demonstracyjnym dystansem, kończyli tutaj swój bieg i doczekiwali biologicznego przeznaczenia; „dożywali” cmentarnych wieńców i pogrzebowych sloganów.

Śmierć, o której nie mówiło się tu na głos, była ich wiernym cieniem, należała do krainy tabu. Łudzili się, że jest związana z innymi, spotka innych, że oni są nieśmiertelni, że mają koncesję na wieczność, trwałość i niezmienność, że to, co nazywa się tu umieraniem i przechodzeniem do niebytu, ich nie dotyczy.

Dostania się na „neurologię” bano się więcej, niż kostnicy. Lecz nazwanie tego oddziału – „neurologią”, było nadużyciem, uproszczeniem kogoś, kto znał szpital wyłącznie ze słyszenia. Przede wszystkim autentyczna neurologia, to oddział przyjazny. Można się poruszać swobodnie i nie ma drzwi otwartych tylko dla drużyny w bieli. Tu zaś pomieszczenia były zamknięte.

Nie wolno było pojawiać się nikomu z zewnątrz. Także ludziom z niższych pięter. O tym, co się tu działo i kto tu dogorywał, nie wolno było rozpuszczać języka; personel otrzymał pozwolenie na brak udzielania informacji, a człowiek z pierwszego, na drugim piętrze przestawał nim być i rozpływał się w tajemniczych pogłoskach; nie miał praw poza prawem do rozkładu.

cdn.

Zakończenie

Nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że moja choroba, to nagroda za życie przychodząca na łożu śmierci, że jest jak książka, która w śmiałości pierwotnego założenia miała być zbiorem nieskomplikowanych zapisów, a pod wpływem natręctwa przemyśleń i zbędnych ulepszeń przeradza się w zbiór frazesów i katalog złożony z poniechanych ambicji, że jest jak drobny zator krwi, który pod wpływem niepotrzebnych, a częstych eksperymentów i płodozmianu lekarstw, zamiast cofnąć się, rozpuścić i zniknąć bez śladu, ma swoje podskórne reperkusje, wstrząsy i utajoną aktywność, swoje nawroty, cykle i przesilenia, wiry i narastania wykrzywiające twarz, swoje zwiastuny i epilogi.

Czasami wygląda niewinnie, jak przejściowy katar, którym nie warto się martwić, jak chrypka tłumaczona przeciągiem. Ale niby rozdział książki, który miał być jej zwieńczeniem, a nieoczekiwanie przeradza się w jej ciąg dalszy i okazuje się, że pointa będzie w odcinkach, że to, co miała do powiedzenia, było zaledwie wstępem, próbą pióra, szkicem, że dopiero od tego momentu zaczyna się właściwa, że zostanie poszerzona o nowe wątki, wzbogacona o nowe odczytania i oświetlenia, tak chrypka lub katar, są forpocztą grypy z powikłaniami: wieszczą zapalenie płuc lub wadę serca.

Jeżeli trwa krótko, nie należy zastanawiać się nad nią. Ale gdy jest przewlekła, a jej prognozy nie są zachęcające, stwierdzam ze zdumieniem, że trwa dłużej niż okres, gdy byłem zdrowy, a ze stwierdzenia tego wynika, że stan, w jakim znajduję się teraz, jest dla mnie naturalniejszy od tego, w jakim znajdowałem się przedtem, stwierdzam więc, że można się do niego przyzwyczaić, jest bowiem częścią mnie i po dłuższym negowaniu choroby, nadchodzi moment szczerości wobec siebie i roli granej wobec świata, nadchodzi — zgoda na przemijanie.

Ogólnie sądzi się, że choroba wzbogaca, dostarcza intensywniejszych przeżyć. Przeżycia te jednak niczego nie powiększają poza wyolbrzymieniem usterek i przejaskrawieniem ich, zniekształceniem rzeczywistych rozmiarów, ponieważ najwygodniej współczuje się chorym z daleka; łatwa szlachetność opromienia wyłącznie pocieszających. Bo tylko dla nich, a nie dla jej potrzebujących jest przeznaczona, tak jak łzy i rozpacz na pogrzebie nie są dla martwych, ale żywych, bo płacze się za sobą, za swoim „co ja teraz pocznę”.
Odpowiedz
#2
Z notatek

Życiowa przestrzeń zaczynała się we mnie kurczyć, zawężać i tak wąskie pole manewru, skazywać na dokonywanie trudnych wyborów. Jeżeli przed znalezieniem się tutaj starałem się być aktywnym, decyzyjnie rzutkim, a nawet widocznym i stawianym za wzór, tu i ówdzie pokazywanym jako przykład silnej woli czy upartego zmierzania do celu, to teraz byłem mało rześki na zewnątrz i sflaczały do środka.

Początkowo nocą, a później, jak leci, ledwie przymrużyłem głowę do jaśka, a już po kwadransie, z krzykiem, jakby mnie żywcem obłupano ze skóry, zrywałem się na nierówne nogi. Musiało minąć parę minut, zanim dowlokłem się do świadomości. Stwierdzałem, że nadal jest ze mnie porządny kawałek wymizerowanego chłopa, że jeszcze leżę na własnych plecach i przydzielonym barłogu, nie trzeba mnie uspakajać, dopieszczać za pomocą utulania, głaskania i cmokania po ego. A zaraz potem dopadały mnie głosy i znowu słyszałem dręczący tłum skandujący pytanie: „Czy to ty jesteś potępiony?”

Kiepsko znosiłem ich przymusowe odwiedziny i przesadne roztkliwienia. Uważałem, że już nie muszę być zniewalający, podlizywać się im, gdy przemawiają za mnie, stać na baczność, w pajęczych postawach, bo z chwilą przyjazdu do Domu, ich drapieżny czar stracił moc.

Głosy, które prześladowały mnie dotąd, odeszły. Lecz zamiast nich pojawiły się słabsze, które próbowały zwodzić i nawracać na racjonalne życie. Zapraszały do świata grzecznych, uporządkowanych i posłusznych obroży. Nakłaniały do czcigodnych zachowań, przebiegle mówiły, że skoro mam zamiar pokicać jeszcze po tym świecie, powinienem zwolnić obroty.

Jednak w ich zaproszeniach wyczuwałem fałsz. Nieomal czułem na plecach odrażającą, niewytłumaczalną obecność, lepki dotyk, plagę łomotów, tąpnięć i wibracji, czemu towarzyszył wzgardliwy, przedrzeźniający śmiech pełen obłudnego politowania, chichot prorokujący mój kres i zapadanie się w gruzy rzeczywistości, jeszcze nie powstałej, a już znużonej własną pomyłką.

Pytały, od kiedy zaczęły tańczyć we mnie zjawiska i krajobrazy. Odkąd mam te swoje furkoczące przywidzenia, zamęty, odmęty i rozkołysania, od kiedy wracają mi wspominkowe napady, a ich zamazany sens plącze się po niespiesznej pamięci, od jakiego czasu, wyprężonymi batalionami, wdzierają się do mnie fakty, daty i miejsca, które, być może, kiedyś coś tam mówiły, napominały i skłaniały do zadumy, a teraz były fantomami?

Czułem wtedy, że gonię w piętkę; nic nie było na miejscu. Kilka miesięcy z Andrzejem dało mi w kość. Początkowo jakakolwiek ułomność stawiała mnie w sytuacji niewyraźnej. Miałem do wyboru: albo uznać, że nie widzę tego, co aż kłuje w oczy, albo zniknąć. Ale dokąd odejść po spaleniu mostów łączących mnie z przeszłością? I jak zostać w Domu, w którym stężenie kalectwa było niemożliwe do zaakceptowania?

Miałem wówczas wrażenie, jakbym dysponował nieograniczonym „dzisiaj”. Niby nadal robiłem dalekosiężne plany. Poniekąd władałem sprecyzowanymi zamierzeniami: „to” chciałem przeprowadzić natychmiast, a „tamto” – później. A jednocześnie wiedziałem: pewniki, za które dałbym się posiekać „teraz”, „jutro” zostaną wydrwione, i to, co jest dzisiaj nagminne, następnego dnia utraci znaczenie, porzuci obecną moc i będzie wycofane z obiegu.

Byłem w kropce. Pałętałem się po ziemi od tak dawna, a coraz mniej wiedziałem o sobie. Co moment doświadczałem innych wątpliwości i zastrzeżeń. Zrobił się ze mnie jakiś lękliwy i przygaszony osobnik. Nie mogłem nawet powiedzieć, że dokucza mi depresja, gdyż nie było to przygnębienie w stanie czystym, rozpoznawalna od razu, jak ospałe i beznamiętne drzemanie w kącie. Przypuszczam, że była to raczej uczuciowa maść na skrupuły, ochronny plasterek zapobiegający rozprzestrzenianiu się psychicznych toksyn, mieszanka z niegdysiejszych emocji.

Lecz wiadomo: koniec jednego etapu jest początkiem nowego, gdyż przynosi ratunek i zapobiega stagnacji; ginie jedna nadzieja i odmykają się drzwi prowadzące do następnej. Toteż bez lęku wkraczałem w nieznane przestrzenie świata i stwierdzałem ze zdumieniem, że czas nie ma brzegów; jest ciągły i bezkresny jak nieulękłe życie. Zabrałem się więc za spisywanie wspomnień, jakkolwiek życzliwe głosy mówiły, że jest już za późno: powinienem to robić, gdy posiadałem umysłową krzepę i stać mnie było na zdrowy rozsądek.

Mawiały, wpędzając mnie - z entuzjastyczną perfidią - w irytację, że przedtem na nie czasu, a teraz nie mam odpowiedniej głowy. Na ich gust, za często mylę wydarzenia. Skutki grają w salonowca z przyczynami. Plączę nazwiska, mieszam przyjaciół z wrogami, przedstawiam osoby typu „olaboga” jako ludzi „palce lizać” i „do rany przyłóż”. Wytkały, iż niepotrzebnie myszkuję po ich życiorysach, dopatrując się dobrych cech tam, gdzie nie ma czego szukać, a z upodobaniem pomijam te, które są, czyli - złe.

Z litości nie wspominały o fizycznych wizerunkach; moje notatki zamieniają - w tak zwanym okamgnieniu - „prawdę faktu” na „prawdę fikcji”. Tłuścioch z piętnastej strony na dwudziestej podobny jest do kija od miotły, bezkompromisowo łysy okazuje się odlotowym brunetem z zawadiacką grzywką, umowny przystojniak jest de facto cherlakiem, jednym słowem, niebezpieczeństwo czyha na każdego, kogo chciałbym opisać, i tylko mi się wydaje, że coś o nich wiem. Krótko mówiąc, ich zdaniem – męczy mnie egzystencjalna czkawka.

Cdn.

Choć w głębi ducha przyznawałem im rację, na zewnątrz wolałem tkwić w swoich rozterkach. Sądziłem, że jeszcze nie jestem przygotowany do narzuconych przeżyć, bo wiedziałem: uspokojenie nadchodzi nie tak od razu. Ale narzuconych przez kogo? Kto proponował, bym się „wyciszył”? Przecież „głosy”, a „głosy”, to ja! Nic, czego nie przemyślałem wcześniej, nie mogły mi zasugerować. O niczym mi nieznanym nie wiedziały, zatem i przedstawiona „recenzja” mojego charakteru nie pochodziła z zewnątrz!

Toteż dałem sobie spokój z przekonywaniem głosów do swoich racji: nic im nie zawdzięczałem. Mówiłem w zamian: to, co się ze mną dzieje, jest zaledwie senną marą, która już przemija. Wprawdzie tej chwili ciężka i żelazna obręcz amnezji zakleszcza się na mnie i uniemożliwia rozsądek, wkrótce jednak zwolni swój zacisk i odnajdę się na nowo...

Lecz dni, godziny i tygodnie spędzane w łóżkowej monotonii, upływające mi pomiędzy patrzeniem w sufit, a przytulaniem się do ściany, powlekały się patyną miesięcy, rdzawym nalotem bezczynności, osadem coraz bardziej gasnącej wiary w przyszłość. Stwierdzałem więc, że nie mam w sobie siły na dalsze zmagania ze światem i zaczynam tracić grunt pod nogami. Pocieszałem się jednak, że wszelka utrata jest uzupełniającą częścią życia i przyprawą losu.


Uspokojony, łagodniej spojrzałem na siebie. Kiedyś nie odczuwałem tak silnej potrzeby pisania. Cały ten harmider z publikowaniem, wydawał mi się niekoniecznym dodatkiem do gnuśnego leżenia na kanapie. Teraz jednak uważałem, że nie pisząc, pozbawiam się frajdy. A ponieważ pisanie było nadal zastępczą formą mojełemgo życia - za wiele się po nim spodziewałem. Nie potrafiłem jednak uwolnić się od nadmiaru słów, porównań, myśli. Nie chciałem dokonywać szminkowania swojego poetyki. Pisać bez posługiwania się odrębną składnią i budowania rozwlekłych zdań.

Zbyt późno zauważyłem, że powinienem narzucić sobie językową dyscyplinę. Coś w rodzaju stylistycznej ascezy. Lecz świadoma redukcja, rzetelna rezygnacja z ubocznych wypadków, ograniczenie się tylko do opisu kluczowych zdarzeń, przedstawianie epizodów o przejrzystej formie, odejście od buszowania wśród myślowych odnóg, rozlewisk i zakoli, paradowanie wśród przędziwa mijającego czasu, było nierealne, bo ciągle pisałem zgodnie z samopoczuciem; niewyraźnie, mało pewnie, a często - nie najlepiej.

Cdn.
Odpowiedz
#3
Karol

Często zachodziłem do niego. Nie tyle Karola chciałem zobaczyć, co pokój, który zajmował. Związane to było z sentymentem do niedawnego lokatora. Mieścił się po przeciwnej stronie korytarza, lecz na moim piętrze, tuż za łącznikiem zespalającym skrzydła Domu, obok windy, tuż za rogiem. Skręcało się w stronę dyżurki, przechodziło obok brudownika i trafiało do miejsca wysadzanego fotelami, skąd widać było, jak ubrani po domowemu pensjonariusze, rozparci w nich, paląc papierosy, siedzą przy ławach, rozmawiają i rżną w karty, a personel stoi nad nimi i popatruje ze znudzonym zaciekawieniem, szczególnie wówczas, gdy trwał szachowy turniej, zawody pomiędzy rywalizującymi oddziałami.

W pokoju znajdował się sekretarzyk z deską imitującą biurko. Była też bieliźniarka na podręczne łachy, ortopedyczne łóżko z mnóstwem bloków i rur, a na jednej ze ścian wisiały dwie reprodukcje znanych obrazów. Pierwsza - z kwiatami, druga, to czysta abstrakcja. Ściany pomalowano na kremowo, sufit zalatywał bielą, wykładzina trąciła wiśnią, okno było z widokiem na las. A właściwie na niedostępną przestrzeń osłoniętą czymś w rodzaju firanki.

Biblioteczne półki, odziedziczone po moim przyjacielu, onegdaj zapełnione, a teraz - bez książek, wyglądały obco i bez sensu. Na ścianach odkryłem jaśniejsze plamy po obrazach i fotografiach. Przypatrując się im, próbowałem przypomnieć sobie, co przedstawiały, ale w głowie czułem pustkę. Niekiedy myślałem, że już nie potrafię się od niej uwolnić, oderwać od jej obecności, zwłaszcza, gdy na własnej skórze przekonałem się, że zastąpienie starej – nową, jest nierealne, gdyż czy ślęczałem przy biurku w domu, czy byłem tutaj, nie miało znaczenia i o niczym nie decydowało. Niczego też nie przesądzało, bo tam, udając eksperta od spraw beznadziejnych, albo tu, krocząc po terenie Staruszkowa ze stertą papierów, już nie byłem potrzebny i tylko wmawiałem sobie, że mam jeszcze coś do powiedzenia.

Odwiedzała go pani E., kobieta malutka, lecz o potężnym głosie, sanitariuszka z Powstania Warszawskiego, była pracownica socjalna, a teraz - emerytka. Już z daleka dochodził jej donośny bas. W tym czasie wychodziłem do dyżurki na „nockę” i dosyć często ją spotykałem.

Trochę się jej bano, bo zadziorna była i wybuchowa. Przeszła w stan urzędowego wiecznego odpoczywania, gdyż podźwignęła się i poruszała z trudem. Wolała jednak stać, niż siedzieć, rozmawiać, aniżeli milczeć, perorować, niźli słuchać. Nikt jej nigdy nie słyszał podczas walki z bólem; podobnie jak słonie, zaszywała się w swojej niedostępności czterech ścian.

Nie wychodziła za bramę. W parku też jej nie widziałem. Za to na tarasie - stale. Najczęściej w nocy, gdy głupie myśli nie dawały spać. Ale nie tyko nam niezbędne były niezbędne nocne odwiedziny. Niekiedy pojawiali się inni rezydenci niewidoczni za dnia, jak ślimaki w dzień pozamykane w swoich osobnych pokojach – skorupach, nocami zaś prowadzące aktywne życie. Wówczas rodziły się w nich nieznane majaki, piekące w sumieniu sprawy do uregulowania, zaległe problemy przywleczone z poprzedniego życia, i kwestie te - siłą rzeczy niedokończone - tonęły w mroku i gasły we mgle. Zmienione bliskością chłodu, zimnem nadciągającym od lasu, zmuszały ich do odłożenia wzruszeń na bardziej sprzyjające zmierzchy, a kto wie, czy nie na zawsze.

Ciemność, gdzieniegdzie rozjarzona lampami pobliskiego parku, wydawała się tajemnicza. Prowadzili na nim rozmowy, marudne i niepotrzebne monologi z urojonymi słuchaczami, z majakami sfrustrowanych cieni, przedmiotów i zjaw, których obecność potwierdzała się wołaniem w mrok, skokami ciśnienia, nieuchwytnym tętnem odsłuchiwanym w zatrwożonej ciszy. Próbowali żyć przeszłością, utraconą energią, walczyć z pogłębiającą się depresją. Zamknięci w galerii wspomnień, z wolna gasnący w monotonnej codzienności, przedłużali pozostały czas - nienasyconą ciekawością chwil.

Balustrada tarasu, przy której palono papierosy i rozmawiano, przenosiła ich w zaczarowane krainy minionej świetności, była dekoracją widoku rodzinnych świąt, pozwalała przegapić pory manualnych zajęć, obiadów, wykładania talerzy, szybkich kolacji spożywanych w nerwowej atmosferze sprzątania ze stołów, zmywania podłogi i uruchamiania telewizora. Balustrada tarasu dawała im uczucie pozadomowej wolności, zmniejszała wszechobecną kąśliwość intryg, ograniczała zasięg rażenia złych słów, oddalała od nich wizję pobytów zarezerwowanych w tutejszym, podręcznym prosektorium.

Natomiast Karol jeździł na taras tylko w dzień. Cieszył się „obłożnym stanem zdrowia”. Miał pęknięty kręgosłup i - z tej przyczyny - bezwładne nogi z odleżynami. Odznaczał się miłym usposobieniem i na twarzy gościł mu niepewny uśmiech, toteż odwiedzały go istne procesje dziewcząt z personelu.

Spieszyły mu z pomocą, podczas gdy on, z nogami szczelnie przykrytymi kocem, wydawał rozkazy, instrukcje, pouczenia i wskazówki. Czynił to jednak w sposób tak naturalny, szczery i sympatyczny, a zawsze z łagodnym spojrzeniem, jak gdyby chciał je przeprosić za kłopot, że jest ciężki i nie może wstać.

Lecz były to tylko pozory. Zachowanie pod publiczkę. Zanim umieszczono go w Staruszkowie, zajmował trzypokojowe mieszkanie po rodzicach. Jeden przeznaczył na drogie lekarstwa, strzykawki i plastry. Gromadził tam stosy paczek pampersów. Drugi wynajmował studentkom w zamian za seksualne usługi, a w trzecim mieszkał w czymś, co na upartego nazwać można pokojem. Było w tej szczelnie zagraconej izbie tak ciemno i duszno od rzeczy nieodzownych, że gdy przychodziłem do niego, znalezienie miejsca do siedzenia okazywało się cudem.

Miałem okazję ujrzeć obrzydliwie ciemne, niemal czarne szyby pochłaniające resztki jasności, w efekcie czego przemieniły słoneczne, przestronne i wesołe pomieszczenie w nędzną, ciasną i posępną dziuplę, klitkę zawaloną nieczystościami aż po sufit. Na półkach, w oszklonej szafie, w miniaturowych komódkach, piętrzyły się nietknięte kanapki, talerze ze śniadaniami, obiadami i kolacjami, które zdążyły się zeschnąć na amen, lecz nie przestały cuchnąć.

Był kawalerem – luzakiem. Nie cierpiał przymusu, robienia czegoś z obowiązku. Gdy jeszcze chodził, lubił wzbudzać zainteresowanie, być w centrum uwagi, błyszczeć i oczekiwać podziwów. I to mu zostało po wypadku, niefortunnym skoku do wody.

Naraz nie mógł więcej, niż jego kumple. Kamraci od imprez i hecnych zagrań, dziewczyny od serca i legowiska, przychodzili z początku, lecz nie siedzieli zbyt długo, gdyż z każdą chwilą zagubiony Karol stawał się podejrzliwy i nieprzyjemny; nikomu nie ufał, a wszystkich podejrzewał. Jego uporczywa złośliwość przybierała coraz to większe rozmiary. Dawny zapał do życia, który pozwalał mu brnąć przez codzienność, znajdował się w opłakanym stanie i nagle wszystko zaczynało podlegać posępnej metamorfozie; przysparzało mu zmartwień wywodzących się z przyzwyczajeń.

Odwiedzający mówili mu, że dysponuje spostrzeżeniami przygnębionego paralityka i nie mają z nim o czym podyskutować; patrzy na nich przez pryzmat pękniętego kręgosłupa i nagina proste wywody o świecie do nielogicznego poziomu.

Bronił się. Pozował na typa, którego świat nie rozumie, nie docenia, spycha na margines. Ale świat, jak powiadali, nie jest winny temu, że nie umarł. Uważają, że jest p ł y t k i , bo zapatrzony wyłącznie we własne nieszczęścia.

Poznałem go w szpitalu, w otoczeniu rodziny, nadskakującej, zatroskanej, załamującej nad nim ręce. Kiedy go odwiedziłem, od samego rana wydzwaniał do różnych instytucji prosząc o pomoc, bo on taki biedny i ciężko chory. Przy czym robił do mnie porozumiewawcze oko i zasłaniając ręką mikrofon, śmiał się twierdząc, że ma niezły ubaw.

Dzięki swoim działaniom dwa razy w roku jeździł do sanatorium. Co tydzień przychodziła do niego pielęgniarka i jeśli pojawiła się młoda, próbował ją namówić na prace ręczne. Aż urwała mu się idylla i po ośrodkach opiekuńczych poszła opinia, że jest zboczeńcem i naciągaczem. I urzędowi ludzie d/s społecznej troski zadecydowali, że wymaga nieustannego nadzoru, ponieważ sam nie daje rady.

Cdn.
Odpowiedz
#4
sorry OWSIANKO, ale tekst jest długi i będę go czytał na raty. Na razie jest bardzo dobrze, to dobry kawał prozy.




Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#5
Karol (cd.)

A tu? Nareszcie mógł do woli roztrząsać i podziwiać swoje ulubione cierpienia, być z nimi bliżej, nareszcie nikt mu nie doradzał, jak ma „żyć do lustra” i roztkliwiać się nad sobą. Zamieszkał więc sam. Osobiście też usługiwał sobie, co nie było złe, gdyż mógł teraz poświęcić się swobodnym, nieskrępowanym rozmyślaniom o skutkach, zapomnieć o następstwach uciążliwej obecności drugiego człowieka, któremu musiałby zdawać szczegółowe relacje ze swojego istnienia.

Na wózku śmigał z prędkością torpedy, czym wzbudzał Strach wśród mieszkańców nawykłych do powolnego, majestatycznego poruszania się po korytarzu. Kroczyli tak, bo ich ostrożność i kruche kości nie pozwalały na trzpiotowaty bieg. Komunikatywny. Tu zagadał, tam parsknął śmiechem. Mistrz świata w kawalarstwie. Zręczny; dorabiał do nieistniejącej renty składaniem długopisów i tak płacił za Dom. Żonaty z tutejszą pielęgniarką, szarą myszką o imieniu Beba.

Wpadł, bo miała być przygodą na parę nocy, a nie przewidział, że zostanie osiodłany. Dotychczas nie uskarżał się na brak powodzenia ( jakże znane i częste jest rozgoryczenie wynikające z przewagi gruboskórności nad niepohamowaniem, ze zderzenia romantyzmu i żywiołowej namiętności z kalkulacją, umiaru skonfrontowanego z egoizmem! Ich związek był dla mnie połączeniem dwóch części robaczywego jabłka, gwarancją porażki i nieuniknionym rezultatem odrzucenia).

Z jego strony małżeństwo to wynikało z wyrachowanej tęsknoty za kameralnymi obiadkami, bezpłatnym seksem i rodzinnym komfortem, a z jej - z naiwną nadzieją na spełnienie odwzajemnionej miłości. Połączeni sprzecznymi oczekiwaniami, starali się wzniecić obopólne uczucie, lecz nic nie mogło z tego powstać. Tym bardziej, że Beba też udawała i biedny Karolek w krótkim czasie przekonał się, że nie tylko on potrafi nabierać ludzi na słodkie miny. Jeśli wpierw dostrzegał w niej cechy pewnego rodzaju onieśmielenia i zażenowania; jeżeli z początku widział w jej oczach coś na kształt uwielbienia dla siebie, to już w miesiąc po ślubie oberwał po zdumionej twarzy, a zamiast pocałunku usłyszał, że jest durniem.

Sporo i co rusz rozmawialiśmy o niczym, trochę o polityce, a najfajniej lało się z nim wodę o sporcie. O piłce mógł na okrągło. Temat gry w nogę był dla niego parawanem, zręcznym, samograjowym wyjściem z zawstydzającej go sytuacji z Bebą. Był mistrzem w unikaniu problemów nie do wytrzymania; nieoceniony Karol o zimno stalowych oczach, wyjątkowo urodziwy osobnik o nieskomplikowanej naturze, miał mocznicę i żył za krótko; umarł, kiedy był w pobliżu swojej trzydziestki, zakład fundnął mu więc darmowy pogrzeb.

Przystojny, czarne włosy, mimo wózka - wysoki, pleczysty, podobał się kobietom i korzystał z tego: zdradzał Bebę z kim popadnie. W wyniku flirtów K., domek trząsł się od intryg, spekulacji. Jego miłostki dzieliły mieszkańców na obozy. W trakcie tarasowych, świetlicowych lub parkowych konferencji, ludziom postronnym buzowała adrenalina, na twarz wyłaziły hormony; zawiść, to turbina niemocy.

Odpowiedz
#6
ciągle czytam, nie odpuszczam. Ciągle jest dobrze albo bardzo dobrze. OK.




Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#7
BOSS

Przywlókł się razem z nadejściem grudniowej dżumy, kiedy o "Solidarności " zakazano mówić, gdy po zdjętej tablicy lokalnej gazetki, jej buńczucznych inseratach i politycznych wiadomościach zostały jaśniejsze plamy, wyblakłe zacieki cudzej aktywności, a przestraszeni ludzie, obdarci z wczorajszych iluzji, snuli się korytarzami jak otępiali, popatrując na siebie z ukosa, bojąc się własnych cieni.

On jednak był zadowolony, promienny. Oto wreszcie zarysowała się przed nim niepowtarzalna szansa, nadszedł jedyny w swym rodzaju moment na udowodnienie wszystkim niedowiarkom, że można polegać na nim jak na Zawiszy, że wypełni wszelkie postawione przed nim zadania. A zadania nie należały do łatwych. Przeciwnie, polegały na przywracaniu poprzednich płycizn, na tłamszeniu ledwo co rozbudzonej samodzielności. Nie próżnował. Już w niedzielę rezydenci poznali, co to „rygor”, co to „pysk na kłódkę” i „zapadająca klamka”.

Boss, nowa miotła w dekoracjach wcześniejszej epoki, z czasów, które, wydawało się, odeszły, kroczył po nieznanym obejściu z miną tryumfującego kolonisty i starego rutyniarza. Kiedy przed śniadaniem, przybrany w biel wykrochmalonego fartucha, zaglądał do sal z pensjonariuszami zrolowanymi w kołdry, większość z nich brała go za "Inspektora", osobistość przysyłaną tu, by od ręki rozwiązywał ich przykrości, za postać przystosowaną do wysłuchiwania skarg, wdrożoną do dawania po łapach, nacierania uszu lub jechania po premii.

Gdy pojawiał się, chwytano go za chałat, potrząsano nim jak zbolałą gruszą i kiedy jeden kończył truć, drugi, spod kołderki, nie czekając na uzupełnienie pomstowań współniedolanta i doskomlenie ich do klarownego meritum, przejmował stery, podchwytywał wątek, rwał meszek z głowy, grzmocił się wiotką piąstką po zapadłej piersi, po wystających żebrach, dając liczne ilustracje urojonych krzywd, a Boss, z wiele obiecującym westchnieniem, skrzętnie zapisywał w notesie uwagi dotyczące zapchanej umywalki, lamenty o personelu, który ociągał się ze współczuciem, nie był zorientowany w ich potocznych zmartwieniach, ze wzgardą odwracał się od ubolewania.

Z czerwonym notesem na tle białego fartucha prezentował się doskonale. Pod zmasowanym ogniem pretensji, uśmiech na jego twarzy przechodził remont, malutką modernizację; przekształcał się w coś w rodzaju spłoszonego grymasu. Lecz był to grymas nie tyle spłoszony, co przeciwnie: odzwierciedlający rozdrażnienie właściciela, ilustrujący jego zasłanianie się nawałem papierkowych obowiązków: uśmiech ów wieńczył furiackim ściskaniem wyciągniętych dłoni, ukradkowym liczeniem palców, wyczekującym spoglądaniem na drzwi, które, psiakrew, nie kwapiły się przyjść mu na ratunek, stłumionymi przekleństwami pod nosem, raptownym wypadaniem na korytarz, umykaniem z oparów gęstniejących pretensji, ocieraniem czoła i wilgotnych rąk.
Odpowiedz
#8

Niesamowite. Oryginalny pomysł, wspaniale poprowadzona narracja i lekki styl.
W pełni zaangażowałam się w opowieść bohatera. To rzadka umiejętność, (stanowiąca o kunszcie autora ) pisać tak by czytelnik stał się częścią tekstu. Tobie się to udało. Gdy po przeczytaniu tekstu spojrzałam na swoje dłonie aż zdziwiłam się, że nie są stare i pomarszczone.
Odpowiedz
#9
POKOJE

Wśród mieszkańców powstały nieznane poza zakładem połączenia wzajemnych interesów, rozpleniły się „taktyczne zażyłości”, które zapoczątkowały narodziny cudacznych koalicji. Skupieni wokół nadrzędnego celu, powiązani chęcią zdobycia autonomicznej dziupli do egzystencji, chodzili z prośbami do Bossa i przekonywali mu kieszeń, że są wprowadzeni w jego chciwe sekrety i jak najbardziej nadają się do zasiedlenia jednoosobowej sali.

Namaszczeni ostracyzmem, zdymisjonowani na zewnątrz Domu, a w nim skazani na harówę nic nierobienia, przeznaczeni do syzyfowych zmagań z falującą pamięcią, uważali się za arystokrację nieszczęść, sądzili, że są oblatani ze swoją nieporadnością, z jej zagrywkami i już nic ich nie może złamać i zaskoczyć.

Niewidomi na jedno oko czuli się lepsi od niewidomych na oba. Ten, co nie widział od urodzenia, sądził, że jest księciem niedoli, u którego ślepy od roku powinien być lokajem. Głusi na jedno ucho, pogardzali tymi, co nie słyszeli wcale, a cierpiący od dawna, wywyższali się wobec tych, którym cierpienie dopiero się zaczynało, a ich staż w potykaniu się z przypadłościami mieli absurdalnie krótki.

Skupiska wyznawców czy przeciwników domowych rozporządzeń, te owcze stada wilków żyjących z osobna, miały swojego przewodnika, wodzireja, lidera, duchowego sutenera, pasterza i kapelmistrza, który był prowodyrem ich akcji, ich niekwestionowanym guru rzucającym hasło do buntu, trybuna rozdzielającego kuksańce i laury, obwieszczającego, co i w jaki sposób należy niezłomnie wielbić, a co tylko wyznawać pro forma.

Klarował, by byli dobrej myśli, by się trzymali, nie ustawali w oczekiwaniu, że ich sprawa wkrótce zostanie pozytywnie rozpatrzona. Wyczulał ich na to, jak mają postępować, by osiągnąć cel, bąkał o cielęciu dojącym dwie matki, mówił o prewencyjnym włażeniu w dupę, instruował, z kim należy kraść kucyki, a kogo warto obsobaczyć, z kim się porozumieć, a kogo wyrzucić ze swojego życiorysu na zbitą mordę, a czynił tak po to, by mogli usłyszeć od Bossa, że w uznaniu za niestrudzoną wiarygodność, a także pioruńsko długie czekanie na Godota, niebawem dostaną izolatkę.

Jednak była to hipokryzja, erystyka dla naiwnych, stara śpiewka przeznaczona dla jowialnych bęcwałów. Sztuczka, bo każdy, kogo wcielono do zbioru "Domowych sprzętów", od razu zajmował w nim poczesne miejsce, z punktu wślizgiwał się w łaski personelu i pozostawał w nich aż do wyjaśnienia, do chwili, gdy został rozszyfrowany pod kątem szerokości pleców, zanim nie okazało się, że nie stoi za nim żadna gruba ryba. Wtedy z hukiem "wylatywał z przywileju".

Lecz dopóki nikt niczego nie wiedział o nim na pewno, utrzymywany był w przekonaniu, że jest niepowtarzalny i znajduje się w czołówce ludzi, którym należą się bezwzględne fawory, kto zaś wyłamywał się spod nacisku zwartej grupy i nie był odpowiednio godzien zaufania, ten kończył karierę zakładowego ulubieńca i przystawał do sekty dezerterów z lojalności, zasilał heretyckie szeregi odszczepieńców, których wspólnym mianownikiem był jej brak.

Zdarzało się jednak, że Boss, gołosłowny szafarz obietnic, potrafił wykopyrtnąć się na własnej przebiegłości, na mikrej postaci franta, człowieka tak samo jak on obrytego w prawnych kontredansach. Taki człowiek w żaden sposób nie dawał się wymanewrować z przyrzeczenia. Uważał, że słowo nie dym, co zostało powiedziane, powinno zostać dotrzymane. Domagał się pokoju, a nie gruszek na wierzbie i zaklęć.

Przebąkiwano wtedy o kosie i kamieniu. Zacierano ręce, że nareszcie znalazł się ktoś, kto zmusił Bossa do lawirowania, wybiegów, kładzenia uszu po sobie i przemykania się pod ścianami. Mówiono o pożytkach płynących z bezczelności, z upierania się przy swoim, z pieniactwa w słusznej sprawie, z opłacalności bycia zadziornym. Odważny łobuz, choć wyklęty, napiętnowany, odsądzony od czci i wiary, jakkolwiek nie miał przez to zbyt wesołego życia, to przecież coś tam z tego życia wyciągnął, jakąś swoją minimalną satysfakcję, czyli już realniejszą nadzieję na osobną norę do uprawiania rozmyślań.

Lecz przede wszystkim sprawa pochopnej obietnicy zataczała inne koła. W sytuacjach impasowych, ostatecznych i bez wyjścia, gdy nie dać mu pokoju oznaczało, jak amen w pacierzu, wyjść na zawrotnego osła, a przydzielić go, zostać uznanym za fanfarona, w sukurs ofiarodawcy niczego przychodziła medyczna sofistyka. Boss, wybawiony z dylematowych opresji, ustami dyżurnego lekarza stwierdzał „sporą obniżkę zdrowotnych kwalifikacji człowieka ubiegającego się o kojec”.

Mieszkańcowi nadającemu się do rozmów z ludźmi uważanymi za wykształconych, osobie sprytnie i sprawnie przegrywającej z personelem w szachy, potrafiącej, z uczynnym entuzjazmem, grzebać się w przydomowej szklarni, na zawołanie pielącej, noszącej wodę, pomagającej zataszczyć truposza do magazynu i biegającej na posyłki, pensjonariuszowi temu wmawiał demencję uniemożliwiającą dostęp do izdebki ze świętym spokojem.

PODZIEMIA

Winda osobowa przewoziła dromaderów z nogami bez opon. Kiedy stawała na dole, zobaczyć można było rozwidlony tunel. Podziemne korytarze były oświetlone. Jego szersza odnoga prowadziła do kuchni. Stąd, w termosach zastępujących poprzednio używane kotły, przybywały do jadalni na piętrze - gorące dania. Drugie odgałęzienie wiodło do świeżego powietrza, do gładkich, nasłonecznionych alejek parku.

Za drzwiami z wyjściem na zewnątrz, znajdowała się pralnia połączona z dezynfekcją. Za dezynfekcją rozlokowały się kabiny z odwszalnią i obrębialnią, w których krochmalono, poszerzano lub nicowano ubrania mieszkańców, ich odzież, przetartą w szwach, rozłażącą się w rękach i zniszczoną wiekiem, proszkiem lub chlorem.

Za pralnią mieściła się główna lompownia, główne składowisko zatęchłych szmat pozostałych po nieżywych, butwiejących w pamięci.
Wartościowe, do których krewni zapomnieli rościć pretensji, w miarę przyzwoite, szły na renowacyjną kupkę i wracały do innych pasażerów domu. Natomiast strzępy po niegdysiejszej świetności, strzępy upstrzone dziurami na łatach, trafiały do pieca.

Lecz magazyn zawierał też pękate, foliowe pakunki zaplamionych piżam, prześcieradeł i powłoczek. Zostawały tu odkażone, by, wyprasowane i w pachnącej postaci, trafić z powrotem na poszczególne oddziały.

DYŻURKA

Było to pomieszczenie rozległe. O szóstej rano oddziałowa dokonywała codziennego układania pigułek i mikstur. Z szafki do pojemników tacek z nazwiskami chorych i numerami zajmowanych przez nich sal, wędrowały zaordynowane leki.

Ci, którzy mogli zjawić się w niej o własnych siłach, otrzymywali bandaże, plastry i ligninę, opatrunki maskujące zniekształcenia. A ci, którzy znajdowali się w stadium oczekiwania na przeniesienie na neurologię, nie spodziewali się już niczego.

TOALETY


Między siódmą, a śniadaniem o ósmej stawała się pokojem socjalnym, przemieniała się w odpoczywalnię, w leżakownię odizolowaną od dźwigania i podmywania, zmieniania podkładów i prowadzenia do ubikacji, od wylewania nocnej zawartości kaczorów i opróżniania podsuwaczy, od sprzątania, odkurzania i wyrzucania rzeczy zbędnych do zbiornika na gałgany.

Za zamkniętym drzwiami, zziajane pielęgniarki i salowe uwalniały się od wysłuchiwania ciągle tego samego repertuaru skarg, plotek i rykoszetowych pomówień, wyzwalały się od wdawania się w błahostkowe spory pomiędzy zwaśnionymi mieszkańcami, od bycia ich mediacyjną spluwaczką, wysłuchiwania ich mamlających zwierzeń, orzekania o czyjejś wydumanej winie i bycia sprawiedliwą stroną konfliktu.

Równo z zakończeniem porannych toalet, od siódmej do rozbieganej godziny karmienia tych, co nie byli w stanie dojść do jadani, podnieść się z łóżka, ruszać ręką, chwycić za talerz bez rozlewania zupy, czy przełykać bez pośrednictwa wężyka, dyżurka zamieniała się w kawiarnię, w kawiarnię, w której mówiło się o wszystkim, co istniało poza zakładem, gadało się o wszystkim, byle nie o tym, co było za zatrzaśniętymi drzwiami.

STOŁÓWKA


Razem z gongiem, drżącym truchtem przydziałowych bamboszy, napływała do niej, żarłocznym strumieniem, głodna dziatwa nieszczęśników. Odstawiała pod ściany swoje laski, szwedki i balkoniki, siadała przy „swoich” stolikach obitych ceratą i mościła się na krzesłach.

Czas był tu odmierzany posiłkami.

Śniadanie, z obowiązkową zupą mleczną, dymiącą w poszczerbionych wazach, z chlebem pociętym na opłatki, z kostkami masłopodobnego lepiszcza, miodem, dżemem, czy twarogiem, z kubkami kakaowej cieczy w niedzielę, a słodzonej kawy z domieszką ciepła w powszedni dzień, śniadanie pozwalało otrząsnąć się, przezwyciężyć nocne zjawy zaczopowane pod meblami, uwolnić się od desantu demonów przerażająco i w beztroskim skupieniu defilującego, całymi pułkami, całymi ołowianymi szwadronami, szyderczo paradującego granią sekretarzyka; śniadanie pozwalało przemóc huraganowe kontrofensywy dolegliwości, pozwalało zapomnieć o zmorach produkowanych przez halucynacje, ciemność i ból. Pozwalało odnieść zwycięstwo nad sobą, nad wszechogarniającym poczuciem własnej znikomości.

Śniadania, do których dożyli, zmywały z ich twarzy nie tylko osad, szlam i śluz wszelkich udręk, ale dawały im ostrożną nadzieję na dotrwanie do obiadu, a kto wie, czy nie powiedzie się im i doczłapią się do kolacji.

ŚWIETLICA


Po kolacji, przed nocną toaletą, udawano się do świetlicy z telewizorem.
Dyżurny nadzorca zapuszczał pudło z nowinami i otwierała się kolorowa przestrzeń i rozlegał się buczący pomruk urozmaicony rozkasłanymi komentarzami z tylnych rzędów.

Po ekranie dobre i vice dobre wiadomości grały w dwa ognie.

Do dwudziestej drugiej świetlica zanosiła się od westchnień i pohukiwań ludzi słyszących co trzecie słowo, rozumiejących tylko te, których nie dosłyszeli. A o dwudziestej drugiej sekund pięć, do świetlicy naelektryzowanej banialukami, wkraczał pielęgniarz i zamaszystym susem dopadał do wyłącznika telewizora, który, rozregulowany, od lat nie trzymał koloru, ale był za to matowym oknem wypuczonym na świat.

Na nic protesty, żachnięcia i odwoławcze spazmy, że zaraz się kończy. Regulamin, rzecz święta, mówił, i nie było odwrotu. Zakręcał kurek ze szklanym wodolejstwem i ekran gasł i zaczynały się rwetesy, zmagania z odstawianiem krzeseł i pochmurnym ciurkiem wracanie do sal.

BRUDOWNIK


Było to zapasowe królestwo oddziałowej, wnęka z pudłami zastrzyków, strzykawek i regałów z bielizną na zmianę, pościelą stemplowaną dla ostemplowanych ludzi, dla istot noszących na sobie przyszły numer kwatery, wybieg dla karaluchów i miejsce przechowywania basenów, szczotek i odkurzaczy.

KĄPIEL


Przed obiadem o pierwszej, tak gdzieś w okolicach jedenastej, można było zobaczyć wesołą kawalkadę ochotników wytypowanych do kąpieli. Rykszami do ekspresowego przewożenia, dzierżąc w dłoniach berła imitujące skrobaczki do szlifowania pleców, roześmiane staruszki mknęły korytarzem do łazienki.

Babcie, kiedyś godne zazdrości kobiety, kiedyś ogniste dziewczyny, podlotki z własnymi zębami, rozpaplane w botanicznych ogrodach, przepojone młodością i ochotą na zmierzenie się życiem, wypełnione pomaturalnymi planami, zajęte beztroskim chodzeniem na randki z tysięcznym jedynym, płaczące, niekiedy bez powodu, a niekiedy z powodem, którego już nie pamiętały, drżąc z zimna, siedziały na krzesełku przy wannie, okryte frotowym ręcznikiem i być może po raz pierwszy w życiu czuły się tu jak królowe, być może nikt nigdy przedtem nie dbał o nie tak.

Ich młodość przeszła za szybko. Zamiast życia miały próby ogniowe i skąpe szczęście na wykoślawionych koturnach. Zanim zdążyły naistnieć się do syta, spadły na nie zdania ponad wszelką wytrzymałość, skończyła się ich odrealniona poezja i bujanie w obłokach, skończyły ogrody i marzenia o chłopakach, a zaczęły pieluchy i bóle stawów. Zaczęły wędrówki po utrapieniach i podróże donikąd.

EMPATIA


W dni wolne od znieczulicy, zatroskanymi tabunami, przybywali do Domu krewni, specjaliści od wydziwiania, przylatywali do nich, by zaliczyć test z miłości bliźniego.

Wzrokiem tłustym od pociechy wychwytywali każdą najmniejszą, niepokojącą zmianę nie w swojej siostrze, mężu, czy staruszku, ale w szafach z bambetlami, ale na ścianach, gdzie, stwierdzali ze zgrozą, ostatnio było gęściej od malowideł, srebrnych lichtarzy, pozłacanych łyżek, przedmiotów cenniejszych od ich posiadaczy.

Zanim zdobyli się na męstwo, by wujka, babcię, czy matkę ucałować i zapytać o samopoczucie, upewniali się, co z Malczewskim i gdzie do diabła podziewa się Boznańska.

Staruszek gmatwał się w przeprosinach, jak uczniak, którego przyłapano na wagarach. Był wystraszony, że na dobre rozgniewał zięcia, który w odwecie da mu popalić, zemści się na nim ofiarowując wnukowi zero wszelkich wizyt. Obawiał się, że wnuczek będzie miał od tej chwili dodatkowe zajęcia, tenis, angielski, korepetycje z komiksów lub alergię na Dom.

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości