10-10-2010, 15:15
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 10-10-2010, 15:58 przez Sol_Angelica.)
Szłam. Dokąd? Sama już nie wiem. Była tylko pustynia. Szukałam oazy. W ciągu dnia było mi zbyt gorąco, ale nocą czułam chłód. Otulałam się szczelnie płaszczem uszytym ze zbyt wielu emocji.
Po drodze natknęłam się na skorpiona. Podeszłam bliżej. Żywiłam nadzieję, że razem z nim przejdę przez burze piaskowe. Chyba się przeraził mojego cienia. Zaatakował. Jad rozprzestrzenił się po całym moim ciele. Z początku bolało. Później nie czułam już nic. Zrobiłam się po prostu senna. Przymknęłam powieki. Straciłam świadomość.
Nagle się obudziłam. Jątrząca rana zabliźniła się. Moje zdumienie było ogromne. Jak to się stało, że jeszcze żyłam? Czyżby ktoś wyssał resztki trucizny? Dziwne, bo nie pamiętałam, co się ze mną działo. Być może nie chciałam pamiętać.
Próbowałam powoli stanąć na nogi, ale ciśnienie uderzyło mi do głowy. Zabolało. Nie wiedziałam już, w którą stronę podążać. Totalna dezorientacja. Niekiedy pojawił się pojedynczy przebłysk wspomnień. Uciekałam myślami daleko, żeby uwolnić się od przeszłości, ale z drugiej strony za wszelką cenę starałam przypomnieć sobie okoliczności, które zawiodły mnie na pustynię. W końcu się poddałam. Miałam spierzchnięte wargi. Chciało mi się pić, a słońce grzało niemiłosiernie. Czekałam z utęsknieniem na noc. Musiałam iść dalej, chociaż brakowało mi sił.
Któregoś dnia zapatrzyłam się w dal. Moim oczom ukazał się obraz miasta. Widziałam ludzi. Padał deszcz. Niektórzy gdzieś się spieszyli. Próbowali osłaniać sylwetki przed spadającymi kroplami, chowając się pod różnej wielkości parasolkami. Dostrzegałam tam też beztrosko bawiące się dzieci, które skakały przez kałuże.
Poczułam zachwyt i przypływ energii. Na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, ale zaraz zgasł, bo wargi piekły mnie niemiłosiernie. Chciałam biec. Poczułam w sobie siłę. Każdy kolejny krok był coraz pewniejszy. W pewnym momencie uzmysłowiłam sobie, że nie ma miasta. To tylko wyobraźnia płatała mi figle. Fatamorgana. Moja bezsilność była tak wielka, że zaczęłam wrzeszczeć. Zużyłam resztki sił. Nagle padłam na kolana. Poddałam się. Zewsząd otaczała mnie cisza. Zapadł zmierzch. Zakryłam twarz brudnymi dłońmi i przywarłam całym ciałem do podłoża. Odczułam ulgę. Już nic nie było ważne. Liczył się tylko niebyt. Nicość. Nie było rozpaczy, nie było smutku. Istniał tylko zbawienny mrok. Nie czułam pragnienia. Świat przestał istnieć, a ja chyba przestałam myśleć. Nie miałam już złudzeń. Było mi po prostu niewiarygodnie dobrze.
Po drodze natknęłam się na skorpiona. Podeszłam bliżej. Żywiłam nadzieję, że razem z nim przejdę przez burze piaskowe. Chyba się przeraził mojego cienia. Zaatakował. Jad rozprzestrzenił się po całym moim ciele. Z początku bolało. Później nie czułam już nic. Zrobiłam się po prostu senna. Przymknęłam powieki. Straciłam świadomość.
Nagle się obudziłam. Jątrząca rana zabliźniła się. Moje zdumienie było ogromne. Jak to się stało, że jeszcze żyłam? Czyżby ktoś wyssał resztki trucizny? Dziwne, bo nie pamiętałam, co się ze mną działo. Być może nie chciałam pamiętać.
Próbowałam powoli stanąć na nogi, ale ciśnienie uderzyło mi do głowy. Zabolało. Nie wiedziałam już, w którą stronę podążać. Totalna dezorientacja. Niekiedy pojawił się pojedynczy przebłysk wspomnień. Uciekałam myślami daleko, żeby uwolnić się od przeszłości, ale z drugiej strony za wszelką cenę starałam przypomnieć sobie okoliczności, które zawiodły mnie na pustynię. W końcu się poddałam. Miałam spierzchnięte wargi. Chciało mi się pić, a słońce grzało niemiłosiernie. Czekałam z utęsknieniem na noc. Musiałam iść dalej, chociaż brakowało mi sił.
Któregoś dnia zapatrzyłam się w dal. Moim oczom ukazał się obraz miasta. Widziałam ludzi. Padał deszcz. Niektórzy gdzieś się spieszyli. Próbowali osłaniać sylwetki przed spadającymi kroplami, chowając się pod różnej wielkości parasolkami. Dostrzegałam tam też beztrosko bawiące się dzieci, które skakały przez kałuże.
Poczułam zachwyt i przypływ energii. Na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, ale zaraz zgasł, bo wargi piekły mnie niemiłosiernie. Chciałam biec. Poczułam w sobie siłę. Każdy kolejny krok był coraz pewniejszy. W pewnym momencie uzmysłowiłam sobie, że nie ma miasta. To tylko wyobraźnia płatała mi figle. Fatamorgana. Moja bezsilność była tak wielka, że zaczęłam wrzeszczeć. Zużyłam resztki sił. Nagle padłam na kolana. Poddałam się. Zewsząd otaczała mnie cisza. Zapadł zmierzch. Zakryłam twarz brudnymi dłońmi i przywarłam całym ciałem do podłoża. Odczułam ulgę. Już nic nie było ważne. Liczył się tylko niebyt. Nicość. Nie było rozpaczy, nie było smutku. Istniał tylko zbawienny mrok. Nie czułam pragnienia. Świat przestał istnieć, a ja chyba przestałam myśleć. Nie miałam już złudzeń. Było mi po prostu niewiarygodnie dobrze.
Jestem użytkownikiem Forum Literackiego. Interpretuję, jak czuję. Proszę o rzeczową i konstruktywną krytykę.