Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Siódme przykazanie Novelean
#1
- Przyniesiesz mi właśnie ten klucz – wymruczał zakapturzony gnom, pokazując mi jakiś wymięty papierek z rysunkiem przypominającym coś pomiędzy spaloną sosną i pijanym krasnoludem z kuflem ciemnego, pysznego wiśniowego soku.
Podrapałem się po głowie, nie wiedząc zbytnio co powiedzieć.
- Hmm... Połowa kluczy w Novelean City tak wygląda.
Zleceniodawca pokiwał głową, o dziwo rozumiejąc mój punkt widzenia.
- Cóż, rozpoznasz go po tym, że ornamenty na nim wygrawerowane będą przypominać zwiniętego smoka.
Tym razem to ja pokiwałem głową.
- Zawęża to poszukiwania do jakichś pięćdziesięciu procent kluczy w mieście. Albo dokładniejszy opis i lokalizacja, albo dodatkowe tysiąc merserów na poszukiwania wiarygodnego wróżbity.
Gnom prychnął lekceważąco, machając ręką.
- Ci partacze nie potrafią znaleźć nawet dłuższej wskazówki na tarczy zegara.
Wzruszyłem ramionami.
- Wspominałem o wiarygodności?
Mój rozmówca pokręcił się na krześle, co wyglądało dość komiczne, zważywszy dodatkowo na to, że jego nogi dyndały trzydzieści cali nad ziemią, a wysoki kaptur bujał się we wszystkie możliwe strony, upierając się przy tym, by nie stać prosto. Był nawet swego rodzaju fascynujący... Przez głowę przemknęła mi nawet myśl, że jest to jakiś magiczny kompas, ale mol, którego zauważyłem, raźnie latającego dookoła czubka nakrycia głowy, szybko wykurzył mi z głowy ten pomysł.
- Hmm... No dobrze. Klucz przez ostatnie dwa lata był w posiadaniu znanego podróżnika i kartografa, Wyatta McCage'a...
Na dźwięk tego cudownego, szeleszczącego, doskonałego w swym dostojeństwie i jakże znienawidzonego przeze mnie nazwiska, wszystko się we mnie zatrzęsło, począwszy od jelit, a skończywszy na palcach u stóp. Górna połowa ciała była zajęta słuchaniem monotonnego rzężenia gnoma.
- McCage tydzień temu wyruszył na poszukiwanie kolejnych Tablic Tlandyda. Klucz pozostawił u swojego zaufanego przyjaciela, Kennetha Longbowa.
Przewróciłem oczami. Jakże to charakterystyczne dla Wyatta. Kluczyk zostawił u Kennetha, pewnie razem z paroma dowodami na istnienie nieznanej dotąd cywilizacji, mapą do kolejnej Tablicy Tlandyda i czternastoma torbami złotych, acz nieco zaśniedziałych monet.
- Sam Longbow jutro wyjeżdża na parę godzin na wizytację swoich winnic przy Południowej Skarpie. To świetna okazja.
Przybliżyłem twarz do kaptura gnoma.
- Dom Longbowa ma dziesiątki korytarzy i setki pokoi. Jak, do cholery, znajdę ten kluczyk?
Uśmiech rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Jasne, zaraz mi powie.
- Worek monet i wszyscy odźwierni w Novelean są moi. Otóż, kluczyk jest w piwnicach, chroniony przez kilka niegroźnych chowańców McCage'a i paru ochroniarzy-amatorów z okolicznych karczm.
Pokiwałem głową, zyskując coraz jaśniejszy obraz sytuacji. W piwnicach czekała mnie zapewnie piątka minotaurów i siedemnastu przerośniętych barbarzyńców. Dobrze znałem gościnność Wyatta, a Longbow wyglądał na ulepionego z tej samej gliny. W końcu przerwałem przedłużające się milczenie.
- A zapłata?
Gnom potarł dłonie i pstryknął parę razy długimi palcami o ziemistym kolorze.
- Oczywiście, nie zapomniałem o niczym. Tysiąc? Dwa tysiące? Trzy? Wymień swoją cenę.
Potarłem podbródek, biorąc w dłoń rysunek kluczyka. Hmm... Kiedy zmrużyłem oczy, wyglądał nawet jak przewrócony skorpion.
- Co otwiera? - spytałem, pokazując na niezbyt udany malunek.
Gnom nachylił się nad stołem. Teraz nasze czoła prawie się stykały, a krasnolud przy sąsiednim stole wstał, splunął w naszą stronę i zabrał swój kufel wiśniowego soku na drugi koniec sali.
- To bardzo delikatna sprawa, ale mogę wyznać, że zawartość kuferka, który otwiera ten kluczyk jest niezwykle cenna. Przynajmniej dla mnie.
Uśmiechnąłem się szeroko, odchylając do tyłu i udając zastanawianie się nad ceną. Dobrze wiedziałem, czego zażądam.
- Chcę połowę – powiedziałem z charakterystycznym dla mnie, zawadiackim błyskiem w oku, przed którym drżą najmocniejsze zamki i któremu kłaniają się najlepsze wytrychy na całym kontynencie i okolicznych wyspach.
Gnom zakrztusił się swoim przecierem z guano, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczami wielkości niemowlęcej pięści.
- P... ahrr... połowę? Nie wiesz o czym mówisz, człowieku!
Kaptur uniósł się do góry, jakby samo nakrycie głowy było oburzone takim pomysłem.
Pokręciłem się jeszcze trochę po krześle i rozejrzałem dookoła, jakby szukając natchnienia.
- Nie ustąpię.
Kaptur opadł bezwładnie. O proszę. Nawet kawałki tkaniny wiedzą, kiedy mają przed sobą najlepszego złodzieja w promieniu osiemnastu mil.
Gnom także jakby zapadł się w sobie, pociągając nosem i mlaskając.
- No dobrze. Ale jeśli klucz będzie uszkodzony, rzucę Cię na pożarcie ogarom z najciemniejszych czeluści Ognistego Fortu.
Pozwoliłem, by w moich oczach pojawił się wyraz przerażenia i bezgranicznego podziwu dla magicznych zdolności małego gnoma, jednak usta prawie rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Ognisty Fort był mrzonką, legendą, której nie mógł znaleźć nawet McCage. Według magów, mistyków i pijanych elfów (to ostatnie zdarza się nieskończenie rzadko) był ostoją wszelkich demonów, wypełzających przez jaskinie do naszego świata. Według krasnoludów i astronomów, Ognisty Fort był miejscem pełnym płomieni i magmy, skąd wypełzają demony. Według filozofów był równoległym wymiarem wypełnionym przez cienie i robactwo, wypełzające do naszego świata przez pęknięcia w kanałach many (Tak apropo, Ognisty Fort wypełniony przez cienie? Ognisty?! Cóż, niektórzy filozofowie chyba też są pijani). O Forcie napisano tysiące rozpraw i setki ksiąg, a jednak nikt nie dowiódł tego, że w ogóle istnieje. Tak czy siak, jeśli jednak spotkasz kiedyś jakiegoś wypełzającego demona, nie musisz pytać skąd przyszedł.
- Och... To chyba... Niezbyt miła perspektywa... - wymruczałem drżącym ze strachu głosem, ale potem dodałem, odrobinę pewniejszy siebie:
- Chyba jednak zaryzykuję! Mam nadzieję, że jednak nie rozerwą mnie paszcze tych piesków.
Gnom uśmiechnął się, widocznie zaskoczony moją łatwowiernością. Otarł pot z czoła i zeskoczył na podłogę.
- Chcę Cię widzieć w tej karczmie, za dwa dni, o tej samej porze. Powodzenia.
Zaśmiałem się, po czym pomachałem mu przebierając palcami i wywołując odruchy wymiotne u połowy krasnoludów w lokalu. Odczekałem pięć minut, wytrzymując zalotne spojrzenia drugiej połowy, podniosłem się z krzesła i także wyszedłem, czekając na jutrzejszy dzień i kolejne, jakże heroiczne i być może lukratywne zadanie.
Przenocowałem w moim skromnym domku na obrzeżach miasta, po uprzednim zlokalizowaniu domu mości Kennetha. Nie prezentował się zbyt okazale, a przynajmniej nie mogłem go zbyt dobrze ocenić, skoro całą posiadłość zasłaniał mur, obrośnięty specyficzną odmianą trującego bluszczu, a drewnianej bramy chronił zwalisty i niezbyt miły odźwierny, aż nazbyt skory do wymachiwania swoją żelazną maczugą. Cóż, może dlatego ulica, przy której stała rezydencja Longbowa, nie należała do najbardziej uczęszczanych w Novelean City.
Następnego ranka ponownie odnalazłem dom Kennetha Longbowa – handlarza winem, sławnym w całym Novelean City i terytoriach przyległych. Naprawdę, na co dzień jestem przeciwny rozpijaniu młodzieży, ale nabzdryngolone gnomy wyglądają naprawdę przezabawnie, szczególnie kiedy się wsadzi takie dwa do klatki. No i jeśli żaden z nich nie jest domorosłym czarodziejem z przerośniętym ego, jak mój kochany, łysy zleceniodawca.
Niestety, noc nie spowodowała, że w murze pojawiła się jakaś gigantyczna wyrwa, odźwierny nagle nie zachorował na żółtą ospę, a trujący bluszcz nadal był tak samo parzący jak wczoraj.
Uśmiechnąłem się pod nosem, patrząc na ogromnego, ubranego w ćwiekowaną, skórzastą kurtę ochroniarza drzwi. Chociaż nie wiem, czy mój uśmiech w tamtej chwili był właściwy. Kiedyś naprawdę łatwo było ich ominąć. Numer z lustrami lub rzut kamieniem za plecy. A teraz, proszę. Nawet koń nie prześlizgnie się niezauważony. To chyba przez te szkolenia.
Tak czy siak, nie ryzykowałem przejścia obok mężczyzny. Być może był wyjątkiem w swoim fachu i dorównywał inteligencją ociemniałemu wielbłądowi, więc wolałem nie ryzykować przypuszczalnie bolesnego spotkania z jego żelazną pałką.
Obszedłem rezydencję, wchodząc do bocznej uliczki i zagłębiając się w niebezpieczne zaułki Novelean. Tak jak się spodziewałem – Longbow nie był aż tak przebrzydle bogaty, by wykupić tereny za swoją posiadłością i przekształcić je w jakiś milutki park czy smażalnię ryb. Za jego domostwem stała garbarnia, burdel i parę lepianek, wciśniętych między te budynki. Zgadnijcie, który budynek wybrałem, by urzeczywistnić mój plan.
Odpowiedz
#2
"Mój rozmówca pokręcił się na krześle, co wyglądało dość komiczne, zważywszy dodatkowo na to, że jego nogi dyndały trzydzieści cali nad ziemią, a wysoki kaptur bujał się we wszystkie możliwe strony, upierając się przy tym, by nie stać prosto." --- Zdecydowanie za długie zdanie

Przeczytałem, ale niewiele mogę na temat tekstu napisać. Jest niedokończony i sprawia wrażenie wyjętego z kontekstu.
Drogi autorze, jeśli to jest wszystko co napisałeś, to przy następnym wrzucaniu kolejnego fragmentu na forum zrób kumulację, aby było tego więcej, gdyż to co jest to zdecydowanie za mało żeby chociażby powiedzieć czy mnie coś w nim zainteresowało (a faktycznie niczego takiego nie było, bohater nie złapał mnie za serce itp).

Co się zaś tyczy samego tekstu, uderza w oczy maniera tworzenia zbyt długich i wymyślnych zdań. Jest to bardzo częste w powyższym fragmencie. Zwykły czytelnik, o ile nie jest zapatrzonym fanem, preferuje na ogół zdania mniej rozbudowane, proste i nieskomplikowane. Dodatkowo dzięki krótkim zdaniom szybciej płynie akcja, szybciej sie czyta.

Co do innych rzeczy cięzko mi cokolwiek powiedzieć, może kolejne fragmenty coś wiecej pokażą, to się oceni. Tymczasem czekamy na dalszą część.
Odpowiedz
#3
Sądząc po liczbie postów na forum, nie jesteś zaprawionym w bojach prozaikiem. Bo zazwyczaj jeżeli zaczynamy przygodę z pisaniem i publikowaniem w internecie, trafiamy na VA. Ale mogę się mylić.

Choć tekst nie jest wysokiej klasy, ma w sobie coś takiego, co sprawia że chętnie czytasz od początku do końca. Jednak popracuj nad samą fabułą, bo jest za bardzo patetyczna. Za dużo tutaj podniosłych rzeczy, ten szuka jakiejś tablicy do jakiejś tam krainy. Musisz dosypać trochę brudu. Najczęściej to właśnie fabuła oparta na najniższych instynktach człowieka (zabójstwo, chęć wzbogacenia się) przyciąga najwięcej czytelników.

Choć nie rozwala na łopatki, fajnie się czytało. 3/6
Odpowiedz
#4
mówi się, nie bez słuszności, KŁADZIE na łopatkiSmile rozwala na łopatki brzmi dokładnie tak, jak "rozwala na atomy", a więc jakies części pierwsze Tongue
figielekTongue

co do tekstu...
Cytat:coś pomiędzy spaloną sosną i pijanym krasnoludem z kuflem ciemnego, pysznego wiśniowego soku.
????? toś dowalił
nie przesadzasz z tym wiśniowym??
Cytat:Pokręciłem się jeszcze trochę po krześle
łał. niezły wyczyn.

absurdem jest wybór miejsca na takie rozmowy.
Cytat:skórzastą kurtę ochroniarza
czy na plecach miał napisane SECURITY?

nie będę się szczegółowo czepiał. wszystkie twoje potknięcia są nietrudne do poprawy. pytanie tyko, czy warto je poprawiać. to się okaże - więc czekam na ciąg dalszy.
od siebie mogę tylko powiedzieć, że nie lubię korzystania ze starych kanonicznych ras i powielanych schematów fantasy. kazdy elf, krasnolud, mag i sama magia nawet - składają się na punkty ujemne, jakie daję tekstowi. nuda.
Odpowiedz
#5
Cytat:Tak czy siak, jeśli jednak spotkasz kiedyś jakiegoś wypełzającego demona, nie musisz pytać, skąd przyszedł.
Tak mi się tylko wydaje z tym przecinkiem, pewna nie jestem.

Dobrze piszesz i widać, że wiesz, dokąd zmierzasz. Momentami dowcipnie, no i plus za bogate słownictwo. Czyta się dość płynnie, choć masz tendencję do pisania długich zdań, ale jak dla mnie to nie błąd.
Za mało na razie wiadomo o świecie Novelean, żeby można było ocenić, czy umiesz też budować świat w utworze. Za mało też wiadomo o bohaterze, ale może w następnej części coś się rozwinie, więc wstrzymuję się z oceną. Na razie jednak zapowiada się nieźle.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#6
Za wszelkie błędy z góry przepraszam. Piszę to w okolicach późnych godzin wieczornych, a wstawiam na świeżo, bez drugiego odczytania.

Po chwili stałem już na dachu niedużej, jeszcze jak się okazało zamkniętej, garbarni. Mała rada na przyszłość – jeśli chcecie zakraść się do domostwa średnio zamożnego mieszczanina i grzebać w jego piwnicach, lepiej śmierdzieć skórami niż tanimi perfumami dla zbyt starych lub zbyt młodych dziwek.
Jeszcze tylko parę supłów zawiązanych na węgle budynku, umocowanie liny i przeskoczenie na mur. Jeszcze jeden skok – i jestem w środku. Jeszcze strzepnięcie kurzu z butów – i jestem gotowy. Spojrzałem za siebie. O, Longbow był chociaż w minimalnym stopniu estetą, choć odrobinę skąpym. Tylne ściany garbarni i burdelu były otynkowane i pomalowane na miły dla oka błękitnawy kolor. Może nie był to najlepszy pomysł, ale na pewno najmniej kosztowny.
Za murem posiadłości rozciągał się niewielki ogród warzywny. W dzisiejszych, niespokojnych czasach warto mieć jakieś własne źródło żywności, nawet jeśli jest nim kawałek piaszczystej ziemi. Po minucie prześlizgiwania się między rzodkiewką i marchewką, czołgania w grządkach kapusty i okazyjnego pogryzania truskawek, stałem przed tylnymi, dębowymi drzwiami. Cóż... Może mój wyraz twarzy robi się już trochę nudny, ale uśmiech znowu zawitał na mojej buzi. Zamek, którego otwarcie tak wytrawnego złodziejowi jak ja zajmie jakieś pół minuty. Jeśli będę uciekał przed pościgiem – zamknięcie potrwa jeszcze krócej. Przejrzałem wyłożone wełną rękawy. Sztylety, cienkie i ostre jak igły, na miejscu. Tak, chyba nie miałem zamiaru pozostawiać za sobą żadnego pościgu.
Po chwili snułem się w środku dziwnie opustoszałej rezydencji. Im dłużej tam przebywałem, tym bardziej byłem pewien, że służba wyjechała razem z Kennethem. Ciekawe, czy takich ludzi jak on niosą w lektykach? Nie widziałem nigdy na oczy pana Longbowa, więc nie mogłem powiedzieć jakiej jest postury, ale znam część bogatszych handlarzy winem, woskiem i krasnoludzkimi sokami owocowymi. Przypuszczalnie był więc gruby, ociężały i z wiekiem coraz bardziej chytry oraz skąpy. Handlarze winem to specyficzny gatunek. To chyba kwestia czasu, kiedy zaczną się rodzić z sakiewkami wszytymi pod skórą.
Stojąc przed wejściem do piwnicy zastanawiałem się, dlaczego zawsze tak łatwo jest ją znaleźć. Przecież statystyczny szlachcic czy magnat właśnie tam trzyma kosztowności, nie wspominając już o sypialni i strychu. No proszę, kto trzyma skrzynię monet zakopaną w kuchni, hmm?
Drzwi do piwnicy nigdy nie są zadbane, nawet jeśli pan domu utrzymuje siedemnaście sprzątaczek i ma po trzy miotły dla każdej. Drzwi od piwnicy zawsze są odrapane, nigdy świeżo malowane. Spod drzwi od piwnicy wydobywa się kurz, a ze szpar w drzwiach od piwnicy wieje zimny wiatr. Cóż, chyba że akurat TE drzwi do piwnicy prowadzą do Ognistego Fortu, wtedy patrz kilkadziesiąt linijek wyżej i przeczytaj jeszcze raz krasnoludzką teorię o owej wypełzarni demonów. Zimny powiew byłby wtedy nielogiczny.
Kiedy wchodziłem do piwnicy nic na mnie nie wypełzło z ciemności – no może oprócz karalucha, ale to raczej normalne. Po cichu zamknąłem za sobą drzwi. Nie byłem zbytnio zdziwiony, że akurat w piwnicy będzie można znaleźć ślady pobytu ludzkiego gatunku. Pochodnie były zapalone wzdłuż całego, całkiem długiego korytarza, wypełnionego drzwiami do piwniczek z winem, piwniczek z butelkami na wino, piwniczek z korkami, piwniczek z klatkami i piwniczek z pijanymi gnomami. Jednak na samym końcu zimnego, zakurzonego korytarza znajdowała się piwniczka, która interesowała mnie najbardziej. Piwniczka, przeznaczona do przechowywania przedmiotów, należących do legendarnego archeologa, poszukiwacza przygód, złota i skarbów, genialnego detektywna, przyjaciela krasnoludów, błyskotliwego odkrywcy trzech z dziesięciu znanych Tablic Tlandyda Wyatta McCage'a, trzykrotnego kawalera Orderu Srebrnego Miasta i najlepszego wójta roku... ekhm... ale to historia sprzed rozpoczęcia jego szybkiej i jakże obfitej w sukcesy kariery.
Schodząc po schodach, kuląc się pod pochodniami, by mój cień był jak najmniej widoczny, z niekłamanym obrzydzeniem oglądałem wymiociny, kawałki szkła i puste butelki wina. Cóż, pomyślałem, krasnoludy możemy wykluczyć. Każde dziecko wie, że jedyną rzeczą, jaką krasnoludy nienawidzą równie mocno co orków, elfy i bezbrode kobiety to alkohol, nieważne w jakiej postaci.
Dopiero kiedy postawiłem skórzany but na ostatnim stopniu (nie wydając żadnego dźwięku, zaznaczam!) przypomniałem sobie o chowańcach, o których wspominał łysy gnom. Chowańcach McCage'a.
Wyatt'a nie można zaliczyć do jakichś specjalnie wybitnych czarotwórców ani czarnoksiężników. Specjalizuje się w lepieniu z many mało skomplikowanych istot, które potrafią przyjąć do wiadomości niewiele poleceń. Zniszcz, pogryź, chroń. Ewentualnie "połaskocz mnie w stopę". Legendarny archeolog także może mieć słabości.
Tym razem trafiłem na jedno z jego lepszych dzieł – a nawet trzy. Co za fart, nieprawdaż?
Trójka gargulców kręciła się przed drzwiami dalekiej piwniczki, widocznie nie zauważając nikogo, kto nie zbliży się na bliżej niż kilka metrów. Przypominali łyse szympanse (ach, te jego egzotyczne inspiracje), z tą różnicą, że z grzbietu wystawało im kilka rogowych ostróg, a do tego wyglądali na zrobionych z gliny. Gwoli przyzwoitości dodam, że mieli przepaski. Zresztą wątpię, żeby McCage był aż tak dokładny.
Na szczęście, drzwi do ostatniej piwniczki były zamknięte. Właściwą straż ochroniarze pozostawili gargulcom. O ile się nie mylę, tylko najpotężniejsi Garncarze potrafią tchnąć manę do głów i języków golemów i sprawić, by przemówiły.
Usiadłem na ostatnim stopniu schodów, wpatrując się w trójkę gargulców. Nie wiedziałem co z nimi zrobić. Oczywiście, miałem do czynienia z takimi stworami, ale każdy mag podczas tworzenia takiej maszkary ustalał i pozostawiał tylko w swoim umyśle słabe punkty takiej ruchomej kupki gliny. Jedne nie cierpiały wody. Drugie uciekały przed brzękiem monet. Trzecie mdlały na widok słońca, a spotkałem się też z takim, który był szczególnie wyczulony na eunuchów. Gargulec w luksusowym domu uciech? Czemu by nie.
Szukałem jakichś szczególnych znaków, jakichś run, starożytnych alfabetów czy ulotek z instrukcją zniszczenia. W końcu westchnąłem przeciągle i wstałem. Co miałem innego do roboty, jeśli nie sprawdzić?
Jeszcze raz przewertowałem swoją wiedzę na temat McCage'a i jego magicznych umiejętności, jednak nie mogłem sobie przypomnieć takich szczegółów jak parę słabych stron jego chowańców. Może woda? A może jednak dźwięk dzwonu? Psie kości? Na pewno musi to być coś, z czym oświecony archeolog, przyjaciel krasnali i tak dalej nie ma zbyt często do czynienia.
Jeśli to nie było najgenialniejsza dedukcja w moim życiu, niech mnie kule biją.
Otworzyłem jedną z piwniczek, minąłem stos korków i wziąłem ze sobą kilka butelek wysokoprocentowego wina. Alkohol, to musi być to. McCage zawsze go nienawidził, lecz mimo to zawsze woził ze sobą buteleczkę czystego, elfickiego bimbru. Do czego był mu potrzebny, jeśli nie do mieszanki gargulcowej gliny?
Podszedłem do chowańców z otwartymi butelkami. Zanim zdążyły się na mnie rzucić, były całe oblane siedmioma litrami wyjątkowo mocnej wiśniowej nalewki.
Wszystkie trzy rozpadły się na miejscu, rozplaskując glinę po ścianach i moich butach. Widok nie był zbyt przyjemny – dodatkowa porcja wymiocin. Co jednak poradzę, taki zawód sobie wybrałem.
Starając się jak najciszej plaskać butami podszedłem do drzwi i przyłożyłem do nich ucho. W piwniczce McCage'a było cicho jak w grobie. Hmm... To wyjątkowo trafne porównanie, zważywszy na to, że niektóre piwnice w Novelean mają połączenie z katakumbami. Westchnąłem, sprawdziłem, czy sztylety właściwie wysuwają się z rękawa i postawiłem wszystko na jedną kartę, wchodząc do środka.
Cóż, teoretycznie, myślałem o nagrodzie już w tamtym momencie. Czwórka ochroniarzy – trzech pijanych ludzi i prawdziwy, pijany elf – leżeli obłożeni stosem butelek, w plamie wina i moczu. Na środku pokoju, na niewielkim stoliku, leżał plecak, parę kuferków i coś, co najbardziej przyciągnęło moją uwagę. Niewielki kluczyk, błyszczący na brzegu mebla, nawet przypominający ten z rysunku, spoczywającego spokojnie w mojej kieszeni. Czym prędzej wpakowałem tam także kluczyk. Na pożegnanie skosztowałem jeszcze odrobiny wina z metalowego kielicha, stojącego na stole.
Droga do drzwi piwnicy minęła mi całkiem sprawnie. Przy wyjściu z pomieszczenia pomachałem nawet chrapiącym ludziom i elegancko pijanemu elfowi, opartego o półkę z winem leżakującym od trzynastu lat.
Już po chwili wchodziłem po kolejnych stopniach na parter. Piwnice nie były moimi ulubionymi pomieszczeniami – zawsze pełno w nich pajęczyn, kurzu i pijanych ochroniarzy.
Westchnąłem z rozkoszą wychodząc, popędzany przez jakże charakterystyczny powiew zimnego wiatru.
Rezydencja w środku nie zmieniła się zbytnio od czasu, kiedy wszedłem do środka. Raźnym krokiem skierowałem się z powrotem do tylnego wyjścia, kiedy usłyszałem tubalny głos, mówiący do moich pleców:
- Trzeba było zostawić drugie drzwi zamknięte, chłopcze.
Moja prawa noga zatrzymała się w powietrzu. Przełknąłem ślinę i odwróciłem się.
W głównych drzwiach posiadłości stał Kenneth Longbow – zapewne on, bo ktoś widział aż tak grubego i bogato ubranego kucharza? - i uśmiechał się do mnie. Potem usłyszałem jeszcze głośny odgłos pałki uderzającej czyjąś głowę.
Odpowiedz
#7
Cytat:Za wszelkie błędy z góry przepraszam. Piszę to w okolicach późnych godzin wieczornych, a wstawiam na świeżo, bez drugiego odczytania.

No to błąd! I to poważny, bo dajesz tym samym do zrozumienia komentatorom, że ich niejako nie szanujesz bo wrzucasz niepoprawione wersje tekstów. Rozumiem, że często chęć szybkiego dowiedzenia sie opinii innych na temat swojego tekstu jest tak duża, że nie da sie oprzeć. Mimo to trzeba sie hamować, bo niepoprawiony tekst nie przyciaga samym faktem, że nawet przez autora nie został przeczytany. To skutecznie zniecheca do czytania.

Cytat:Drzwi do piwnicy nigdy nie są zadbane, nawet jeśli pan domu utrzymuje siedemnaście sprzątaczek i ma po trzy miotły dla każdej. Drzwi od piwnicy zawsze są odrapane, nigdy świeżo malowane. Spod drzwi od piwnicy wydobywa się kurz, a ze szpar w drzwiach od piwnicy wieje zimny wiatr.
Drzwi od piwnicy powtarzają siew tym fragmencie 4 razy. Tragedia. Jeśli jest to celowy zabieg to nie osiągnął on planowanego efektu.

Cytat: wypełnionego drzwiami do piwniczek z winem, piwniczek z butelkami na wino, piwniczek z korkami, piwniczek z klatkami i piwniczek z pijanymi gnomami.
To samo co wyżej. Takich zabiegów się nie stosuje.

Cytat:czy ulotek z instrukcją zniszczenia
No kaman, gdzie ulotki w takim uniwersum? To nie studencki Kraków...

Zdecydowanie nie podobają mi się te bezposrednie zwroty do czytelnika np pouczajace go, żeby poczytał jakiś fragment tekstu wyżej. Ani mnie to bawi, ani to jest zabawne. Takie lekko irytujace bym powiedział.

W dodatku dalej nic ciekawego się nie stało. Jedyne co mnie zaciekawiło to te gargulce, ale nie sama akcja z polaniem ich winem, bo została pokazana średnio, bez emocji praktycznie. Podobał mi sie pomysł i tylko on.

Cóż, drogi autorze. Radzę czytać tekst przed wrzuceniem i solidnie popracować nad zainteresowaniem czytelnika swoją pracą. Poczytaj jakąkolwiek książkę, która jest poczytna i zobacz jakie zabiegi stosuje autor i wyciagnij wnioski dla siebie - oto moja rada.


BTW. Czy będzie można zobaczyć Twoj komentarz, drogi autorze, pod jakimś tekstem na forum?
Odpowiedz
#8
Jedna z niewielu seri fantasy z tego forum, które lubie nie doczeka się kontyuacji? No ej!!! Do pracy companierze!!!
Wiersze mam grafomańskie, a rymy jak psy bezpańskie.
Brudne i mętne, jakby z powalonej głowy wzięte.
Nie wkładam w nie wiele pracy, są głupie... jak pies bacyCool
Odpowiedz
#9
Auć. W moją głowę.
Ocknąłem się w niewielkim pomieszczeniu, przywiązany do jakieś wmurowanego w podłogę krzesła. Nie widziałem wiele – może za sprawą oświetlenia, które stanowiła jedna, stara i niezbyt paląca się do pracy pochodnia. Byłem obdarty z mojej złodziejskiej godności i rękawów, w których trzymałem parę sztyletów. Po paru sekundach zorientowałem się, że nie mam także mych butów o wysokich cholewach – przydatne, jeśli chcesz schować gdzieś kolejny dziryt i nie lubisz brudzić stóp gnojem, zalegającym na ulicach. Kwestia higieny.
Po chwili szerokie, obite rdzewiejącym żelazem drzwi otworzyły się i wtoczył się przez nie pijany Kenneth Longbow. W ciemności wydawał się jeszcze grubszy – zajmował prawie pół pomieszczenia. Kilkoro sług wbiegło za nim i postanowiło przede mną stół i olbrzymie krzesło dla ich pana. Oceniłem mebel wzrokiem. Sam zapewne ważyłem mniej niż ta sterta drewna.
Ostatni służący wysypał na stolik jakieś brzęczące przedmioty. Moje zmęczone oczy dopiero po chwili rozpoznały, że to nie sztućce tylko moje własne sztylety, najostrzejsze w całym mieście. Na samym szczycie górki leżał sam złocony kluczyk, ozdobiony pozawijaną w supełek jaszczurką, bo smokiem tego nie można było nazwać.
Jakże gościnny gospodarz domu usiadł na krześle z głośnym sapnięciem, mierząc mnie wzrokiem.
- Słyszałem o panu wiele rzeczy – powiedział w końcu. Miał nieprzyjemny głos i dziwny nawyk do przeciągania niektórych samogłosek. Może jego struny głosowe porozciągały się od wina?
Pokiwałem głową. Sam o sobie też wiele słyszałem.
- Jest pan niebezpieczną osobistością – rzekł też, wbijając we mnie zalane alkoholem oczy. Cóż, to też świetnie wiedziałem.
- Znaleźliśmy przy panu osiemnaście sztyletów, dwa szpikulce półmetrowej długości, siedem noży i widelec. Jak pan to robi, że nie brzęczy pan przy chodzeniu?
Na tak bezpośrednio zadane pytanie wypadało odpowiedzieć. Zastanowiłem się przez chwilę, jednak w końcu zrezygnowałem. I tak nie po to tutaj przyszedł.
Longbow pochylił się nad stołem, zaciskając lewą pięść wielkości szynki i podniósł do góry kluczyk. Drugą dłonią, oczywiście.
- No dobrze, przejdźmy do sedna, panie włamywaczu. Miał pan do obrobienia dom pełen klejnotów, sypialnie pełne złota, strych zawalony wprost cennymi dziełami sztuki... I wziął pan tylko jeden kluczyk. Na czyje zlecenie pan działał? Ile panu ten ktoś zaoferował?
Wzruszyłem ramionami. Przynajmniej starałem się to zrobić – krępujące mnie sznury były o wiele za ciasne. Odezwałem się po raz pierwszy od... Hmm. Nawet nie wiedziałem, którą mamy godzinę.
- Nawet nie wiem, co otwiera.
Mości Kenneth rozpromienił się słysząc mój głos jak sadystyczne dziecko, widzące kanarka, płonącego w locie.
- W tym rzecz. Nie wiem ani ja, ani mój drogi Wyatt.
Longbow zamyślił się, wyciągając się w swoim tronie. Przez chwilę do jego wyrazu twarzy idealnie pasowałaby lutnia i czapka z piórem. Idealny bard. No cóż... Może trochę przygruby... Przytłusty... Lutnia musiałaby mieć struny grubości szubienicznych sznurów... Nie, Kenneth Longbow i uprawianie muzyki to chyba zły pomysł.
- McCage to fascynujący człowiek. Gdziekolwiek nie spojrzy, zawsze widzi zagadkę. Jakikolwiek cel sobie nie obierze – zawsze mu się uda. Czyż to nie dziecko szczęścia?
Przewróciłem oczami.
- O ile się nie mylę, McCage to syn Leonarda i Anny, ale szczęście też mogło w tym brać udział.
Gospodarz ryknął śmiechem godnym brygady pijanych i rozochoconych gnomów. Nawet nie wiecie, jak potężnie może śmiać się gnom. Kiedyś wam opowiem. Cóż, może.
Kenneth wstał z krzesła, podszedł do mnie i potężnie klepnął mnie w plecy. Życie przebiegło mi przed oczami a płuca przez gardło, ale zrezygnowałem jednak z pomysłu wyplucia ich.
Longbow kucnął po mojej prawej stronie.
- Podobasz mi się, panie włamywaczu. I mam dla pana propozycję, która może przynieść panu pewien zysk... i co ważniejsze, wolność.
Gdybym był psem lub likantropem postawiłbym uszy na dźwięk słowa "zysk". Nie byłem jednak żadnym z tych stworzeń, więc normalnie i po ludzku wytężyłem słuch i ruchem głowy zachęciłem gospodarza by kontynuował. Kenneth tymczasem wrócił na swoje miejsce, kiwając się z boku na bok.
- Otóż, my pana wypuścimy, a pan weźmie klucz. Zaniesie go pan do swojego... zleceniodawcy. Pójdę za panem razem z kilkoma więziennymi czarodziejami. O resztę niech się pan nie kłopocze.
Spojrzałem w wypełniony pajęczynami sufit. Nie miałem innego wyboru. Gnom nie wyglądał na szczególnie miłego, jak zresztą większość jego gatunku.
- Oferuję także godną zapłatę. Będzie mógł pan hulać przez resztę swoich... No nie, może jednak przez trzy tygodnie.
W końcu wyprostowałem się, spojrzałem prosto w oczy Kennetha Longbowa i pokiwałem głową, uśmiechając się. Cóż, z powołania jestem złodziejem, nie kryształem.
Jakieś dwie godziny później siedziałem w tej samej tawernie, w której zaczęła się ta jakże porywająca historia. Kręciłem się niespokojnie, obserwując przez okno wyjątkowo wysokiego i muskularnego barda i siedzącego koło niego człowieka, o wiele za grubego na żebraka. Chyba nie muszę tłumaczyć kim były obie te osobistości. Pan Longbow i jeden z jego najlepszych ochroniarzy. Patrząc na jego nieudolne próby grania na mandoli potarłem dłoń. Miał wyjątkowo mocarny uścisk – sam przedstawiał się jako jeden z weteranów wojny na Zachodnich Rubieżach. To wyjątkowo interesujący konflikt, ale niestety musimy zostawić jego opisanie na trochę później, gdyż właśnie wzdrygnąłem się, kiedy z zamyślenia wyrwał mnie drżący głos gnoma, który usiadł przede mną.
- Masz? Masz ten kluczyk?
Spojrzałem przeciągle na obcierające czoło chusteczką stworzenie. Nie wyglądał teraz zbyt groźnie, jednak kiedy zaczekałem przez kilka sekund z odpowiedzią, położył lewą dłoń na stole, a między jego palcami zatańczył amarantowy płomień. Drewniany stół lekko zaskrzypiał.
- Kluczyk, kluczyk, kluczyk – wysyczał gnom, wbijając we mnie szkliste oczęta.
Powoli sięgnąłem do prawej kieszeni. Zmarszczyłem czoło, grzebiąc w niej przez chwilę i rozkoszując się coraz większym wyrazem przerażenia na twarzy mojego zleceniodawcy.
- Klucze od domu... Klucze od piwnicy... Wytrychy... O! Nie... To klucze od pokoju gościnnego...
Gnom warknął. Stół zaskrzypiał głośniej. W fioletowych płomyczkach zaczęły migotać białe iskry. Jedna z nich upadła na moją koszulę, wypalając w niej dziurę wielkości koziego oka.
Westchnąłem – nie mogłem pozwolić na aż taką dewastację mojej odzieży. Widząc jednak coraz wiekszą desperację w ślepiach mojego rozmówcy postanowiłem odpuścić domaganie się rekompensaty.
- Proszę. Oto klucz.
Gnom odetchnął głośno z ulgą. Ogień zniknął w mgnieniu oka – w końcu musiał uwolnić lewą reką, żeby złapać w obie rzucony przeze mnie rdzewiejący kluczyk.
W kolejnym mgnieniu oka na stole znalazł się niewielki kuferek – zdziwiło mnie niezmiernie to, że taki domorosły czarodziej posiada tak piękne przedmioty. Skrzyneczka wyglądała naprawdę cudownie – ozdobiona roślinnymi ornamentami, przypominała bardziej niewielkie kłębowisko winorośli niż kuferek. Do tego żeby odsłonić dziurkę od klucza, trzeba było odsunąć niewielki listek. Skrzywiłem się, kiedy gnom po prostu go wyrwał.
Skrzyneczka była wyjątkowo pojemna. Zdążyłem zauważyć błysk paru rubinów, chowanych w głębi jednej z kieszeni żółtawej i brudnej szaty magika. Chciwość prawie wylewała się z jego oczu, kiedy w końcu spojrzał na mnie i zorientował się, jaka była umówiona moja zapłata.
Chrząknął.
- Cóż... Skrzyneczka była częścią mojego bagażu, kiedy wybrałem się na badania niewielkiej jaskini. Tam zgubiłem kluczyk ją otwierający. Jak widzisz, zawierała większość moich oszczędności. Chyba nie pozbawisz starego, schorowanego gnoma połowy dorobku życia, hmm?
Zacisnąłem zęby i pięści. Jeden z dzirytów zagrzechotał o blat stołu, kiedy wysunął się z rekawa.
Czarodziej pokręcił głową.
- Ale oczywiście, nie pozbawię pana pańskiej zapłaty. Mógłbym zobaczyć jeszcze raz rysunek kluczyka?
Podałem mu kawałek papieru. Ten nabazgrał na nim parę słów, maczając palec w sosie do zamówionego przeze mnie wcześniej dania. Urgh. Od tamtego dnia nie jem grzybów.
W końcu włożył skrawek do skrzynki, zamknął ją i przesunął w moją stronę. Wstał i skierował się w stronę kuchni.
- Muszę pochwalić gospodarza za tą potrawkę. Naprawdę, wyśmienita.
Powoli pokiwałem głową i otworzyłem skrzyneczkę, odprowadzając wzrokiem wchodzącego do kuchni gnoma.
Poplamiony kawałek papieru zasłaniał pozostałą zawartość kuferka. Litery były mało wyraźne, ale czytelne, układając się w dwie linijki tekstu.
"Trzymałem tu też swoje drugie śniadanie".
Zakląłem głośno, nie czytając nawet drugiej i spoglądając do środka. Rzeczywiście, pośrodku leżała spleśniała kanapka z czymś, co kiedyś zapewne było tuńczykiem.
"W końcu kto będzie szukał kosztowności pod kanapkami?"
Zrezygnowany, zapadłem się parę centymetrów w krzesło. Nawet nie obserwowałem krzyczącego ochroniarza, wbiegającego do kuchni i szukającego niewielkiego gnoma, który już zapewne kilka minut wcześniej opuścił budynek tylnymi drzwiami.
Kenneth Longbow, kolorowy jak wiosenny jarmark, przysiadł się do mojego stolika, wzdychając ciężko.
- Ten idiota nigdy nie znajdzie tego przeklętego gnoma. Jak sądzisz, sporo tego było? I co ci zostawił?
Przesunąłem szkatułkę w jego stronę. Zerknął do niej i po chwili odchylił się z obrzydzeniem.
- Nie tego oczekiwaliśmy, panie Shyveen.
Prychnąłem. Po chwili jednak podniosłem głowę do góry.
- Oczekiwaliście?
Handlarz winem skinął głową. Kilka podbródków zatrzęsło się niebezpiecznie.
- Mój drogi Wyatt za kilka minut wjedzie do miasta, witany przez burmistrza Novelean i wysłannika Senatu. Pół kontynentu już wie o tym, że znalazł kolejną Tablicę.
Przekręciłem się i spojrzałem na ulicę. Rzeczywiście, straż miejska zaczęła rozsuwać tłum na boki a kilkoro chłopców usuwało kozie, krowie, owcze i końskie łajna z ulicy. W końcu McCage to nadczłowiek, nie chodzi do wychodka, nigdy nie widział... Nieważne.
- Cudownie będzie znowu zobaczyć starego, dobrego McCage'a. Mogę już iść? Dwa stracone dni nigdy nie są dobre dla interesów.
Kenneth pokręcił głową, uśmiechając się protekcjonalnie.
- Jesteś fascynującą osobą, panie Shyveen. Wyatt wyraził życzenie spotkania się z tobą, czy tego chcesz czy nie.
Przewróciłem oczami, pochylając się nad stołem.
- Nie sądzę, że będzie to miłe spotkania.
Longbow znowu przybrał wyraz twarzy, jak gdyby mówił do pięciolatka. Cóż, biorąc pod uwagę jego wagę, pewnie na tyle przy nim wyglądałem.
- McCage wysłał mi wszelkie instrukcje w gołębiu. Jeśli pójdziesz dobrowolnie, zostaną ci zapewnione wszelkie wygody i spełnię wszelkie twoje zachcianki w oczekiwaniu na naszego podróżnika. Alkohol? Proszę bardzo, mam tego pełne piwnice. Tytoń? Kobiety? Mam burdel za domem. A może wolisz co innego? W piwnicy mam też całkiem pijanego elfa. Koza też zapewne się znajdzie.
Wzdrygnąłem się, słuchając obrzydliwych wywodów grubasa. W takich chwilach wszyscy jesteśmy kryształami.
- Nie. To nie będzie potrzebne. Wystarczy mi trochę wina.
Kenneth wstał, podszedł do mnie i uderzył w plecy. W tamtych czasach moje płuca były zatrważająco często narażone na wyplucie.
- Wiedziałem, że się dogadamy! - huknął, podnosząc mnie do góry – Idziemy!
Zrezygnowany poddałem się jego co nie co brutalnym zabiegom i podążyłem za nim, kląc pod nosem. Po kilkunastu minutach przeciskania się przez tłum byliśmy za obrośniętym bluszczem murem. Doznałem wtedy wyjątkowo dziwnego uczucia – po raz pierwszy wszedłem do czyjejś rezydencji przez główne wejście, nie podkop, drabinę czy wyjątkowo rozłożyste drzewo. W końcu jestem profesjonalistą.
Parę minut później siedziałem w jakimś gabinecie z kielichem wina w ręku, czekając na przybycie szanowanego w całym Fynnland archeologa. Dłonie lekko mi się trzęsły.
Kiedy głośna wrzawa na ulicy ucichła, pociągnąłem pierwszy łyk czerwonego napoju. Wino było naprawdę bardzo smaczne – może odrobinę zbyt kwaśne. Może nie dorównało najlepszym trunkom z Drunken Lair, ale na pewno wybijało się przed szereg.
Tym razem musiałem poczekać naprawdę długo. Usłyszałem ciche skrzypienie drzwi dopiero po godzinie lub dwóch, kiedy zastanawiałem się, czy Kenneth nie wyrzuci mnie, jeśli przymierzę jeden z tych uroczych jelenich łbów z jego gabinetu.
Puk puk!
Naczynie zamarło w połowie drogi do moich ust. Może to trochę przereklamowany gest, ale ręka sama się zatrzymała, co poradzę. Być może obserwowała mnie wtedy cała banda gnomów-magów, ochroniarzy Kennetha... lub Wyatta. Ich szkliste oczęta, równie szkliste kryształowe kule skierowane na tamten pokój...
Moje głębokie rozważania przerwał sam archeolog, wchodząc do pokoju i stukając swoimi ciężkimi butami. McCage był nieogolony, nieostrzyżony, nieumyty i ogólnie wymięty. Bardzo mi to pochlebiło – spotkanie ze mną przedłożył ponad toaletę. Wbił we mnie swój przenikający sarkofagi wzrok i uśmiechnął się, odsłaniając nieskazitelnie białe zęby.
Cóż, może przez mój lekko stronniczy opis macie złe wyobrażenie o Wyatt'cie. Na co dzień nie był tak niehigieniczny. Po prostu gnał do Novelean na złamanie karku, swojego i konia. W końcu zapewne goniła go jakaś żądną krwi banda bandytów, upiorny upiór lub inne złowieszcze zło.
Otóż, na co dzień Wyatt nosił się niesamowicie schludnie. Jasne włosy, opalenizna, kamizelka o kolorze piasku, brązowe spodnie i czarne buty sprawiały wrażenie, jakby ktoś wylał na niego całą paletę brązów i wymieszał to z beznadziejnie dopasowanymi seledynowymi zapinkami przy kieszeniach kamizelki.
Do tego na wszelkich przyjęciach ku-czci-wielkiego-odkrywcy lub bankietach z nim w roli patrona miał przylizane włosy, na dłoniach błękitne rękawiczki (phew...), a za uchem trzymał niewielki ołówek, którym mazał po wszystkim, co nadawało się do mazania.
Tak czy siak, to wszystko nie zmieniało faktu, że teraz wyglądał jak wychudzony, obudzony z południowej drzemki goblin. Zresztą, ani Wyatta, ani goblina lepiej nie spotkać w ciemnym zaułku. Cóż, McCage może nie był aż tak zielony na twarzy, ale to detal niewarty uwagi.
Pierwszy odezwał się bardziej zaniedbany mężczyzna. O dziwo, tym razem nie byłem to ja.
- Po tylu latach... Miło mi cię widzieć, Diego.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości