19-09-2012, 09:31
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 19-09-2012, 15:02 przez Fortunate Son.)
"„Że jutro też jest dzień, to może brzmieć pocieszająco dla głupków. Dla zwolenników zdrowej żywności, ale nie dla ludzi poważnych. Dla tych, co palą, piją i czuwają po nocach. Czuwają wbrew ogólnemu przekonaniu, że nie ma na co czekać. Bo może i nie ma.” – Andrzej Stasiuk, BIAŁY KRUK.
J. nie jest w stanie sobie przypomnieć jego imienia. Pamięta za to, że z zawodu był katem. Unicestwiał ciała, uwalniał dusze; to dzięki niemu opuszczały one materialny świat, tak, jak opuszcza się zatęchłe pomieszczenie, by móc pooddychać świeżym powietrzem.
- Silny był chłop - wspomina w oparach wódki.
Spoglądam na niego i jestem pewien, że nie kłamie, bo czy ktoś o tak prostym umyśle, który jest darem, błogosławieństwem, mógłby kłamać?
- A wiadomo dlaczego się powiesił? - pytam, czując się jakbym stawiał swój pierwszy, niepewny krok w obcej miejscowości, gdzie mieszkańcy nie posiadają niczego prócz wspomnień.
- Myślisz, że wiem? - wzdycha - Cholera wie. Coś tam się w dyńce poprzestawiało. Coś musiało się poprzestawiać... Kto normalny odbiera sobie życie? Szkoda chłopa.
- Szkoda, szkoda - kiwam głową.
J. wstaje i wyciąga z szafy następną flaszkę. Zbliża się noc.
- To był taki dobry łobuz - stwierdza T. stojąc na rusztowaniu. Szpachelką wybiera z wiadra zaprawę. Kładzie ją na mur, jakby chciał zapobiec nadchodzącym tragediom. - Nie dał sobie w kaszę napluć. Jak było trzeba się tłuc, to się tłukł. Równy chłopak.
- Ile miał lat?
- Dwadzieścia pięć, panie, dwadzieścia pięć.
- To młody.
- Młody.
- Sznur?
- Sznur. W stodole. Podobno naćpał się czegoś, ale wiesz, ludzie różne rzeczy gadają.
- Ta...
Po południu. Kilka ulic. Dachy stodół oczekujące w napięciu na mocny, porywisty wiatr. Pordzewiałe, prastare przystanki i pola, które Stwórca pokrapia wodą święconą, każdego poranka, zupełnie tak, jakby chciał poprzez ów czyn przypomnieć grzesznikom o pokucie.
M. schodzi z drabiny. H. wrócił z miasta. Przywiózł ze sobą cztery zimne piwa, bo tylu nas jest. Wręcza nam puszki, niemal z czcią. Zdyszani i utrapieni bierzemy po łyku, jakbyśmy przyjmowali Komunię.
- H. co się dzieje z P.? Robi gdzieś? - pyta najstarszy. Nie ma na sobie koszulki. Tuż przy pępku posiada bliznę - ślad po wycięciu wyrostka robaczkowego.
- To ty nie słyszałeś? - dziwi się H. - Nie żyje od roku. Powiesił się.
- Co ty gadasz? Powiesił? - przez moment wygląda, jakby przeszedł go prąd.
- Baby weszły mu na łeb. Nie wytrzymał.
- Ja pierdolę. Ty, patrz, nie wiedziałem.
- Żonka go wykończyła. Córy zresztą też. Kradły mu wypłatę.
- To co on, nie mógł się postawić?
- A bo ja wiem? Widziałeś jaki był spokojny, nie?
- No, zawsze taki cichy. Ale żeby się powiesić?
- Tak to już jest, H., tak to już jest.
- Baby to potrafią zgnębić człowieka - odzywa się stojący w rogu W.
Milczenie zapada jak wyrok. Gnieciemy w dłoniach puszki, czekając na odpuszczenie win.
Zaciągam się papierosem, odczuwając chwytający mnie za gardło Żal. Po chwili uścisk ustaje i zjawia się Obojętność, zwyczajna jak Poniedziałek.
J. nie jest w stanie sobie przypomnieć jego imienia. Pamięta za to, że z zawodu był katem. Unicestwiał ciała, uwalniał dusze; to dzięki niemu opuszczały one materialny świat, tak, jak opuszcza się zatęchłe pomieszczenie, by móc pooddychać świeżym powietrzem.
- Silny był chłop - wspomina w oparach wódki.
Spoglądam na niego i jestem pewien, że nie kłamie, bo czy ktoś o tak prostym umyśle, który jest darem, błogosławieństwem, mógłby kłamać?
- A wiadomo dlaczego się powiesił? - pytam, czując się jakbym stawiał swój pierwszy, niepewny krok w obcej miejscowości, gdzie mieszkańcy nie posiadają niczego prócz wspomnień.
- Myślisz, że wiem? - wzdycha - Cholera wie. Coś tam się w dyńce poprzestawiało. Coś musiało się poprzestawiać... Kto normalny odbiera sobie życie? Szkoda chłopa.
- Szkoda, szkoda - kiwam głową.
J. wstaje i wyciąga z szafy następną flaszkę. Zbliża się noc.
*
- To był taki dobry łobuz - stwierdza T. stojąc na rusztowaniu. Szpachelką wybiera z wiadra zaprawę. Kładzie ją na mur, jakby chciał zapobiec nadchodzącym tragediom. - Nie dał sobie w kaszę napluć. Jak było trzeba się tłuc, to się tłukł. Równy chłopak.
- Ile miał lat?
- Dwadzieścia pięć, panie, dwadzieścia pięć.
- To młody.
- Młody.
- Sznur?
- Sznur. W stodole. Podobno naćpał się czegoś, ale wiesz, ludzie różne rzeczy gadają.
- Ta...
*
Po południu. Kilka ulic. Dachy stodół oczekujące w napięciu na mocny, porywisty wiatr. Pordzewiałe, prastare przystanki i pola, które Stwórca pokrapia wodą święconą, każdego poranka, zupełnie tak, jakby chciał poprzez ów czyn przypomnieć grzesznikom o pokucie.
M. schodzi z drabiny. H. wrócił z miasta. Przywiózł ze sobą cztery zimne piwa, bo tylu nas jest. Wręcza nam puszki, niemal z czcią. Zdyszani i utrapieni bierzemy po łyku, jakbyśmy przyjmowali Komunię.
- H. co się dzieje z P.? Robi gdzieś? - pyta najstarszy. Nie ma na sobie koszulki. Tuż przy pępku posiada bliznę - ślad po wycięciu wyrostka robaczkowego.
- To ty nie słyszałeś? - dziwi się H. - Nie żyje od roku. Powiesił się.
- Co ty gadasz? Powiesił? - przez moment wygląda, jakby przeszedł go prąd.
- Baby weszły mu na łeb. Nie wytrzymał.
- Ja pierdolę. Ty, patrz, nie wiedziałem.
- Żonka go wykończyła. Córy zresztą też. Kradły mu wypłatę.
- To co on, nie mógł się postawić?
- A bo ja wiem? Widziałeś jaki był spokojny, nie?
- No, zawsze taki cichy. Ale żeby się powiesić?
- Tak to już jest, H., tak to już jest.
- Baby to potrafią zgnębić człowieka - odzywa się stojący w rogu W.
Milczenie zapada jak wyrok. Gnieciemy w dłoniach puszki, czekając na odpuszczenie win.
Zaciągam się papierosem, odczuwając chwytający mnie za gardło Żal. Po chwili uścisk ustaje i zjawia się Obojętność, zwyczajna jak Poniedziałek.
"Nie mam gotówki, majątku, nadziei. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jeszcze rok, pół roku temu sądziłem, że jestem artystą. Teraz nie zastanawiam się już nad tym. Po prostu jestem. Wszystko, co było literaturą, opadło ze mnie. Bogu dzięki, nie trzeba już pisać żadnych książek."