Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Skrawki
#1
HejSmile Z góry uprzedzam, że tekst będzie dziwny, odpychający i drastyczny. Jego celem jest infiltracja ludzi destruktywnych i spaczonych psychicznie. Luźno związany z masakrą w liceum Columbine. To dopiero początek większej historii i nie wiem jeszcze czy chcę ją kontynuować.



SKRAWKI

"Im mniej czułości ma człowiek w sercu, tym więcej jej wymaga od innych"
Rachel

"Zbłąkany pocisk
Z lufy miłości
Zbłąkany pocisk
Z niebios nad głową
Zbłąkany pocisk
Gotów czy nie
Jestem bękartem Boga"

KMFDM, Stray Bullet


ROZDZIAŁ PIERWSZY
OVUM

"Zmierzchnica trupia główka (Acherontia atropos), zwana także zmorą trupią-głową, jest największym motylem europejskim: rozpiętość skrzydeł wynosi 10–14 cm.Zmierzchnica – jak sama nazwa sugeruje – jest motylem nocnym czyli ćmą. Na grzbietowej stronie tułowia ma charakterystyczny rysunek, przypominjący ludzką czaszkę, któremu zawdzięcza nazwę. Łacińska nazwa zmierzchnicy wiąże się z mitologiczną rzeką Acheron - jedną z pięciu rzek Hadesu, zwaną "rzeką smutku" - oraz Mojrą o imieniu Atropos. W odróżnieniu od innych motyli, trupia główka wydaje głos, prawdziwy, słyszalny nawet z daleka pisk, który służy, być może, do odstraszenia napastików. Kwiaty nie nęcą trupiej główki swoim nektarem, pije ona oskołę spływającą z drzew. Jeżeli trupia główka chce spróbować miodu, musi odwiedzić ul w pasiece. Wciska wówczas swe pękate ciało w wąski otwór wiodący do wnętrza ula i przebija trąbką woskową komórkę. Zdarza się, że pszczoły murują żywcem złodzieja i wielki motyl pokonany przez działającą razem gromadę mniejszych od siebie owadów, ginie uduszony."



Czuję wasz smród. Wnika w moje ciało niczym w gąbkę i deformuje mnie. Fetor starzejących się tkanek bijący jak od świń w rzeźni.
Jesteście tańczącym gównem Wszechświata.
Jesteście lepiącą się, gnijącą jednością.
Obserwowałem was. Byliście na moim celowniku od dawna. Byliście na celowniku, nawet kiedy nie trzymałem broni w ręce.
To w umyśle zawsze nosiłem broń.
To w umyśle zawsze nosiłem odbezpieczoną broń.
I nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę tą różową mgiełkę wokół twojej twarzy.


DYLAN

Jeśli nie dzisiaj, to nigdy.
Rozejrzał się po pokoju. Skręcony papieros zwisał mu z ust. Wyjął z szafy pudło ze starymi rzeczami. Tylko jeden przedmiot wśród nich był zupełnie nowy - błyszczący Colt 45 zawinięty w szmatkę. Wziął go do ręki i teraz wyglądał jak kowboj.
Było jeszcze pudełko z nabojami. Choć większości nie potrzebował, dla zachowania pozorów kupił całe opakowanie - wszak dziwacznie by wyglądał, gdyby poprosił sprzedawcę o jeden nabój.
Załadował go, odbezpieczył broń i skierował lufę na swoją twarz.
Spojrzał w ciemność jej wylotu, i ciemność spojrzała w niego.
Błysk światła i Shirley oglądająca się przez ramię ze spojrzeniem ślącym zaproszenie. Chciałby, żeby tak spojrzała na niego.
Jeśli nie dzisiaj, to nigdy.
Dostał życie w spadku, ma więc prawo z nim zrobić, co chce. Znalazł coś pocieszającego w myśli, że w każdej chwili może ewakuować się z więziennych murów tego świata.
Razem z aniołem.
Trzyma ją w swoich ramionach, pieszcząc lufą pistoletu jej szyję, zatapia się w jej włosach, spojrzeniu i ustach o smaku dzikiego wina. Wszystkie te chwile znikną jak łzy na deszczu, znów przyjdą zombie i na zawsze ich rozdzielą - oni tego chcą, ona tego nie chce, i on tego nie chce, dlatego ona szepcze mu w usta "już", a on naciska spust i posyła kulę w serce anioła. Czując słabnący dech w jej piersiach, i smakując jej krew na własnych wargach, przykłada Colta do swojej skroni i strzela, posyłając ich obydwu do raju.
Dziś uwolni siebie i Shirley, i na zawsze staną się jednością.
Wziął drugi nabój, pocałował go i włożył do magazynka. Z naładowanym Coltem wybiegł z domu. Na zewnątrz świat był jednym wielkim deszczem. Minął go autobus - elektryczna trumna, zatrzymująca się na przystankach, wypełniona po brzegi ludźmi martwymi za życia - i ochlapał kałużą szarego błota z grobu ulicy. Woda zmieszała się z łzami na jego twarzy. Stał w strumieniach deszczu na pustym podjeździe, w napierającej zewsząd szarości, w tym brudzie, ściskając kurczowo broń. Pomyślał, że właśnie tak chciałby umrzeć i uniósł pistolet do głowy.
Natychmiastowa ewakuacja.
Przepraszam, Shirley. Wiem, że cierpisz, ale nie zdobędę się na to. Może jeszcze się spotkamy.
Spodziewał się ujrzeć zlepek fragmentów ze swojego życia, przebłyski z dzieciństwa i tego typu gówno, ale przed oczami pojawiła się mu jedna twarz.
- Zrób to.
Reb?
Zamrugał raz. Zamrugał drugi. Deszcz zniekształcał obraz, ale po chwili dotarło do niego, kto przed nim stoi i ogląda całe przedstawienie.
- No dalej, śmiało. Cel, pal.

GREG

Zbliżył obraz kamery na czerwoną, zakneblowaną twarz Japonki wykrzywioną w bólu. Wisiała głową w dół, szamotając się związana, z rozłożonymi nogami przykutymi łańcuchem do żelaznego drągu. Dookoła stało sześciu wydziaranych facetów w czarnych skórach smagających nagie ciało pejczami, wszystko w ciszy przerywanej stłumionym pojękiwaniem.
Nie podobało mu się oświetlenie.
W półmroku starej metalurgicznej pracowni skóra Azjatki miała sraczkowaty odcień - większe wrażenie robiłaby biel, drastycznie obdarte z cienia ciało w świetle jarzeniówek.
Ale nie on wybierał miejsce.
Jego zadaniem był jedynie montaż.
Nigdy nie wiedział do kogo trafiają taśmy ani kto mu zleca ich zrobienie. Po prostu dostawał faks, informujący gdzie i kiedy, zjawiał się na miejscu, robił swoje, po czym zwijał interes i wracał do swojego mieszkania. Po kilku dniach otrzymywał kopertę z pieniędzmi, wsuniętą pod drzwi, i również nie wiedział od kogo. Najważniejsze, że wszystko odbywało się bez problemów, nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał.
Po prostu dostawał faks, i to była cała biurokracja.
Punkt kulminacyjny. Na dźwięk odpalanej piły łańcuchowej jęki przerodziły się w błagalny lament. Zrobił brutalne zbliżenie na wirujące ostrze zbliżające się do podbrzusza, tworząc dramatyczną chwilę pełną napięcia i strachu o liczbie oddechów dziewiętnastomilionowego azjatyckiego miasta na nanosekundę. W końcu zębatka wbiła się w mięso, i w powolnej torturze rozcięła tłów od krocza aż po szyję, wylewając jakąś szaroróżową masę na ostreczowaną podłogę. Oko kamery zajrzało do ludzkiego wnętrza, pozbawiając je tajemnicy.
Uda Azjatki podrygiwały jeszcze parę minut w pośmiertnym spaźmie. Zaraz potem przyszli ludzie do sprzątania - włożyli ciało do czarnego worka, zwinęli folię i umyli narzędzia.
Jak zawsze.
Dla Grega te taśmy były sztuką. Za dzisiejszy film w Hollywood z pewnością zostałby okrzyknęty geniuszem - tylko on potrafił tak doskonale uchwycić ten strach, to pełne grozy wyczekiwanie ofiary, ten ból, epatujący z ekranu, naturalistyczny obraz, i w końcu moment, w którym życie uchodzi z człowieka, jakby było jedynie żartem i zostaje tylko to bezwolne drżenie mięśni.
Pragnął stworzyć film. Własny film. Miał wszystko - sprzęt, kontakty w studiu, talent, charyzmę. Potrzebował jedynie mocnej historii. Coś o nożu, krwi i szalonym mordercy.
Jakiejkolwiek historii, byle niech będzie dobra.

DYLAN

Więc jest tak. Wyrzekasz się studiów na uniwersytecie w Arizonie, dziewczyny ze wspaniałym tyłkiem, błyszczących garniturów od Armaniego i poszukiwania w katalogach wymarzonej nieruchomości, by skończyć w śmierdzącej piwnicy i wydrążać dziury w pociskach.
Wyrzekasz się iluzji o spełnieniu - cokolwiek dla kogokolwiek to znaczy. Czego on się wyrzekł?
Śmierci.
W wierzchołku płaszcza należy dokładnie wywiercić małą dziurę, można jeszcze go rozciąć lub płasko ściąć, tłumaczył Reb. Wtedy naboje wnikając w ciało upiornie deformują się, drążąc wewnątrz rozległe obrażenia. Rana wlotowa w porównaniu z wylotową jest jak pięciocentówka przy kuli do kręgli.
Piwnica Reba.
To była jedna ropiejąca zgnilizna, począwszy od kwiecistych zacieków na odpadającym suficie po walające się wszędzie na podłodze graty, kłębowiska przepoconych ubrań i opakowań orzeszków ziemnych. Częstuj się, proszę. To mój mały raj. Moje spełnienie. Moja pieprzona samorealizacja, na którą spuszczam się każdego dnia.
W tej norze nie mieszkał już Chrystus, a Szatan się z niej dawno wyprowadził. Rozprutą sofę w kącie pokrywało pięćdziesiąt metrów kurzu, a wyładowana pudłami i tysiącem innych pierdół zgniła szafa chyba zaraz miała runąć. Wszędzie chwiejące się stosy książek, magazynów militarnych i Penthouse'a, napęczniałych od wilgoci. I okna zaklejone czarną taśmą. Na szarych ścianach wisiały plakaty Nine Inch Nails i niemieckich zespołów industrialno metalowych, plany budynków i wyświechtane kartki, co tam na nich było - listy shitów? wiersze? Jedna z nich głosiła: Si vis pacem, para bellum.
Jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny.
- Wybacz za ten burdel - rzucił Reb, przyglądając mu się z góry. Stał na schodach piwnicy w luźnej koszulce Rammsteina i czarnym prochowcu o trzy rozmiary za dużym, w którym tonęło jego metr siedemdziesiąt wzrostu i chuderlawa postura. - Dawno nie sprzątałem.
- Eufemizm roku.
Dylan przekręcił kurek w zlewie, i skrzywił się, gdy z kranu parchnęła brązowa woda.
Co ja tutaj robię? Jedną nogą tkwił już w wieczności, drugą wciąż brodząc w tym bagnie, zakotwiczony przez jakieś popierdolone fatum.
A przecież niebo to wieczny orgazm dla duszy.
Tu na ziemi świnia ma orgazm kilka godzin, a człowiek zaledwie parę sekund.
- Wiesz co to jest? - Ledwo złapał zardzewiałą beczkę, którą rzucił mu Reb. - Niemcy trzymali w niej Cyklon B. Nie pytaj skąd to mam - dodał. - Zastanów się, ilu ludzi mogło to wykurzyć.
- A to - wyjął ostrożnie jakiś przedmiot. - Domowej roboty bomba rurowa. Zbudować jest raczej łatwo, gorzej, że to czasochłonne zajęcie. Ale kilkadziesiąt takich mogłoby narobić trochę hałasu.
Rura PCV zalepiona z dwóch końców taśmą izolacyjną. Sterczący lont.
Reb zdjął materac z łóżka. Na pryczy leżało upchniętych razem może z dziesięć paczek nawozu amonowego. Azotan amonu, benzyna i trotyl mogą zrównać cały budynek z ziemią, mówił Reb, problem stanowi ilość, musielibyśmy zebrać przynajmniej dwie tony nawozu.
Do tego cholernie ciężko będzie zdobyć TNT, mówił, ale przecież nikt nie twierdził, że zrobienie porządnej drugiej Oklahomy będzie łatwe.
Spytał się, czy wchodzi w to.
- Dlaczego po prostu nie możemy wejść tam i ich porozstrzelać?
Reb pokręcił głową, stwierdzając, że to zbyt banalne i nikt ich nie zapamięta.
- Popodniecają się durną strzelaniną najwyżej przez tydzień, znudzą się i znów będą obstawiać, czy Bullsi wygrają czy nie - powiedział. - Chore sukinsyny. Nic się nie zmieni.
Po chwili:
- Właśnie. Właśnie tego potrzebujemy.
Broń.
Sztucery.
Karabiny.
Dylan zasugerował, że wystarczą im dwie kule.
Po jednej dla każdego.
- Przyda nam się parę gnatów - powiedział Reb. - Ustawimy się na przeciwnych skrzydłach. Kiedy odpalą pierwsze bomby, zrobi się wielki ścisk, niedobici ludzie zaczną uciekać z budynku. Wtedy akuku! wystrzelamy ich jak kaczki.
Wszyscy mają zginąć, bez wyjątków. Albo oni albo my.
Ale właściwie to dlaczego?
Nieważne.
Reb zakręcił kabłąkiem Colta. Odbezpieczył pistolet.
- Chcesz umrzeć?
Lufa wymierzona między oczy.
- Uświadom sobie - jego głos setki mil za lodowatym metalem drążącym dziurę w czole. - Że nic cię nie spotkało. Nie dostałeś wszystkiego, czego pragnąłeś. Nie straciłeś niczego, za czym byś tęsknił. Całe życie biegniesz, chociaż nigdzie nie dobiegłeś. Całe życie jesteś zmęczony, chociaż niczego nie dokonałeś - mówił Reb. - A na sam koniec tej bezsensownej tułaczki dostajesz w darze jeszcze większe gówno. I nie dlatego, że Bóg cię nienawidzi, o nie. Tylko znacznie gorzej.
- Bóg ma cię głęboko w dupie. I nie ruszy go twoje małe, ciche samobójstwo w sypialni. A wiesz dlaczego?
Powiedz mi, Reb.
- Bo Bóg nawet nie wie o twoim istnieniu.
Nikt nie jest samotną wyspą, powtarzaj, nikt nie jest samotną wyspą, nikt nie jest...
Ale to takie bez sensu.
- Po śmierci nie czeka cię żadna nagroda - mówił Reb, zaciskając mocniej palce na kolbie. - Nie będzie nieba i białej laleczki na sznurkach, nie będzie wiecznego ruchania dziewic w ruczajach wina i zielonej łączki, nie będzie, kurwa, niczego. Będzie samotność i nuda, jeszcze większe niż tutaj.
Po.
Prostu.
Gaśniesz.
W tej ciemności, gdzie pocisk czeka na powitanie z twoim napalonym mózgiem.
- Ale my tak naprawdę nie umrzemy - powiedział Reb. - Nigdy się nie zestarzejemy. Staniemy się legendą.
Reb pyta jeszcze raz:
- Czy chcesz umrzeć?
Nie.
- Chcesz naprawdę umrzeć?
Nie!
Przesiąknięta pestycydami gleba, postępujący rozpad cząsteczek, proste związki organiczne, węgiel, tlen, wodór, i nigdy mnie nie było.
Nie chcę powoli się rozkładać. Chcę eksplodować.
Eksplodować tobie w twarz, Boże.

Reb oderwał broń od jego czoła.
- Wiesz co powinien zrobić człowiek, rzucający się do wody?
Wchodząc po schodach, powiedział:
- Zabrać cały most ze sobą.

ERIC

Dni znów zlatywały zgodnie ze starym schematem: lekcje - dzwonek - papieros - dzwonek - lekcje. Jedyną przyjemność z chodzenia do szkoły sprawiało patrzenie na ludzi, którzy za kilka miesięcy będą martwi.
Przez niego.
Żadna słodka cipka z odpadającym makijażem ani duży koleś w sportowej koszuli, który nazwał go ciotą nie mieli pojęcia, że ich dni zostały policzone. Cały ten czas kontemplował nad śmiercią ludzi, którzy mijali go na korytarzu, obok których siedział w ławce, z którymi chodził na szluga i rozmawiał o tym, kto wygra dzisiejszy mecz soccera. Śmiał się w ich małe, wrogie twarze, a oni nie wiedzieli dlaczego. Czuł się jak Bóg.
Nie.
To Bóg czuł się tak jak on.
Ocenił na oko wymiary stołówki, oszacował minimalną siłę rażenia. Ogromna szklana ściana po wschodniej stronie sali napawała go wizją eksplozji w kaskadach szkła. Piękne. Jego scenariusz obejmował także bibliotekę, mieszczącą się tuż nad kafeterią.
Ciekawe, jak to nazwą. Bombardowanie w Columbine? Rzeź w Columbine?
Przechadzając się między stolikami, skrzętnie kreślił plan budynku. Kątem oka obserwował uczniów, kończących swoje drugie śniadanie, i rokował ich szanse przeżycia.
- Co to jest? - zapytała go ta słodka kretynka, Tiphany.
- Klucz.
- Co masz na myśli?
- Zobaczysz.
Odeszła, niosąc tacę z sałatką i dietetyczną colą.
Zmarszczył brwi i napisał, niemal przebijając ołówkiem kartkę, trzy litery na tle prowizorycznych stolików: NBK. Zatrzasnął notatnik, schował go do kieszeni i przyłożył dłonie do skroni. Zacisnął z całej siły powieki, mając nadzieję, że w ten sposób odgoni od siebie hałas rozmów i sztućców, i że całe to gówno zniknie.
Na informatyce klecił haiku i wrzucał je do szkolnego serweru. Razem ze szkicami kafeterii i przepisami na zrobienie napalmu, które zassał z Internetu. Zawsze podpisywał się 'Reb'.

Radioaktywne
Jadowite motyle
Zatruły kwiaty


Ludzie zaczęli pytać, kim jest Reb. A Reb był wszędzie. Reb był na szkolnej ławce, Reb był na ścianie, Reb był na tablicy, Reb był w kurzu, Reb był na wargach każdego z nas.
Podchodzi belfer, i pyta czy to na jego koszuli to jest krew.

- Zejdź z drogi, pizdo!
Grupa jarających Marlboro mięśniaków okupowała przebieralnię od wychowania fizycznego. Podrapała mi plecy jak jakiś Freddy Kruger. Boże, jak ja bym chciał wpakować jej w tyłek. Zasada numer jeden: jeśli nie jesteś nimi, kulisz się do ściany i modlisz o szybką ewakuację.
Schyl głowę, ludzki śmieciu. Unikaj wzroku, a może sam znikniesz.
A to dlatego, że nie posiadasz STYPENDIUM SPORTOWEGO. I nie SAMOREALIZUJESZ SIĘ, tak jak ja.
Ale Eric już nie bał się, że przygwożdżą go do ziemi i każą lizać brud z podłogi.
Poprosił, by się przesunęli, bo chciałby dostać się do swoich rzeczy.
Leżą tam, na terenie, który sobie obsikaliście.
Moglibyście...?
Dosłownie ujrzał te powolne trybiki, obracające się w ich głowach, przetwarzające jego słowa.
Słowa Reba.
- Ja pierdolę, słyszeliście go? - Mięśniak Numer Jeden zachłysnął się petem. - Za dużo masz zębów, śmieciu?
Odwrócili się do niego, cała wataha, i utworzyli wokół zbity krąg. Ludzkie śmiecie też patrzyły. Atmosfera zaczęła wrzeć, wszyscy to czuli.
- Chcesz przejść, panienko? - powiedział tamten. - Patrz na to.
I wkręca mu tlącego mentola w klatkę piersiową. Krótkie tss, pet gaśnie na gołej skórze, a on ani drgnie.
Niezłomna skóra Reba.
Przegryziona warga Reba.
Wariacki śmiech Reba.
I w środku ból, a ich boli jeszcze bardziej.
Sprawia im ból własnym bólem.
I śmieje się głośniej, a w ustach ma krew.
- Ja pierdolę... To jakiś świr.
Odeszli, dali mu spokój. Stał tak przez długą chwilę, patrząc w sufit, z krwią cieknącą po brodzie z przegryzionych ust na dymiącą ranę w miejscu, z którego serce spadło w hades trzewi i spłynęło razem z gównem po śliskiej muszli klozetowej.
Autodestrukcja to broń obusiecza, pomyślał.
Spojrzał w zaparowane lustro i poczuł wibrujący pisk w uszach, jakby znalazł się wewnątrz rozstrojonego radioodbiornika. W odbiciu zobaczył czarną postać w masce wykutej z żelaza. Miała zęby jak brzytwy szczerzące się w parodii uśmiechu i powykręcane rogi jelenia.
Patrzył długo, aż pojął, że patrzy na własne odbicie.
Ale to nie był on.
Rogacz przemówił dudniącym głosem.
- Większość ludzi prowadzi życie, które nie jest ich prawdziwym.
Skąd on to znał? Gdzie przeczytał? To chyba był Oscar Wilde.
Rogacz przechylił głowę.
- Wiesz czym jest imago?
To uskrzydlona postać owada.
- Ostatnim stadium metamorfozy. Ideałem, do którego dążysz. Twoim...
Superego.
- Kim jesteś? - pyta Eric, choć jego instynkt zna już odpowiedź.
Rogacz odpowiada:
- Jestem Reb.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości