Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Siódma stacja
#1
— A tak na marginesie, nienawidzę tej pracy — oznajmił Rafusi, przyglądając się obojętnie promom, które opuściły już obręb kopuły i wzbijały się coraz wyżej w usiane widocznymi jak na dłoni gwiazdami niebo.
Antuan milczał. Po słowach towarzysza ją wodzić oczami po panoramie za grubą szybą tak niespokojnie, iż ten z uśmiechem pokręcił głową.
— Boisz się, że cię sprawdzam? — zapytał Rafusi. — Niepotrzebnie. Jak widzisz, wszelka ziemska jurysdykcja właśnie odlatuje z tego zapomnianego przez Allacha kawałka skały. — Wskazał palcem na migocące jeszcze silosy rakiet nośnych, które za każdym z promów pozostawiały stapiającą się z mrokiem smugę dymu. — Teraz należysz do nas, do tego miejsca, a tutaj kończą się wszelkie religijne śledztwa i świeckie ostracyzmy. — Widząc, że nowy technik komunikacji nie chce albo nie potrafi mu zaufać, dodał: — Jeszcze się z tym wszystkim oswoisz.
Usta Antuana poruszyły się nieznacznie, jakby chciał coś wyszeptać, ale ściśnięte gardło zatrzymało tę próbę jeszcze zanim padł jakikolwiek dźwięk. Wzrok wciąż miał płochy, policzki koszmarnie blade, a z rękami nie wiedział co robić, więc skubał nerwowo elastyczny materiał spodni.
Rafusi obserwował jego młode oblicze ze współczuciem, jeśli w ogóle do tak górnolotnych emocji był jeszcze zdolny. W każdym razie nieme przerażenie mężczyzny nie było dlań obojętne. Wielu już rekrutów, a poprawniej – zesłańców, wdrażał w swojej karierze do pracy na stacji i u zdecydowanej większości z nich widywał te same sensacje, które skurczem zdejmowały teraz twarz biednego Antuana. Na niezdrowie psychiczne nowoprzybyłych dodatkowo nakładały się fizyczne reperkusje długiej i wyczerpującej podróży oraz trudności w aklimatyzacji. Nikt nie miał na tyle silnego charakteru, aby nie przytłoczyło go ponure otoczenie, w jakim się wbrew własnej woli znalazł. Stąd też większość z zesłańców nie była w stanie przeżyć pierwszego roku, jeśli nie za sprawą wycieńczenia czy choroby, to otwierając sobie żyły bądź łykając chemiczne roztwory.
Wewnątrz kompleksu niczym prasowarka napierał na człowieka surowy metal ciasnych korytarzy, w zależności od miejsca panowała grobowa cisza lub przeraźliwy zgrzyt pracujących maszyn, a za sporadycznymi szybami rozpościerała się przestrzeń tak ogromna i jałowa, że przy pierwszym z nią zetknięciu obserwator zdjęty był bardziej fobią niż zachwytem. Patrząc na te posępne wzniesienia majaczące na tle bliskiego ziemi nieboskłonu, wielki, pusty step o barwie smutnej szarości, który niezależnie od kierunku prowadził donikąd, miało się dojmujące wrażenie osamotnienia, braku jakiejkolwiek obecności człowieka, której ślady dodawały tak wiele otuchy zabłąkanym pośród ziemskich bezdroży.
Toteż Rafusi, choć dnia własnego przybycia do stacji już prawie nie pamiętał – tak dawno to było, rozumiał doskonale zagubienie i strach młodszego o co najmniej dwadzieścia pięć lat kolegi.
Antuan wciąż nie mógł pogodzić się z tak drastyczną zmianą w swoim życiu. Wyrok, choć przez sąd religijny kurtuazyjnie nazwany misją dla ludzkości, był w rzeczywistości końcem wszelkich jego aspiracji i marzeń. Dobrze rokujący urzędnik pożegnał się z wygodną posadą, w brutalny sposób został wyrwany z rodzinnego miasta i przewieziony do kosmodromu, a tam, jak wszystkim zresztą, ogolono mu głowę, wszczepiono implant identyfikacyjny i choć niewątpliwie jego dola zapowiadała się o niebo lżej niż ta więźniów przeznaczonych do harówki w kopalniach, przydzielony został bowiem do pracy w administracji, zaś wyrok nie odbierał mu wolności ani nie czynił zeń przestępcy, nawet na moment nie dano mu odczuć, że przysługują mu jakiekolwiek przywileje. Dopiero na powierzchni Czerwonej Planety, w stacji o numerze siódmym, do której dotarcie z Ziemi zajmowało niecały miesiąc, tłum kolonistów został rozdzielony: kolumny skazańców zakuto w elektryczne obroże i poprowadzono do podziemnych baraków, zaś nowymi pracownikami obsługi techniczno-administracyjnej zajęli się przewodnicy, wiodąc ich na inicjacyjny apel.
Na obliczu Antuana te wszystkie koleje jakby wyrysowały się ostrym rylcem: cień niedawnej godności i sukcesów tkwił jeszcze w jego dumnie ułożonych wargach, pod oczami zaś pojawiły się zmarszczki znamionujące fizyczne wyczerpanie. Same oczy zdradzały rozpacz duszy oraz przemożny lęk, który nie pozwalał zasnąć, natomiast ogolona głowa i ślad po implancie na szyi były niczym piętno skazańca. Media nigdy nie ujawniały społeczeństwu prawdziwego obrazu kolonizacji Marsa, ale każdy, kto potrafił nadstawiać ucha w odpowiednich miejscach, wiedział, że wśród wysokich urzędników jest ona nazywana czerwoną katorgą. Czasy dobrowolnych podróży na Czerwoną Planetę już dawno minęły; kuszące zasoby Nowego Świata oraz szeroko zakrojony projekt niewolniczej pracy uczyniły z kolonizacji proces wręcz przemysłowy – proces, w którym głównymi odpadkami stawały się zapomniane przez macierz truchła, mianowane niegdyś ludźmi.
— No przestań się już tak dołować — rzekł Rafusi, widząc, że zmarszczka zatroskania nie schodzi z czoła Antuana.
Młody mężczyzna spojrzał na przewodnika z rozpaczą i mruknął łamiącym się głosem:
— Ale jak tu się nie dołować?
Gotów był się rozpłakać, wykrzyczeć wszystkie gnębiące jego serce żale, ale męska duma nakazywała mu powściągnięcie tych emocji. Tylko spojówki zalśniły od gwałtownie wzbierających łez.
Rafusi westchnął głęboko. Nie wiedział, jak biedaka pocieszyć, a nawet jeśliby jakaś złota myśl w jego głowie zajaśniała, to zbyt wiele ludzkich tragedii znieczuliło już jego serce, aby wdawać się miał w podtrzymujące na duchu dysputy. Ograniczył się więc do położenia dłoni na ramieniu Antuana i powiedział:
— Chodźmy do kontrolki. Zobaczysz miejsce swojej pracy, a potem zaprowadzę cię do bloku mieszkalnego. Sieć korytarzy może wydawać się skomplikowana, ale w końcu odnajdziesz się w tym wszystkim jak każdy.
Oderwali się od szyby i poszli w korytarz, który swym wątłym światłem zamęczał nieprzyzwyczajone do ustawicznego półmroku oczy.

Antuan przez pierwszy miesiąc czuł się jak we śnie. Z tym że nie była to bajka, ale prawdziwy koszmar. Brakowało mu wszystkiego: przestrzeni i powietrza, na które narzekał był w rodzinnym mieście – że nieświeże, zanieczyszczone spalinami – tu natomiast oddałby wszystkie skarby świata za możliwość wyjścia choć na chwilę na osłonecznioną ulicę, którą przemierzają ludzie i auta, i z radością poczułby, jak po wrażliwej skórze prześlizgują się delikatne podmuchy wiatru. Gdy po takiej wizji Antuan wracał do rzeczywistości, ze zdwojoną siłą uderzała weń ciasnota i zaduch metalowego otoczenia, w którym utknął niczym w pułapce. Brakowało mu normalnych potraw, jakimi zajadał się był w swoim poprzednim życiu. I choć organizm jego na tyle się przyzwyczaił do past odżywczych, ile nie reagował już na nie nudnościami, to ta nowa dieta w żaden sposób nie mogła pokrzepić jego nadwątlonych sił.
Antuan tęsknił za ludźmi, ponieważ otaczająca go załoga stacji bardziej przypominała puste skorupy, które snują się po pomieszczeniach technicznych jak roboty zaprogramowane jedynie do wykonywania własnych zadań; w oczach ich widać było rezygnację, ciała zwiędłe i jakby uginające się pod jakimś wielkim ciężarem poruszały się bez chęci, byleby iść do przodu. Każda próba rozmowy z podobną załamaną duszą wprawiała Antuana w jeszcze gorszy nastrój, bowiem jak wiadomo, emocje jednego człowieka zawsze udzielają się drugiemu; wśród kolonistów zaś dominowały otępienie i rezygnacja.
W końcu młody technik nie mógł pozbyć się sprzed oczu obrazu rodzinnego domu, gdzie matka i ojciec zawsze witali go z otwartymi ramionami, oraz kupionego zaledwie przed dwoma laty mieszkania, w którym żył szczęśliwie wraz z narzeczoną do momentu ich tragedii. Tak – wspomnienie Nikoli bolało najbardziej. Pomijając skazany na niedosyt popęd seksualny, wciąż żyła w nim tortura dnia, kiedy to wraz z wybranką serca został aresztowany przez religijną policję. Pomimo iż cała wina leżała po stronie Nikoli, za czym Antuan miał słuszne powody ku temu, aby w niedoszłej małżonce dostrzegać sprawczynię swojej niedoli, nie mógł wyzbyć się niepokoju i pytania, które co jakiś czas żałośnie rozbrzmiewało w jego głowie: „Gdzie oni cię zabrali?”
Pocieszenie znajdował w dwóch tylko rzeczach: pracy i rozmowie z Rafusim, którego czepił się jak ostatniej deski ratunku dla popadającego w ciężką chorobę umysłu. Toteż korzystał z każdej okazji, aby znaleźć się w towarzystwie tego zadziwiająco spokojnego i jakby nieczułego na wszechobecną beznadzieję człowieka.
— A tak właściwie, to ile czasu tu jesteś? — zapytał, wiedząc już doskonale, że na inicjatywę rozmowy ze strony małomównego towarzysza nie ma co liczyć.
Rafusi spojrzał na niego, jakby wracał świadomością do rzeczywistości, i odparł po chwili namysłu:
— Przyznam szczerze, że już zgubiłem rachubę. Opuściłem ziemię za kalifa Mahrabiego, więc…
— Więc musiało być to jakieś dwadzieścia lat temu — dokończył za niego Antuan, a oczy miał wielkie z podziwu.
Rafusi milczał. Nikt by nie odgadł, co w tym momencie myślał – jego oblicze było niewzruszone niby wyciosane w kamieniu. Żadna skarga nie padła z jego ust i żadna chmura troski nie przysłoniła jego jasnobrązowego czoła.
Najdziwniejsze było to, że pomimo tylu lat życia w bezdusznej stacji Rafusi wciąż emanował dobrym zdrowiem. Broda jego bujna i ciemna, choć w niektórych miejscach przyprószona już srebrem, błyszczała w lepszym świetle. W orzechowych oczach wciąż tliły się iskierki, powiedziałbyś, młodzieńczej witalności. Śniada cera nie nosiła na sobie śladu zmęczenia. Był jak ten stoik, którego wewnętrznej harmonii nie jest w stanie zaburzyć nawet najgorsza z niedoli.
Dlatego też dla Antuana obcowanie z nim było jak wzięcie oddechu po długim przebywaniu pod wodą. Mrok pesymizmu rozjaśniał się za sprawą nowych perspektyw. Antuan widział na własne oczy, że w tym odciętym od społeczeństwa kompleksie, gdzie śmierć unosiła się nad ludzkimi głowami niczym miecz Damoklesa, można zachować dobre zdrowie psychiczne, żyć, jakby wcześniej nie zaznało się niczego innego. Nie było to na pewno łatwe, ale możliwe – i to wystarczyło, aby w ogarniętej chłodem rezygnacji duszy rozpalił się płomyk nadziei.
— Jak ty to robisz? — zapytał Antuan, a w swoim głosie zawarł całe pragnienie opanowania tej niemożliwej z pozoru sztuki.
— Co takiego? — zdziwił się Rafusi.
— Jak ci się udaje zachować taką pogodę ducha po dwudziestu latach życia w tym okropnym miejscu? Inni…
— No właśnie: wszyscy są inni — wpadł mu w zdanie stoik. — Na początku też nie potrafiłem się odnaleźć, cierpiałem zupełnie jak ty, ale zamiast pogrążać się tylko w bólu, postanowiłem nie poddawać się.
— Mówisz zagadkami — niecierpliwił się Antuan. — Może ja nie jestem tak silny jak ty. Może nie mam możliwości przeciwstawienia się realiom.
— Każdy ma taką możliwość — polemizował Rafusi. — Potrzeba mu tylko silnej opoki.
— A co było twoją?
— Allach, synu — odparł z ogniem w spojrzeniu.
Ta stanowcza odpowiedź mocno zaskoczyła Antuana, więc przez chwilę nie był w stanie nic wyrzec. Gdy już otrząsnął się z niemocy, oświadczył:
— Przecież każdy wierzy w Allacha.
— Sądzisz, że to wystarczy? — podjął z surowo ściągniętymi brwiami Rafusi. — Sama wiara ma ci ulżyć w cierpieniach? Nie, mój drogi. Allacha musisz mieć w sercu. Ludzie traktują wiarę powierzchownie, deklarują się, nie wiedząc nawet, o czym mówią, a świadomością Boga trzeba wypełnić całe swoje jestestwo i mieć ją w sobie na każdym kroku naszej krótkiej egzystencji. Tylko w ten sposób możesz zbudować solidny fundament dla silnej woli.
Rafusi mówił jak kaznodzieja, co ledwo pokrzywdzonego przez fanatyzm religijny Antuana silnie rozdrażniło. Złość w nim wezbrała tak gwałtownie, że przestał zważać na słowa i ton.
— Mówisz o Allachu! — wołał z kpiną, czym nieumiejętnie starał się zatuszować desperację. — Ludzie, którzy skazywali mnie na zesłanie też mówili o Allachu! To w jego imię co miesiąc przylatują transporty niewolników, którzy nie przeżyją tu nawet połowy roku! W imię Allacha kalifat wprowadza prawa, które zadają ludziom cierpienia! I to ma być ta opoka?!
Rafusi kręcił ze smutkiem głową.
— Nic nie rozumiesz. Jesteś jeszcze strasznie zagubiony, więc nie mamy o czym ze sobą rozmawiać.
Rafusi odwrócił się spokojnie i odszedł parę kroków, kiedy zatrzymał go przejmujący lament Antuana:
— Modlę się pięć razy dziennie w kierunku Ziemi jak wszyscy. Codziennie czytam Koran. Czy to nie wystarczy? Czy nie mam w sercu Allacha? Dlaczego więc pokarał mnie takim nieszczęściem? Wiesz, za co zostałem zesłany? — pytał zapamiętale, bez reszty ogarnięty boleścią. — Nikola była nieskazitelna, nigdy nikomu nie uczyniła krzywdy, ale wbrew zakazom kalifatu na wzór rodziców praktykowała religię chrześcijańską. Czy to taka wielka zbrodnia? Czy zasługuje na karę? Jednak oni zabrali ją do więzienia, zaś mnie zesłali na Marsa. A na pewno masz świadomość, co policja religijna robi z tymi, którzy nie chcą przyjąć islamu. Więc gdzie jest, pytam, w tym wszystkim Allach?
— Daleko — odparł z bólem Rafusi, patrząc w przestrzeń obok Antuana. — Zepchnięty przez ludzi na skraj polityki. Doznałeś wraz ze swoją kobietą wielkiego nieszczęścia z winy zaborczości i nietolerancji władzy. Ja natomiast zostałem skazany za próbę podjęcia walki z tą nietolerancją. Nie wiem, co ci poradzić na twoje cierpienia, więc nie pytaj mnie o to więcej. Jeśli nie znajdziesz własnej drogi, nikt tego nie zrobi za ciebie. — Powiedziawszy to, zostawił rozmówcę sam na sam z ciężkim przygnębieniem.

Antuan był człowiekiem dobrze wykształconym, nienagannie wychowanym i posiadał ten przydatny w życiu talent, który w jakiś cudowny sposób pozwala nawiązać przyjazne relacje ze wszystkimi niemal ludźmi. Na Ziemi przebojem wdrapywał się po szczeblach kariery i wkradał w łaski każdego, z kim się na tej drodze zetknął. Owszem – realia czerwonej katorgi złamały jego charakter, przyćmiły tę pozytywną energię, co emanując z całej jego osoby, potrafiła zjednać mu każdego rozmówcę, ale prawdziwa natura człowieka nie zatrze się nigdy i Antuan nawet w tej fatalnej sytuacji mógł korzystać z mocy interpersonalnej obrotności.
Niedużo trzeba było zatem czasu, aby młody technik wszedł w komitywę z ludźmi, którzy z trudami życia na wyobcowanej stacji wydobywczej radzili sobie najlepiej. A byli to pracownicy służby więziennej. Nadzwyczajny chart ich ducha oraz swoboda bycia długo stanowiły zagadkę i zarazem główny obszar dociekań Antuana, toteż postanowił dołączyć do tej kompanii, co wobec świeżo nawiązanej znajomości z komendantem przyszło mu bez trudu.
Gdy zaledwie rozpoczął nową pracę, niezachwiana równowaga psychiczna strażników przestała być dla niego tajemnicą.
Po pierwsze funkcjonariusze więzienni zawsze trzymali się w grupie, dzięki czemu zażywali wszelkich dobrodziejstw towarzyskiego życia i zacieśniania międzyludzkich relacji. Ponadto praca, jaką wykonywali, była absorbująca i zróżnicowana; nadzorowanie więźniów przy wydobyciu oraz comiesięcznym załadunku surowca dawało nawet pewną satysfakcję. Dzień przylotu wahadłowców, które w terminie dostarczały świeżą siłę roboczą, zaś w zamian zabierały przygotowane do transportu ładunki, był solidną osią, wokół której obracało się natchnione sensem życie. Jakby tego było mało, służba więzienna odpowiadała za administrację zaopatrzeniem, dzięki czemu mogła liczyć na lepsze od innych sektorów przydziały.
Z napięciem i przygnębieniem strażnicy radzili sobie za sprawą władzy, jaką nad skazańcami dawało im prawo. Znęcanie się i wykorzystywanie seksualne więźniów stanowiło skuteczne remedium na gęstą jak smoła depresję. I choć z początku wzbudzało to w Antuanie tylko odrazę, w końcu on także uległ atmosferze przyzwolenia i ją dokładać ręki do cierpień uciśnionych skazańców.
Upadek moralny był powszechny. Z człowiekiem można było zrobić wszystko, z doprowadzeniem go do śmierci włącznie, i nikt nie ponosił za to najmniejszych nawet konsekwencji. Było to jednak życie na zupełnie innym poziomie: choć splamione zbrodnią, to odstresowujące, dające świadomość przewagi nad innymi, zajmowania uprzywilejowanej pozycji, nawet jakiejś wszechmocy, co łącznie zebrane nasycało duszę zgubną słodyczą.
Egzystował więc Antuan w tym samym miejscu, lecz jakby w innym duchu. Co rano budził go melodyjny głos imama, płynący z głośników wszystkimi korytarzami kompleksu aż po najgłębsze tunele kopalni, i wtedy jak wszyscy strażnicy wstawał z łóżka, aby wykonać trzy pokłony do samej ziemi. W głosie, tak trwale towarzyszącym życiu stacji, rozpoznał w końcu Antuan Rafusiego, z którym to nie widział się od czasu ich kłótni. Rafusi, czego Antuan nie mógł zrozumieć, skrzętnie ukrywał przed młodym przyjacielem fakt, iż jest przywódcą duchowym kolonii, czym – w mniemaniu urażonego Antuana – robił zeń głupca. Toteż kiedy Antuan przypadkiem spotkał Rafusiego w doku podczas załadunku przybyłych z Ziemi promów, miał dla niego wyłącznie chłód.
Tym razem to Rafusi zagaił Antuana:
— Widzę, że całym sercem poświęcasz się pracy. Wstąpienie do służby więziennej chyba podniosło cię na duchu.
— Zgadza się, mój imamie — odparł Antuan, wymownie kładąc nacisk na ostatnie słowa.
Rafusi puścił to mimo uszu.
— Myślisz, że to jest droga, której pragnąłeś? — zapytał, z żalem obserwując zmianę, jaka w młodym mężczyźnie zaszła.
— A czego ty ode mnie chcesz? — wściekł się Antuan. — Sam powiedziałeś, że powinienem znaleźć własną drogę. Od czasu, kiedy tak zrobiłem, żyje mi się o wiele lepiej.
— Znęcanie się nad więźniami przynosi ci tyle otuchy? — zapytał ostrym tonem imam. — Chcesz żyć, unicestwiając w sobie resztki człowieczeństwa? Zaiste wygodne, ale koszmarnie naiwne. I nie mów mi, że to twoja własna droga, bo ty jak baran idziesz za stadem podobnych ci głupców…
— Co ty możesz wiedzieć?! — podniósł głos Antuan, ale zaraz przerosły to gromy z ust Rafusiego:
— Milcz, kiedy do ciebie mówię! Myślisz, że się na tobie nie poznałem? Jesteś człowiekiem słabym i nic przede mną nie zdołasz ukryć. Ohydne występki, jakich się dopuszczacie w straży, szarpią twoje zgniłe sumienie niczym sępy padlinę. Cierpisz tak samo jak wtedy, kiedy skomlałeś mi o niesprawiedliwości wydanego na ciebie wyroku. Tyle że teraz grasz wielkiego pana. Odpowiedz sobie: w czym jesteś lepszy od tych, którzy cię skazali? Pomyśl, jakie krzywdy wyrządzasz teraz innym…
— I ty śmiesz mnie pouczać?! — krzyczał w furii Antuan, dotknięty słowami imama do żywego. — Jesteś tu przywódcą i nic z tym nie robisz! Patrzysz bezczynnie na tragedię tych ludzi! To czyni z ciebie takiego samego zbrodniarza jak my! — Po tych słowach odszedł, trzęsąc się z gniewu i jeszcze tego samego dnia wyżył się na trzech nastoletnich skazańcach.
Na pierwszy rzut oka Rafusi nie osiągnął swego celu – Antuan kontynuował żywot oprawcy, jednak w duszy jego po rozmowie z imamem poczęła kiełkować niepewność, która wkrótce skłoniła go do spojrzenia na swoje postępowanie pod słuszniejszym kątem.
Z dnia na dzień wyrzuty sumienia coraz bardziej dawały o sobie znać. Tak samo jak podczas pierwszych kontaktów z kaźnią, niektóre sceny przejmowały Antuana szczerą zgrozą. Znieczulica ustępowała poczuciu moralności. Nie od razu jednak zdołał Antuan wyzbyć się brzydkich nawyków, przeciwstawić zdemoralizowaniu grupy, w ramach której funkcjonował, ale z dnia na dzień coraz bardziej dystansował się od dotychczasowego życia.
Pomimo tych starań w sercu Antuana zamiast oczyszczenia na powrót zadomowiła pustka, której nic nie było w stanie wypełnić. Jednego więc dnia, pełen skruchy i wstydu, poszedł z wizytą do Rafusiego, wiedziony nadzieją, że przyjaciel i tym razem posłuży mu dobrą radą.
— Wiedziałem, że prędzej czy później się u mnie zjawisz — powiedział imam, a Antuana zapiekła duma na tę zbytnią pewność siebie. — W końcu przejrzałeś na oczy. Człowiek szlachetny nie wytrwa długo w takiej niegodziwości.
— Naprawdę, mówisz jak kaznodzieja — podjął z uśmiechem Antuan, starając się zamaskować swój chwilowy gniew. — Miałeś rację — wyznał, smutniejąc i opuszczając głowę. — Tamto życie tak naprawdę nie było życiem. Robiłem straszne rzeczy. Do dzisiaj nawiedza mnie to w koszmarach. I choć zupełnie porzuciłem te praktyki, teraz czuję się niewiele lepiej. Nadal nie mogę osiągnąć spokoju ducha, o którym mówiłeś. Jesteś w stanie mi w tym pomóc, przyjacielu?
— A czy szczerze chcesz oddać się moim naukom? — zapytał z powagą Rafusi.
— Wszystko, co powiesz, wezmę sobie głęboko do serca — zapewnił z żarem w głosie i dłonią przyciśniętą do piersi.
I tak oto rozpoczęły się filozoficzne dysputy tych dwóch przyjaciół, które nieraz przeciągały się godzinami. Imam potrafił zaimponować swym wyjątkowym światopoglądem, a przede wszystkim posiadał dar krzewienia go w sercach innych, toteż Antuan rychło stał się oddanym mu uczniem. Z jednej strony przyniosło to ogromną otuchę dla spragnionej górnolotnych myśli duszy, lecz z drugiej odsłoniło na druzgocące ciosy wciąż wystawioną na próbę wrażliwość.
Żyjąc teraz w świecie ideałów, Antuan nie mógł ścierpieć podłości, z jaką spotykał się na każdym niemal kroku. Zbrodnie, na które przed kilku tygodniami patrzył obojętnie, a nawet sam brał w nich udział, zdejmowały go rozpaczą. Ujrzawszy scenę, w której jego przełożony katuje bogu winnego chłopaka tak, że strzępy jego mózgu rozpryskują się po posadzce, a prawe oko wypływa z napuchniętego oczodołu, wstrząśnięty Antuan nie wytrzymał i postanowił złożyć rezygnację.
Po przeniesieniu z powrotem do sekcji komunikacji przeżył poważne załamanie nerwowe. Rozchorował się ciężko i umieszczono go w lazarecie. Przebywał tam niecały miesiąc, a poza lekarzem ubranym w kombinezon i maskę z filtrami widywał jedynie Rafusiego, któremu uprzywilejowana funkcja pozwalała na ominięcie restrykcji kwarantanny.
Antuan wrócił do pracy jako inny człowiek. Nadal chorował na umyśle, a siły jego nie zregenerowały się w pełni, co zatroskanemu Rafusiemu pozwalało wnioskować, że przyjaciel już długo nie pożyje. Ten fakt pogrążał jego serce w ogromnym bólu. Imam przysiągł sobie kiedyś, że z żadnym z zesłańców nie nawiąże głębszej znajomości, bo przyjaźń na tym smutnym cmentarzysku – co niejednokrotnie już przeżywał – może nieść za sobą jedynie cierpienie. Ten jeden raz zrobił wyjątek od żelaznego postanowienia i zawiódł się okrutnie.
Na pewien czas od troski nad biednym Antuanem odciągnęło Rafusiego wydarzenie, które sprawiło, że w posadach zadrżało tak przewidywalne do tej pory życie stacji.
Niedaleko wejścia do szybu kopalni znaleziono dwa okaleczone trupy. Byli to pracownicy służby więziennej, a śmierć ponieśli za sprawą ostrego narzędzia, którym sprawca posłużył się później do pocięcia ich ciał w tak zajadły sposób, jakby czynił to w amoku. Podejrzenie natychmiast padło na skazańców, choć winnych makabry nie udało się zidentyfikować nawet po całym tygodniu od zdarzenia. Zawieszono więc śledztwo, które ze względu na ograniczoność środków z góry skazane było na porażkę.
I wtedy znaleziono kolejnego trupa.
Sytuacja stała się zbyt poważna, aby móc udawać, że nic się nie dzieje. Postawiono na nogi całą stację, a fakt, że nawet w trakcie tej mobilizacji doszło do kolejnych dwóch brutalnych morderstw wywołał olbrzymią panikę. Dziennie doliczano się kilkunastu samobójstw, a pozostali przy życiu patrzyli na siebie wzrokiem wilczym, jakby w każdym – nawet najbliższym towarzyszu, widzieli bezlitosnego zabójcę.
Jedynie imama tradycyjnie nie opuszczał spokój. W głowie jego pojawiły się już pewne podejrzenia, toteż poszedł spotkać się z Antuanem, którego w ostatnich nerwowych dniach zmuszony był zaniedbać.
— Zapewne słyszałeś, że doszło do kolejnego zabójstwa? — zapytał, gdy znalazł się w pomieszczeniu wspólnym bloku mieszkalnego C.
Antuan siedział na fotelu z oczami utkwionymi w blacie małego stolika i kiwał się z lekka w przód i w tył.
— Słyszałem — szepnął na wydechu, pocierając nerwowo uda.
— Czy to cię denerwuje?
Antuan podniósł wzrok i zmarszczył brwi, ale patrzył gdzieś obok Rafusiego i udawał że myśli o czymś zupełnie innym.
— Boję się — powiedział, nadal unikając wzrokiem przyjaciela. — Ten morderca może zabić również mnie. Byłem przecież strażnikiem.
— A jak myślisz, dlaczego zabija wyłącznie strażników?
Antuan poderwał rękę tak gwałtownie, jakby coś go w nią ukąsiło, i niespokojnie podrapał się za uchem.
— Nie wiem — odparł, siląc się, aby głos jego zabrzmiał zwyczajnie. — Może go skrzywdzili. Strażnicy krzywdzą ludzi — po tym stwierdzeniu skrzyżował ręce na piersi i pochylił się głęboko nad stolikiem.
Rafusi zbyt często miał do czynienia z obłąkanymi, aby tego gestu nie zrozumieć. Pojął, że Antuan już nic mu nie powie, a na kolejne pytania najpewniej zareaguje wybuchem. Westchnął więc i zdał się na szczerość:
— Antuanie, wiem, że to ty zabiłeś tych ludzi. — Rozmówca drgnął na te słowa. — Nie mam na to żadnych dowodów, ale na pewno zdajesz sobie sprawę, że mnie nie zdołasz oszukać. Daję ci ostatnią szansę. — Antuan spojrzał rozpaczliwie w twarz imama, a broda i usta jego zmarszczyły się w tłumionym płaczu. — Wiem, że to boli — dodał z nie mniej ściśniętym sercem Rafusi. — Nie mam jednak wyboru. Jeśli to się powtórzy, rozkażę cię aresztować, a wiesz, co wtedy będzie. — Antuan pokiwał głową, a Rafusi położył na niej dłoń, jakby w geście błogosławienia, po czym zostawił jęczącego z bólu przyjaciela samego.

Zgodnie z przewidywaniami imama zabójstwa już się nie powtórzyły. Życie kolonistów wróciło na normalne tory, a przybycie promów narzuciło szybsze tempo pracy. Rafusi, choć nie był do tego wcale zobowiązany, przygotował dokładny raport z ostatnich wydarzeń, przemilczając oczywiście rolę, jaką odegrał w nich Antuan.
Skończył właśnie odmawiać Asr, czyli popołudniową modlitwę, i zabierał się za konsumpcję pasty o nieapetycznej konsystencji, kiedy do pokoju, który w porównaniu z innymi na stacji był dosyć obszerny, a ponadto wypełniony elektroniką, bowiem w nim to właśnie Rafusi czynił obowiązki muezzina i pięć razy dziennie wzywał kolonistów do modlitwy, wszedł komendant straży.
— Czemu zawdzięczam twoją wizytę, Marcusie? — zapytał imam, w zdumieniu unosząc parę gęstych brwi.
— Mamy problem — odpowiedział spocony z nerwów mężczyzna. Na jego twarzy ścierały się dwie skrajne emocje: jakiś ogromny niepokój – panika niemal, oraz totalna niechęć wobec Rafusiego.
— Nie sądzę; to ty masz problem. Czy nie powiedziałeś mi kiedyś, żebym nie wtrącał się do spraw straży? — mówił zjadliwie imam, choć sprawa, dla której komendant wbrew oczywistym oporom przyszedł do niego po pomoc niezmiernie go intrygowała.
Twarz Marcusa z bladej przeszła w bordową.
— Wiedz, że najchętniej omijałbym cię szerokim łukiem, ale rzecz przedstawia się zbyt poważnie, żebym mógł działać na własną rękę. Szczególnie, że ostatnie wydarzenia… Mniejsza z tym. Przyszedłem ci powiedzieć, że dziś w nocy z magazynu zginęło osiem ładunków sonicznych.
Tym razem to Rafusi zadrżał z przerażenia.
— Jesteś tego pewien? Nie pomyliliście się w liczeniu? — pytał, a oczy jego rozszerzyły się do granic.
Komendant prychnął pogardliwie.
— Za kogo ty nas masz? Zamiast głupio pytać, zastanów się lepiej, co teraz zrobimy, bo ta zguba w nieodpowiednich rękach może zagrozić całej stacji.
— Ale jak to mogło się stać? Kto miał dostęp… — urwał w połowie zdania.
Rafusi w jednym momencie doznał olśnienia, jak to bywa w przypadkach, kiedy adrenalina zwiększa efektywność naszego mózgu. Przypomniał sobie pierwsze rozmowy z Antuanem, podczas których tłumaczył mu różne detale funkcjonowania stacji. Mówili wtedy o sonicznych bombach, służących górnikom do wykruszania twardych skał. Z sercem podchodzącym do gardła przeniósł się pamięcią do chwili, w której opowiadał przyjacielowi o przetwornikach – aparaturze, której niezakłócone funkcjonowanie niezbędne jest do życia na powierzchni Marsa.
— Coś się stało? — zapytał komendant, zauważywszy niepokojące zmiany na twarzy imama.
— Musimy iść do hali atmostatu. To sprawa życia i śmierci — mówił drżącym głosem Rafusi, zrywając się na równe nogi. Gdy minął Marcusa, ten zauważył krople potu, które spływały mu po czole.
Rafusi udał się bezpośrednio do sekcji podtrzymywania życia, gdzie hałas maszyn przyprawiał o pisk w uszach. Komendant więziennej straży z kolei popędził zebrać kilku ludzi, z którymi obiecał co rychlej stawić się na miejscu.
Imam na swojej drodze nie spotkał żywego ducha. Zza jednych tylko drzwi wystawało ciało martwego bądź nieprzytomnego mechanika – Rafusi nie miał czasu się upewnić. Gdy dotarł do celu tego szaleńczego wyścigu z czasem, zauważył, że posadzką biegną już wiązki drutów, a ładunki o długości ludzkiego przedramienia leżą przy wielkich przetwornikach uzbrojone i gotowe do wymazania wszelkiego życia w obrębie stacji. Skazana na zagładę była nie tylko kolonia, ale również przybyłe dzień wcześniej załogi wahadłowców.
W słabo oświetlonej i rozhuczanej pracą tłoków hali znalezienie Antuana nie należało do rzeczy najłatwiejszych. Jednak Rafusiemu udało się to w porę, choć jak się okazało, pośpiech nie był niezbędny, ponieważ sabotażysta siedział pod grubą rurą z detonatorem w rękach i do wielkiego finału bynajmniej się nie spieszył.
— Już myślałem, że cię nie zobaczę — powiedział głośno, zauważywszy zdyszanego imama.
Rafusi zrobił jeszcze parę spokojnych kroków w kierunku przyjaciela, ale zatrzymał się w sporej od niego odległości, bojąc się, aby ten w obawie przed atakiem nie przekręcił pokrętła spłonki.
— Więc tak postanowiłeś wszystko rozwiązać? — zapytał niby zdawkowo Rafusi, omiatając otoczenie bystrym spojrzeniem. Antuan uśmiechnął się jak dziecko. — Przyznam, że wykonałeś nie lada robotę. Nie podejrzewałbym, że komuś uda się przywlec tu tyle ładunków, pozostając przy tym niezauważonym.
W rytm wypowiedzi imama na twarzy Antuana rysowała się coraz większa chełpliwość, ale na ostatnie słowa nieborak posmutniał.
— Kilku ludzi mnie zauważyło — jęknął, jakby przygnieciony ciężarem winy.
Rafusi, pamiętając wystające zza drzwi nogi jakiegoś nieszczęśnika, pokiwał tylko głową.
— No, ale koniec końców ci się udało — mówił, starając się intonować słowa tak, aby rozmowa wyglądała na swobodną i przyjacielską. — Gdybyś widział minę komendanta…
— Co powiedział? — zainteresował się żywo Antuan.
— Że w życiu nie spotkał takiego spryciarza jak ty — odparł z uśmiechem imam, ale Antuan spoważniał, jakby umysł mu nieco otrzeźwiał.
— Wiem, że oszalałem — powiedział smutno. — Nie musisz się ze mną droczyć.
— Ja wcale nie…
— Właśnie że tak! — uniósł się Antuan, na co Rafusiemu mocniej zabiło serce. — Traktujesz mnie jak wariata! Wszyscy mnie tak traktujecie! A ja doskonale wiem, co robię!
Rafusi błyskawicznie zmienił taktykę i postarał się wywołać w szaleńcu poczucie winy:
— Oczywiście że wiesz, co robisz. Chcesz zabić dwa tysiące niewinnych ludzi, którzy niczym sobie na to nie zasłużyli.
— A ja sobie zasłużyłem?!
— Nikt sobie nie zasłużył — powiedział ciszej imam.
Rafusi był pewien, że jest na najlepszej drodze do opamiętania Antuana, ponieważ na jego twarzy wyraźnie rysowała się wewnętrzna walka, gdy wszystko popsuło nagłe wtargnięcie komendanta z trzema strażnikami.
Antuan zawył niczym zdradzone zwierzę, podniósł się na równe nogi, nadal opierając się plecami o rurę; jego twarz wykrzywiła się w grymasie wściekłości, a dłoń zacisnęła na obrotowym elemencie detonatora. Rafusi ryknął na całe gardło:
— Odejdźcie mi stąd!! — Po czym uniósłszy pojednawczo ręce, przemówił uspokajająco do kipiącego ze złości Antuana: — Proszę cię, przyjacielu, nie zwracaj na nich uwagi. Teraz rozmawiasz ze mną. — Obłąkany biedak na słowo „przyjaciel” uspokoił się trochę i oddychając ciężko, obserwował koso wycofujących się z pola widzenia ludzi. — Widzisz? Już wszystko dobrze — łagodził atmosferę imam. — Zapomnij o nich.
— Powinni zginąć — załkał nagle Antuan. — Powinni być ukarani.
— I będą, obiecuję. Ale dzisiaj musisz kogoś uratować, prawda? Pamiętasz nasze rozmowy? No właśnie. Mówiłem ci, że w świecie, który przypomina piekło, dobremu człowiekowi nie pozostaje nic innego jak zamknięcie się we własnym raju. Musi odwrócić się do zła plecami i chronić przed nim tę oazę szlachetności, którą powierzył mu Allach.
Antuan wybuchnął w płaczu szaleńczym śmiechem, a stróżki śliny ściekały mu żałośnie po brodzie.
— Ty zawsze mówisz tak pięknie — przemówił, wycierając twarz rękawem i pociągając mocno nosem. — Byłeś dla mnie wszystkim. Ty jedyny potrafiłeś mi wytłumaczyć, dlaczego Allach pozwolił na moje zesłanie. Dlaczego nie robił nic, kiedy wybuchały wojny religijne. Dlaczego nie obalił jeszcze kalifatu. Wolna wola, prawda? Nawet jeśli sam cierpi, nie zabierze nam naszej wolnej woli? — pytał, a Rafusi, czując, że ma już przyjaciela w mocy swojego wpływu, kiwał spokojnie głową.
— Świetnie zapamiętałeś moje słowa — pochwalił Antuana. — Dziękuję ci za to. A teraz pomyśl, że twoja wola może ocalić dzisiaj wielu ludzi. Wyobraź sobie, że wśród nich jest Nikola. Czy zdetonowałbyś wtedy ładunki?
— Nikola… — niemal bezgłośnie powtórzyły usta Antuana, a twarz zastygła, jakby właśnie przypomniał sobie coś szalenie ważnego. — Nikola…
Rafusi dał mu chwilę, po czym rozpostarł ramiona i rzekł:
— Pójdź do mnie, mój przyjacielu. Wystarczająco dużo już wycierpiałeś.
Antuan jakby skurczył się w sobie, a do jego oczu na nowo napłynęły łzy.
— Zabiją mnie, prawda? — spytał tak rozpaczliwie, że nawet najtwardsze serce by zmiękło.
— Tobie już to nie robi różnicy — odpowiedział Rafusi, a łzy spłynęły mu po jasnobrązowych policzkach. — Pytanie, czy uratujesz innych i tym samym w oczach Allacha zostaniesz rozgrzeszony…
Z gardła Antuana wydobył się przejmujący jęk. Odłożył ostrożnie detonator na ziemię i zrobiwszy kilka niepewnych kroków, wpadł Rafusiemu w ramiona.
Ta chwila rozczulenia nie trwała jednak długo. Strażnicy, którzy obserwowali rozwój wypadków z ukrycia, na widok zażegnania zagrożenia wparowali między przyjaciół niczym wicher. Natychmiast odciągnęli wrzeszczącego Antuana od imama i nie myśląc o żadnym sądzie, wymierzyli mu sprawiedliwość na miejscu.
Rafusi, jak powiedział to wcześniej Antuanowi, odwrócił się do zła plecami i starał się nie słuchać skomlenia, błagań, a na końcu rzężenia katowanego pałkami druha. Gdy ciepła kałuża krwi sięgnęła podeszw jego butów, oddalił się, nawet na chwilę nie patrząc za siebie; właśnie uratował całą kolonię, ale czuł się tak, jakby przy okazji na śmierć skazał własną duszę.

Heroiczny wyczyn imama siódmej stacji wydobywczej nie pozostał bez echa na Ziemi. Bilet na Marsa zwykle oznaczał podróż w jedną stronę, nikt z zesłańców nie miał złudzeń i nawet nie marzył o powrocie, ale czasami nawet od najtwardszej reguły zdarzają się wyjątki. Toteż władze, zawiadomione o wydarzeniach na stacji przez załogantów wahadłowców, postanowiły wykorzystać dokonanie imama propagandowo i hucznie ogłosić, że prawdziwie oddany Allachowi człowiek może wydostać się nawet z ostatnich czeluści piekła.
Sensacyjna nowina dotarła do Rafusiego dopiero po okrągłym miesiącu, wraz z przylotem promów. Początkowo, uwięziony w potwornej rozterce, imam myślał odrzucić tę zdumiewającą propozycję, dodać sobie jeszcze jedną mękę dla pognębienia upadłej duszy, ale zdrowy rozsądek prędko wyparł wszelkie destruktywne myśli i Rafusi postanowił chwycić się tej jedynej w swoim rodzaju okazji. Człowiek, który nie widział Ziemi od przeszło dwudziestu lat, ze łzami w oczach opuszczał marsjańską stację, a towarzyszyło mu przy tym uczucie, jakby zostawiał za sobą swój największy koszmar. Przez całą drogę modlił się żarliwie, aby te cudowne koleje losu nie odwróciły się ponownie za sprawą jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia. I nie odwróciły się.
Później zaznawał już tylko szczęścia w najczystszej jego postaci. Moment, gdy w kosmodromie zobaczył błękit usłanego nielicznymi chmurami nieba osłabił mu nogi tak bardzo, że dalej prowadzić musiało go dwóch astronautów. Łapczywie wdychał ziemskie powietrze, jak gdyby za chwilę miało się skończyć. Rozanielony, przypominał sobie, czym jest przyroda: obserwował szybujące wysoko ptaki, słuchał szelestu liści, z zachwytem wciągał w nozdrza tysiące zapachów lata. Allach był wielki, a widok jego najwspanialszego dzieła mógł tylko utwierdzić w tym przekonaniu.
Rafusi spędził na Ziemi przepełniony nieopisaną radością tydzień, choć o własnych siłach poruszać się już nie mógł. Kiedy opiekun, którego mu przydzielono, po raz pierwszy pchał wózek z pacjentem do meczetu, Rafusi na widok skąpanych w słońcu minaretów rozpłakał się jak małe dziecko. Mimo niedowładu nóg zsunął się z siedzenia na piasek, aby pomodlić się z czołem przy samej ziemi. Niczym mantrę powtarzał w głowie słowa szahady. ”Nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem”.
Piękny niczym sen tydzień zakończył się beznadziejnym przykuciem do łóżka. Rafusi złapał wirus, z którym odzwyczajony od chorób organizm nie był sobie w stanie porodzić. Nasz bohater umierał jednak z uśmiechem na ustach: w ostatnich chwilach życia dostąpił bram samego raju. Edenu zwanego Ziemią.
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz
#2
Witam Maćku

Na początek kilka przykładów, które zgrzytnęły podczas lektury:


Cytat:Po słowach towarzyszawodzić oczami po panoramie za grubą szybą tak niespokojnie, iż ten z uśmiechem pokręcił głową.
dziwactwo

Cytat:Media nigdy nie ujawniały społeczeństwu prawdziwego obrazu kolonizacji Marsa, ale każdy, kto potrafił nadstawiać ucha w odpowiednich miejscach wiedział, że wśród wysokich urzędników jest ona nazywana czerwoną katorgą.

chyba należy "potrafił" i "wiedział" oddzielić przecinkiem

Cytat:Oderwali się od szyby i poszli w korytarz, który swym wątłym światłem zamęczał nieprzyzwyczajone do ustawicznego półmroku oczy.
weszli do korytarza - nigdy nie słyszałem, żeby ktoś "poszedł w korytarz"

Cytat:Brakowało mu wszystkiego: przestrzeni i powietrza, na które narzekał był w rodzinnym mieście – że nieświeże, zanieczyszczone spalinami – tu natomiast oddałby wszystkie skarby świata za możliwość wyjścia choć na chwilę na osłonecznioną ulicę, którą przemierzają ludzie i auta, i z radością poczułby, jak po wrażliwej skórze prześlizgują się delikatne podmuchy wiatru.

kolejne dziwactwo - może tak ma być, ale mi się nie podoba

Cytat:Brakowało mu normalnych potraw, jakimi zajadał się był w swoim poprzednim życiu.

j.w.

Cytat:Egzystował więc Antuan w tym samym miejscu, lecz jakby w innym duchu. Co rano budził go melodyjny głos imama, płynący z głośników wszystkimi korytarzami kompleksu aż po najgłębsze tunele kopalni, i wtedy jak wszyscy strażnicy wstawał z łóżka, aby wykonać trzy pokłony do samej ziemi. W głosie, tak trwale towarzyszącym życiu stacji, rozpoznał w końcu Antuan Rafusiego, z którym to nie widział się od czasu ich kłótni. Rafusi, czego Antuan nie mógł zrozumieć, skrzętnie ukrywał przed młodym przyjacielem fakt, iż jest przywódcą duchowym kolonii, czym – w mniemaniu urażonego Antuana – robił zeń głupca. Toteż kiedy Antuan przypadkiem spotkał Rafusiego w doku podczas załadunku przybyłych z Ziemi promów, miał dla niego wyłącznie chłód.
Tym razem to Rafusi zagaił Antuana:
nie ma potrzeby w każdym zdaniu używać imienia bohatera, bo można z kontekstu domyślić się, kto jest kim

Wszystko to raczej szczegóły, opowiadanie jest napisane dobrze.

Mam mieszane uczucia. Początek wydał mi się za bardzo rozciągnięty, w zasadzie do połowy opowiadania trochę się nudziłem. Potem było znacznie ciekawiej. A sam pomysł: bardzo dobry.
Zakończenie również przypadło mi do gustu.

Pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
Dzięki za przeczytanie. Wskazane przez Ciebie momenty są jak najbardziej poprawne. Czytaj więcej, żeby mniej dziwactw było Cię w stanie zaskoczyć.
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz
#4
(17-07-2013, 09:34)anarchist napisał(a):
Cytat:Po słowach towarzyszawodzić oczami po panoramie za grubą szybą tak niespokojnie, iż ten z uśmiechem pokręcił głową.
dziwactwo

Cytat:Oderwali się od szyby i poszli w korytarz, który swym wątłym światłem zamęczał nieprzyzwyczajone do ustawicznego półmroku oczy.
weszli do korytarza - nigdy nie słyszałem, żeby ktoś "poszedł w korytarz"

(17-07-2013, 11:23)maciekbuk napisał(a): Dzięki za przeczytanie. Wskazane przez Ciebie momenty są jak najbardziej poprawne. Czytaj więcej, żeby mniej dziwactw było Cię w stanie zaskoczyć.

Akurat w tych dwóch przypadkach się mylisz, Maćku.

"Jął", nie "ją". "Jął" znaczy tyle, co "zaczął" - tyle że to archaizm.

"Pójść w korytarz" jest niepoprawne gramatycznie. "Pójść w tango" czy "w tany", ale na pewno nie "w korytarz".
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#5
Cytat:Czytaj więcej, żeby mniej dziwactw było Cię w stanie zaskoczyć.

Nie no ręce opadają. Akurat po Tobie, Szanowny Maćku, to się czegoś takiego nie spodziewałem.

Pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#6
Owszem, ją - to błąd ortograficzny, tutaj nie ma niedomówień, wcześniej tego nie zauważyłem. Ale, z tego przynajmniej, jak zrozumiałem, Anarchist nie podkreślał tego błędu, ale zasadność samego zastosowania słowa jął, co mi się nie podoba, bo jak w reszcie przykładów (prócz słusznie wskazanego braku przecinka) te słowa istnieją w języku polskim i nie ma żadnych przeciwwskazań dla ich używania. No chyba że stylizacja tekstu nie licuje z przestarzałymi zwrotami.

Pójść w korytarz poprawne. Daj mi logiczne wytłumaczenie, Root, dlaczego według Ciebie jest to błąd. A potem, jeśli takie znajdziesz, zastosuj to do nadmienionego przez ciebie pójść w tango. To taka sama swoboda językowa, jak przy moim sformułowaniu. Pójść w las też można. Więc co to za ogranicznik? Podziękowałbym za przeczytanie, ale coś mi się zdaje (przepraszam, jeśli się mylę), że zapoznałeś się tylko z komentarzem.

Anarchist, sorry, że moja sugestia Cię uraziła, ale jeśli uznajesz takie słowa za dziwactwa, które nie mają racji bytu, to poczytaj - nie złośliwie - ale żeby przekonać się, że są w literaturze używane. Szczególnie jął jest zacne. Co do reszty Twojego komentarza się zgadzam.
[Obrazek: Piecz1.jpg]
"Z ludźmi żyj, jakby widziany przez Boga. Z Bogiem rozmawiaj, jakby słyszany przez ludzi".
Lucjusz Anneusz Seneka
Odpowiedz
#7
Drogi Maćku,

Chyba powinienem szczegółowo uzasadniać swoje opinie, bo widzę, że doszło tutaj do nieporozumienia. Za co, być może, ponoszę winę. Sądziłem, że zdanie "Wszystko to raczej szczegóły, opowiadanie jest napisane dobrze" wystarczy jako uzasadnienie. Jednak stało się inaczej.

Co do "ją" to chyba sprawa jest jasna.

Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś "poszedł w korytarz" i - w mojej opinii - brzmi to dziwnie.

Słyszałem niejednokrotnie wyrażenia typu: zjadł był, usiadł był, umył był itd, itp, ale nie podoba mi się ich zastosowanie w narracji Twojego opowiadania. Ale masz oczywiście prawo mieć w czterech literach opinię czytelnika i pisać, jak Ci się podoba.

Pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#8
Cytat:Patrząc na te posępne wzniesienia, majaczące na tle bliskiego ziemi nieboskłonu

Cytat:wśród wysokich urzędników jest ona nazywana czerwoną katorgą.
Mógłbyś to dać z dużych liter, albo w cudzysłowie, lepiej by wyglądało, tak sądzę.

Cytat: No, przestań się już tak dołować

Cytat:ale w końcu odnajdziesz się w tym wszystkim, jak każdy.

Cytat:Z tym, że nie była to bajka

Cytat:Może ja nie jestem tak silny, jak ty

Cytat:Tyle, że teraz grasz wielkiego pana.

Cytat:Postawiono na nogi całą stację, a fakt, że nawet w trakcie tej mobilizacji doszło do kolejnych dwóch brutalnych morderstw, wywołał olbrzymią panikę.

Cytat:choć sprawa, dla której komendant wbrew oczywistym oporom przyszedł do niego po pomoc, niezmiernie go intrygowała.

Cytat:Że w życiu nie spotkał takiego spryciarza, jak ty

Cytat:dobremu człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak zamknięcie się we własnym raju

Moje pierwsze odczucie odnośnie rozwinięcia i zakończenia: opowiedziane, nie przedstawione. Pokazane, a nie poprowadzone. Czytało się jak relację, choć dobrze napisaną. Natomiast scena kulminacyjna jest poruszająca i wywołuje u mnie wiele refleksji. Plus za osadzenie realiów w religii muzułmańskiej. To oryginalne, no i pokazuje, że w paru kwestiach chrześcijaństwo i islam nie różnią się wcale. Szkoda, że nie pogłębiłeś opisu zislamizowanej Ziemi.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości