Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Sąsiad
#1
Sąsiad

Z wysłużonej żarówki sączyło się ostre, bladożółte światło, które oblepiało każdy kąt betonowego półpiętra. Skulona w kącie istota lgnęła do tego blasku niczym ćma, na zmianę przekrzywiając czerep w stronę blasku, aby już po chwili cofnąć go i niezdarnie pocierać oczy. Z całą pewnością był to człowiek, „dziecko” wyglądające na nie więcej niż dziesięć lat. Poruszało się na czworaka, niemal pełzło, z wyraźnym trudem manewrując groteskowo wykrzywionymi w stawach kończynami. Nienaturalnie duża, jajowata głowa z trudem utrzymywała się na karku, co chwila lecąc to w jedną, to w drugą stronę, z ust i nosa ciekła mu jakaś ciecz, dziwnie zgęstniała ślina. Śluz. Młodzieniec wciąż stał na najwyższym stopniu sparaliżowany widokiem „tego”, krążącego leniwie jak wściekły pies, zagradzającego mu swoim istnieniem drogę. Wystarczy, że przejdzie obok i szybko przeskoczy kilka stopni, dotrze na piętro i otworzy mieszkanie. Prawdopodobnie ta poczwara nawet nie zwróciła na niego uwagi. Nie mógł jednak postąpić ani kroku. Paraliżowała go własna reakcja, nie zaś strach, czy obrzydzenie. Nigdy nie podejrzewał, iż drzemią w nim tak wielkie pokłady najczystszej pogardy. Widział potwornie doświadczone przez los dziecko, kalekę, chciał współczuć. Mimo to ledwie był w stanie nazwać w myślach „to” istotą ludzką. A przynajmniej humanoidalną. Długi, gardłowy bulgot wyrwał się z gardła stwora wraz z sporą porcją „tej” cieczy.
- Mateusz! – dobiegł nagle z dołu kobiecy głos.
Na półpiętro wkroczyła Ona. Duch czysty obleczony w ciało. Młodzieniec stał osłupiały widząc ciemnowłosą kobietę odzianą w pośpiesznie narzucony szlafrok, która właśnie chwyciła w swoją dłoń kończynę kreatury. Jej zaróżowiona od kąpieli skóra delikatnie parowała w chłodnym powietrzu klatki schodowej. Światło zgasło dokładnie w chwili gdy obróciła się w stronę młodzieńca ze słowami: „przepraszam za niego”. Twarz. Twarz! Matka i ... monstrualny podopieczny dawno już zniknęli w swym mieszkaniu mieszczącym się piętro niżej. Jej twarz wciąż trwała w ciemności przed oczyma duszy młodzieńca. Również delikatny zapach balsamu użytego do kąpieli dawno rozwiał się wśród stęchłego powietrza, lecz jego wspomnienie nadal odbijało się od ścian jego nozdrzy. Gdy w końcu powoli ruszył ku swojemu mieszkaniu w głowie kłębiło mu się tysiące pytań, zaś niepodzielnie królowało jedno z nich: „Dlaczego Ona musi opiekować się tym?”. Szczęk otwieranego zamka otrzeźwił nieco zmącony, młody umysł. Zamknął za sobą drzwi, zapalił światło i pustym głosem burknął:
- Jestem.
Odpowiedziała mu cisza, a do nozdrzy natychmiast napłynął znajomy odór zgnilizny płynący z wszystkich pomieszczeń, wyciekających z każdego wypełnionego spleśniałą żywnością garnka. Kim była ta kobieta? Rzucił się na pozbawione pościeli łóżko i skulony w jego rogu zamknął oczy. Zacznie od jutra. Spyta o Nią. Kogo? Przed oczy napłynął mu obraz szpetnej mordy, naznaczonej po części obłędem. Ona będzie wiedzieć. Spyta jutro. Teraz musiał odpocząć, jego ciało tego potrzebowało. Tych godzin przeleżanych w ciemności z zamkniętymi oczyma, godzin wypełnionych oczekiwaniem na brzask, kiedy w końcu zawita do niego, na ledwie dwie, może nawet trzy godziny, Hypnos. Łagodny narkotyk wyrywający go z czeluści życia dla wypełnionych grozą obrazów. Wolał już, znane od wielu miesięcy, szaleństwo krainy snów niż rzeczywisty świat i to co musiał na mim robić już od niemal dwudziestu czterech lat: żyć.
Świt zastał go wciąż trzeźwego. Najwidoczniej dzisiejszej nocy ponury pocieszyciel znów miał zbyt wiele pracy, nie zdążył. Dwie doby bez snu były dla niego czymś naturalnym, już dawno zdążył się do tego przyzwyczaić. Dochodziła ósma, musiał zacząć sprzątać. Nie mógł pójść piętro wyżej ze świadomością tego, co zostawiłby tutaj. Ona od razu by to wyczuła. Podniósł ze stolika niedojedzoną laskę kiełbasy pokrytą gęstym, miniaturowym lasem pleśni. Była miękka w dotyku, niemal przepływała mu między palcami. Zacisnął lepiej dłoni i ruszył w stronę kuchni.
Sprzątanie zajęło mu czas aż do późnego popołudnia. Zamknął okna o godzinie siedemnastej dwie, odcinając się od późno listopadowego wieczoru szkłem. Mieszkanie było naprawdę czyste, odór znikł gdzieś bezpowrotnie, a podłoga lśniła jeszcze od schnącej powoli wody. On również był gotów. Czyste, świeże rzeczy dobrze na nim leżały. Twarz, podrażniona po ponad dwóch miesiącach przerwy od flirtowania z ostrzem, była śliska. Zbyt śliska. Brutalnie starł z niej balsam kawałkiem papieru. Ubrał buty, po czym wyszedł. Przez chwilę myślał nad pretekstem. Wpadł na odpowiednie rozwiązanie. Zamknął drzwi i postawił stopę na pierwszym stopniu prowadzących na czwarte piętro schodów. „Stara suka” wysyczał pod nosem ruszając by kłamać.
To nie była staruszka, a raczej larwa, jakaś monstrualna forma pośrednia między dawno już przejrzałą kobietą a zasuszoną babinką. Pani z góry, pani Bogusława. Ona. Gnijąca w swej nienawiści, monstrualna strażniczka moralności całej klatki. Dulska, nic dodać nic ująć. Miał dobrą wymówkę. Przyszedł tu po herbatę. Ziołową. Uwierzyła. To zresztą nie miało znaczenia. Często na niego czyhała, na niegrzecznego lokatora z dołu, sąsiada, który praktycznie się nie mył. Widząc w jakim jest obecnie stanie nie kryła radości. „Wiesz, że posprzątałem, tam na dole” – pomyślał sobie w duchu.
- A jak ci się tu mieszka, drogi chłopcze? Ile to już? Osiem miesięcy?
- Właśnie zaczął się dziewiąty. Dziękuje, bardzo dobrze. Cieszę się, że mnie pani zaprosiła.
- Przecież nie mogłeś tak tylko wpaść i wypaść, tak rzadko jestem odwiedzana.
Spojrzał na nią. Schludna sukienka w przyblakłe kwiaty ukrywała jej zmięte ciało. Gęste, siwo-brązowe, kręcone włosy sterczały z jej czaszki na wszystkie strony, opadając aż na sinozielony, ohydny sweter. Morda. Ciało omotane w szmaty. Giń! Słowa pełne pogardy wypełniały umysł młodzieńca. Wiedział, że będzie jej posłuszny, jest tu gościem. Tę nieszczęsną kobietę odwiedzał jedynie jej brat czyniąc to dokładnie co siedemnaście dni. Stary, przechodzony wąsal. Młodzieniec nie chciał zabawić tu zbyt długo. Rozmówczyni zawsze witała go gościnie, a potem opowiadała godzinami o swoim świecie. Wielkiej potędze wiary, zepsuciu ludzi wokół (ona pozostawała czysta). A pluła równomiernie na wszystko w co kiedyś wierzył: miłości, wolność, sztukę. A on jej przytakiwał. Bał się jej. Bał się tego, że ta zgnuśniała kobieta wyrażała wszystko to, w co wierzyła z taką otwartością, bez cienia zażenowania, dumna z każdego złego słowa o obcych sobie ludziach. Ach! Musiał przestać myśleć! Przyszedł tu w jednej tylko sprawie, musiał działać. Na rozmyślania przyjdzie czas gdy wróci do siebie, tam będzie mógł do woli pić gnój sączący się ze swojego umysłu, pozwalać mu wciekać poprzez podniebienie aż do gardła, żołądka i krwioobiegu aby znów powrócić do mózgu.
- Tak... – powiedział tylko bo to aby przerwać własny strumień świadomości. – Też cieszę się, że zaszedłem. Niestety nie mam zbyt wiele czasu, dużo pracuję w domu. Na zlecenie.
- Ach tak, tak.
- Dziś jestem nieco wyczerpany, w dodatku jeszcze wczoraj miałem dziwną przygodę.
- Ach, tak, tak. Jaką?
- Nic ważnego... Na półpiętrze spotkałem jakieś dziwne... zdeformowane dziecko.
- Aaa... – zasyczała, po prostu wysyczała. – Tak, to syn tej... spod piątki z drugiego piętra. Ty nie znasz tu ludzi ale ja tu mieszkam od trzydziestu lat. Trzydziestu lat. I nigdy nie sprawiałam problemów. Nikomu. Teraz sąsiedztwa już nie ma. Każdy sobie rządzi u siebie a co tam, że jego wrzaski i hałasy przeszkadzają innym. Ja nigdy się nie skarżyłam, jak inni, administracji. A powinnam, a powinnam. Ile to razy, jeszcze ten twój poprzednik chłopcze, bo ty to porządny jesteś, ile razy darł gęby śpiewał coś. Kapelę miał, taki głupek. Na perkusji grał jak szalony, żeby to chociaż muzyka była. Ja perkusję lubię, jak byłam młoda nie raz słuchałam różnych takich zespołów z perkusją. Ale on walił w to bez opamiętania bez żadnej melodii. No idiota po prostu, idiota! Chociaż ja ludzi nie oceniam ot tak sobie, jak inni. Ja się znam na ludziach dlatego widzę, że ty porządny chłopak jesteś. I dziewczyn sobie nie sprowadzasz. Tak, tak. Ty sobie nie myśl że tego nie słychać jakby coś się działo. To słychać. A tamten to sobie sprowadzał jakieś kurwy, co tydzień inną.
- Ciężko jest mieszkać z takimi ludźmi.
- A tak, tak. Żebyś wiedział! A ta spod piątki też się puszczała kiedyś, a jak! Ja wszystko mówię wprost, nie taję jak inni, jak coś mi nie odpowiada to mówię. Wiec tak, puszczała się, puszczała. Miała takiego swojego gacha, takiego jakby męża na próbę. Dwudziestu lat nie miała jeszcze jak z nim mieszkała. No i dwa lata tak sobie mieszkali aż im się urodziło. Ten, ten Mateusz cały, widziałeś jak on wygląda? Kara boska, kara boska, naprawdę nie zmyślam wystarczy zobaczyć co to. Rok sobie to dziecko chowali, aż on nie wytrzymał i wyszedł na dach, tu u nas. I skoczył. Boga w sercu człowiek nie miał skoczył z dachu, zabił się, a że nasz ksiądz dobry człowiek to go pochował tu na cmentarzu, tym co dwa przystanki dalej jest. I go w święconej ziemi pochował, a on był samobójca, ale go nasz ksiądz w poświęconej ziemi pochował. Tak. No i ta, Aneta jej na imię, pieniądze dostała. Bo to się okazało, że ten jej gach to z bogatego domu był. Wiedziała kogo brać. Szczwana. I to już dziewięć lat chowa tego swojego syna, nigdzie nie pracuje tylko co chwile jakieś książki czyta i za te pieniądze jego żyje, bo to fortuna była. I jeszcze ma rentę na tego małego.
- Takie życie.
- A życie, życie. Żebyś wiedział. Weź sobie jeszcze ciasta na drogę.
- Nie, nie trzeba. Ja wezmę tylko herbatę i już będę uciekał pani Bogusławo, bo muszę pracę skończyć.
- Na komputerze pewnie?
- Tak.
- Tak wszyscy teraz. No idź, idź.
Młodzieniec pożegnał się raz jeszcze i wyszedł. Zszedł po schodach. Otworzył drzwi, wszedł, zamknął drzwi. Całe misterium powrotu. Wrócił do swojego mieszkania pełen strachu. Już nawet nie potrafił nienawidzić tej starej, durnej... Oddychał ciężko, głośno. Zabiłby ją, mógłby zgnieść jej ten łeb rękoma, rozwalić czaszkę czymkolwiek. I kucnąć. Płynnie oddać stolec i zmieszać go z jej mózgiem. Poczuł mdłości. Nie chciał myśleć o tym wszystkim. Zawsze starał się niczego sobie nie wyobrażać, ale te myśli mozolnie wypełzały gdzieś z jego krwi, jego limfy, gniły mu w mózgu. Musiał czymś się zajmować, albo powtarzać po cichu jakieś zdanie, formułkę. To je odganiało. Nie odganiało. Uciszało. Od kiedy przed ponad rokiem rzucił studia to wszystko zdarzało mu się rzadziej. Nie musiał na co dzień przebywać wśród ludzi, był spokojniejszy. Wystarczyło przeprowadzić się do innej części miasta, zrezygnować z dostępu do sieci, pozbyć się telefonu i człowiek znikał. Tutaj miał spokój. Wystarczyło, że po prostu leżał. Leżał godzinami nie robiąc nic, nie myśląc o niczym. Musiał nauczyć się tej sztuki aby przetrwać. Czas płynął mu w miejscu, widział świat ale nie musiał go dublować w swoim umyśle. Wyrzucił tę brudną kalkę, która doprowadziła go do ostrego załamania nerwowego. Ale zrobił to sam. Teraz był tu bezpieczny, wychodził tylko po niezbędne sprawunki. Miał pieniądze, niegdyś gromadził je na opłaty, samochód, sprzęty. Rodzina sporo mu zostawiła. A on wybrał wtedy wszystko, prawie czterdzieści tysięcy złotych w banku. Przyniósł to tutaj, mógł w każdej chwili otworzyć szafkę i patrzeć na, stopniałą już nieco, górkę dwustuzłotówek. Wszystko zaczynało do niego wracać, znów zaczynał myśleć o tym co widzi, robi, czuje. Kopiować każdy swój ruch i mnożyć przez sto, myśląc dlaczego nie wykonał wtedy żadnej z opcji, o których teraz myślał. Źle coś rozegrał. Pomylił się. Powinien to zrobić inaczej. Ale ludzie pamiętali już jego reakcję. Dlaczego nie mógł już tego zmienić? Nie. Teraz to było coś innego. Nie myślał już tak jak wtedy, kiedy zdecydował się uciec od tych wszystkich ludzi i Spraw. Teraz wszystkie jego myśli krążyły koło tej istoty, wylewającego z gardła maź Mateusza. Potwora spod piątki. Dlaczego ta różowa, ciepła kobieta, Aneta, musiała na codzień dotykać ohydy? Dlaczego piękna pani jako jedyna nie mogła po prostu się cieszyć własnym czarem i tym co czynił z ludźmi, światem? Właśnie ona powinna być wolna, chociaż tylko ona, nikt więcej. Młodzieniec przywołał z pamięci obraz Jej twarzy. Plama błota, fermentujące ekskrementy barw. Nic więcej. Nie mógł w pełni odtworzyć niczego z nią związanego, prócz uczucia które wtedy nim ogarnęło. Wiedział już, że musi, w pierwszej kolejności, znów ją zobaczyć. A potem uwolnić. Uwolnić, jakimkolwiek sposobem, od tej skazy z powykręcanymi kończynami. Czysta, silna i piękna. Przed oczyma stanęła mu wizja nagiej, oplecionej zwiewnym jedwabiem kobiety, której twarzy nie mógł dostrzec. Kroczyła w stronę źródła, po jaskrawo szarym betonie miękkim jak trawa. Wiedział kim była. Wiedział co musiał zrobić. Wszystkie ohydztwa pełzające w jego umyśle umknęły przed rzeczywistością. Zawsze zastanawiał się czy powinien kiedykolwiek podnieść rękę na ludzi. Teraz nie musiał się o to troskać. Zwierzę w ciele człowieka, nazwane jego imieniem, jak pies, cierpiało i przysparzało cierpień. Musiał skręcić mu kark. Pamiętał scenę z dzieciństwa, gdy mając pięć lat widział konającego na drodze kota. Zwierzę miało zmiażdżone wnętrzności, nieznane koło pomknęło dokładnie przez jego środek. Jakiś mężczyzna przyszedł z łopatą, aby zgarnąć na nią istotkę. Oszalały z bólu, ranny zwierz tłukł jedyną łapą nad którą miał władzę w metalową powierzchnię. Trafił do rowu. Tam zdechł. Mężczyzna mu pomógł. A jednak to pięcioletnie dziecko chciało żeby kotek umarł od razu, żeby pan odciął mu główkę sztychem łopaty. Jęk przestał płynąć wtedy z rowu dopiero po kilku minutach. Teraz młodzieniec wiedział już, że te minuty to były dni i lata dla beżowego zwierzęcia. Nie chciał być okrutny, nigdy by się na to nie zdobył. Chciał być litościwy, jak mężczyzna z wspomnień, jednak nie popełnić jego błędu, nie dawać czasu konającemu, wyrwać te parę chwil ze szpon bólu. On będzie szybki. Uwolni tę kobietę, ten cud natury od poczwary. Zabije, szybko i bezboleśnie, to monstrum. Mateusza – istotę nazwaną jak człowiek. Rodząc się skalał łono Ideału, teraz żyjąc zatruwa Jej życie. Ale on z nim skończy. Tak postanowił. Jak? Na to pytanie będzie musiał poszukać odpowiedzi, lecz nie teraz. Musi dokładnie obmyślić plan. Miał wiele planów... Kiedyś je wszystkie spełni, wiedział to. Jednak nie teraz, jeszcze nie teraz... Stary znajomy zapukał mu właśnie do duszy. Cześć, Hypnos... Młodzieniec nie zwlekając ani chwili położył się na podłodze. Nie musiał długo czekać, drzwi dla gościa zostały szybko otworzone. Zasnął...

Listopad 2009
Odpowiedz
#2
Fajna, ciekawa narracja. Może za wyjątkiem miejsc, w których posługujesz się zdaniami złożonymi z pojedynczych słów. Mnie się osobiście taki zabieg nie podoba, wolę dłuższe zdania.
Podoba mi się język, budujesz nim dobry klimat. Trochę zaskakuje mnie naturalizm Twojego opowiadania, większość autorów raczej stroni od tak bezpośrednich opisów, zamiast naturalizmu stosując przesadną ckliwość, współczucie itd. Zdecydowanie wolę naturalizmBig Grin Podoba mi się, że bohater ma w głowie tyle czarnych myśli, lubię takie postacie. A tak czepiając się szczegółów - nie jestem przekonany, czy określenie "monstrualny podopieczny" jest dobre. Wprawdzie słowo "monstrualny" pochodzi od "monstrum", a więc określenie nazywające potwora, ale jednak używamy tego słowa raczej w celu nazwania czegoś o dużych rozmiarach.
Na koniec powiem jeszcze tradycyjne: popraw przecinki, bo kilku brakuje Wink
Odpowiedz
#3
Dzięki za opinię Smile Narracja faktycznie jest dość specyficzna, zasadniczo ten tekst był pewnym eksperymentem z formą. Pomyślę nad zmianą "monstrualnego podopiecznego".
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości