Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Raj (Fragmenty)
#1
Dłużyły się jeszcze bardziej... Zwłaszcza Sny – bezpieczne przed dniem, przed jego wypalającym wszystko, strasznym blaskiem, i gorącym, szczególnie latem, powietrzem.
Sny i Noce – mroczny bezkres otulał wszystko niczym osobna sfera i kurczowo trzymał się miasta – jaśniał niechętnie, wrzeszcząc z bólu poprzez zrywające się nad kościół wrony, jakby słońce wypalało go niczym fosfor ciało. Każdy, stający się coraz jaśniejszym, metr, kolejnym przeraźliwym krzykiem dziesiątków ptaków.
Tak wyglądał Cykl.
Teraz jednak...
Dzień uciekł po raz kolejny – znowu zapanowała noc, Noc i Czerń.
Budziliśmy się – ja i Rodzina.
Jednak tak naprawdę...



Wyciągnął przed siebie rękę po raz kolejny – tak, jak robił to za każdym razem, kiedy otwierał oczy, spokojny o dzień, pewny Czerni.
Wodził nią w powietrzu przez kilka sekund mrużąc oczy i próbując dociec, gdzie tak naprawdę się znajduje. Gdzie i w jakim stanie. Powietrze...
Powietrze i panujący zapach, stopień w jakim otoczenie działa na zmysły – jak Syn czuł swój ciężar, na ile świadomy był swojej pozycji i położenia; co widział i słyszał.
Wszystkie próby odnalezienia się znowu spełzły na niczym.
Wyzbyty uczucia samotności, zagubienia i dezorientacji, opuścił rękę w dół i zaakceptował Fakt.


...znowu nie wiedziałem, gdzie byłem.
Gdzie wszyscy byliśmy. Spaliśmy za dnia, istnieliśmy Nocą.
Śniliśmy zawsze – Sen jest wieczny, bo wieczny jest Impas.





Raj




Pora dnia, czyli Sen




Tak niewiele, tak mało czasu...
Najgorsza z możliwych pór. Zbyt ciepła, zbyt jasna, zbyt... Krótka! Tyle czasu zmuszony byłem spać, spać i śnić, i zamknięty w wąskim pokoju, męczyć się z członkami Rodziny. Czas Pory trwał zaledwie kilka godzin, tak przynajmniej pamiętam, tak, zdaje się, mówiono mi od małego – że latem noce są krótkie a dni długie. Parszywe!...
Mieli rację. Ten jeden, jeden spośród Jedenastu, raz, stara rodzina miała rację. Ale nawet oni nie mieli siły by kwestionować tak zwane prawa natury.
Mimo całego zbrodniczego postępu pozostawały jeszcze sfery, których żadna ręka nigdy nie dotknie, oko nie pozna, rozum nie spaczy, a serce nie poczuje. Inaczej, czy to wszystko miałoby jeszcze jakiś sens?
Po raz kolejny przekląłem długość dnia latem, tym razem rozmyślając jeszcze o tym, jak krucha i ulotna jest wtedy noc. Jak krótka, nie dająca się nacieszyć urokami miasta, jak szybko zwiastujące światło purpury, róże i jasne brązy, obdzierają ją z powłoki niczym ze skóry, by zastąpić je na kolejne kilkanaście nieubłaganych godzin.
A wszystkie te losowe, niepoukładane myśli, przewinęły mi się na raz przez głowę i na zawsze zostały zapomniane – podczas dwóch sekund częściowej świadomości, dwóch sekund przed zapadnięciem w sen.




Wszyscy gubimy ten moment.
Śmierć nieszczerego, dwu, trzy, cztero, n-licowego Ego, które tak sprytnie unika, ucieka, odwleka, zaprzecza i zmienia temat.




Chwilowy stan częściowej świadomości pozwalał mi wspominać inne tego typu chwile – i choć wspomnienia były okropnie przefiltrowane (zdawałem sobie z tego sprawę, nic więcej), byłem pewny, że w ciągu ostatnich czterech lat moment ten nastąpił jedynie dwa razy, licząc ten przed chwilą.
A jednak było mi to tak smutno obojętne, stało się kolejną ofiarą sennej apatii i gorzkiej akceptacji.
I znowu, co zadziwiające, rozkwitły mi na krótko przed snem, te oto myśli. Jednak, skoro znów w go zapadałem, świadom jak rzadko zdarza mi się wyrwać z letargu, stwierdziłem...
Definitywną śmierć świadomości czegokolwiek. Pora uciec, przestać czuć, zatracić się w sobie. I skryć się przed Rodziną.


Pora Snu nastała.
Syn Śnił.
Ja Śniłem.




Sen letni




Tak dobrze było postać chwilę pośrodku późnowiosennej, ciepłej mżawki.
Nocą, tym krótkim o tej porze Stanem, krótkim i mijającym niemal tak szybko jak całe lato. Dla jednych szczęśliwie, dla drugich nieubłaganie, wraz z wciąż niepojętym Czasem. I ilu to żaliło się, że nie zdążyło tego a tego, nacieszyć się urokiem być może ostatniego lata w życiu, zobaczyć masę miejsc, tak różniących się przecież zależnie od pory roku.
Lecz ze wszystkich zamiarów, nie patrząc już na ogrom tych straconych bezpowrotnie, udało mi się spełnić ten jeden. Rozkoszowanie się niedawnymi wydarzeniami w właśnie takich okolicznościach.
Spojrzałem na swoje dłonie.
Czyste, obmyte przez deszcz, ręce czternastolatka. Drobne, ale o długich, szpiczastych i wąskich palcach.
Tyle czynów...
Rozejrzałem się dookoła siebie, wodząc spojrzeniem po znajomej okolicy. Znajomej, ale jednak w jakiś sposób zmienionej, zdeformowanej. Zawsze czułem się tu pewnie i bezpiecznie, teraz jednak... trochę obco. Coś się zmieniło przez te... Ile lat?
Nieważne.
Mimo lekkiego wyobcowania, wciąż było to jedne z lepszych miejsc, jakimi mnie obdarowano. Nie nieskażone – coś takiego nie istniało i istnieć nie mogło – ale wciąż dominujące tymi dobrymi wspomnieniami. Zło w opozycji, cudowne uczucie...
Jednak zaniepokoiły mnie zmiany.
Miejsce Inicjacji zniknęło – na miejscu otoczonego krzakami i dziurawym ogrodzeniem betonowego boiska, była teraz równa jak ekran asfaltowa droga. Niewiarygodnie gładka – bez jednej grudki, nierówności, zafalowania - ciągnęła się aż po horyzont i błyszczała mokro w księżycowej poświacie, która czyniła tę noc niezwykle jasną. Sięgnąłem wzrokiem aż po horyzont, którego końca nie potrafiłem ustalić – miałem wrażenie, że stoję na dysku, idealnie płaskiej, wypolerowanej powierzchni, przyozdobioną tylko budynkami, murami i roślinami.
Nierealna, przerażająca sterylność.
Spojrzałem w lewo – postrzępiony czerwono-biały murek ciaśniej niż zwykle otaczał teren przedszkola, wyrastające zaś z niego metalowe słupy, tworzące ogrodzenie, było jeszcze wyższe niż zwykle. Wysokie na co najmniej pięć metrów słupki o zwężających się jakby w kolec, końcach, złączone były dwoma, ciągnącymi się jak opatulająca bukiet nić, grubych prętach. Szerokie i rozstawione blisko siebie – tak bardzo, że żeby zobaczyć coś przez rozdzielające je szpary, musiałbym przywrzeć do którejś z nich twarzą i jednym okiem wypatrywać ciekawsko widoków.
Teraz, stojąc kilka metrów przed murkiem, przez wąskie szpary widziałem tylko łączące się ze sobą linie, kontury i plamy o różnych odcieniach szarości. Zakryte ogrodzeniem huśtawki, zjeżdżalnie i długie, pomalowane ławki. Zasłonięte przez liniowy, pionowy wzór wysokich słupów, zwieńczonych tak, że momentami wyglądały niczym pale.
Mżawka ustała. Mdło-szare chmury rozrzedziły się pod naporem ciepłego wiatru, odsłaniając w pełni jasny, biały księżyc.
Zamknąłem oczy na dłuższą chwilę i czując, że kolejne z moich marzeń umarło poprzez spełnienie, spróbowałem nacieszyć się tą chwilą. Kiedy trwają ostatnie sekundy słodkiej chwili, a z której zawsze przechodzi się potem w znacznie dłuższy okres niepewnego czekania na kolejną. Czternaście lat dla paru minut tak długo wyczekiwanego zadowolenia, pierwszego, o którym wiem, że muszę je zapamiętać na później? Nawet nie godzina myśli, tylko kilkaset sekund chaotycznych impulsów, które tak wielu myślami usiłuje nazwać.
Co będzie następne?
Zadałem sobie to pytanie i w tej samej chwili poczułem, jak smakowana w nieskończoność, w panicznej chęci uczynienia z chwili wieczność, słodycz, w końcu rozpłynęła się do cna i na kolejne lata przestała dla mnie istnieć.
„Zapamiętaj ten moment, pamiętaj go długo, do samego końca, nie zaczynaj znów od nowa, pielęgnuj dziedzictwo...”
Otworzyłem oczy i pogrążyłem się w nerwowym oczekiwaniu.
Ile lat minie, by znowu Ją poczuć?
„Gdzie szukać kolejnych okazji?”




Wtedy chyba po raz ostatni byłem tak wszystkiego świadomy.
Barwy miały zwyczajny, naturalny odcień, nie przefiltrowany przez wyniszczany trucizną zmysł wzroku, zapachy zaś były tak cudownie lekkie i wonne, lekko zaciągnąć powietrze nosem, i czuć było wszystko – a że miałem wyjątkową pamięć do woni, tak właśnie najczęściej kojarzyłem sobie miejsca – ich własnym, specyficznym zapachem. Każda pora danego miejsca miała swój zapach, jakąś aurę która objawiała mi się w postaci pachnideł i smaków. Zapach kojarzony z miejscem, miejsce kojarzone z zapachem...
Odgłosy zaś...
Chwile kompletnego wyciszenia – gdy uciszyłem każdy, nawet najcichszy odgłos otoczenia, czyniąc szum jadących na moście samochodów bądź drzew kołyszących się nad rzeką, kompletną ciszą – odcinałem się od wszystkiego, zamykałem w próżni... Potrafiłem być sam – sam ze sobą i sam dla siebie, zmuszając nawet zmysły do wierzenia w te złudne przekonanie, oszukując je przebiegle.
Ale kiedy zwiększyło się Tempo...
Wszystko starło się w jedną, bezbarwną, bezwonną i bezkształtną masę – wszystko, za jednym razem, jakby zmiażdżone przez stalową hydrauliczny zgniatacz. Odkąd rozpoczęło się to bezlitosne bombardowanie masą śmieci, bezwartościowym chłamem, nic nie znaczącym bełkotem, który niczym woda tłoczona w balon, w końcu spowodowała wybuch. Bezideowość i niezdrowe zróżnicowanie, wypaczenia i docierający powoli okrutnik, którego imienia nie chcę nawet, przez obrzydzenie, wymieniać – wszystko to z dnia na dzień zaczęło nacierać na mur tak intensywnie, tak gwałtownie, że...
Ten lekki... ten łagodny... ten cieniutki mur...
Jeden z wielu, ostatni z nich wszystkich.
Jest ich kilka, każdy coraz cieńszy, poczynając od najgrubszego – każdy z innego tworzywa, dlatego wrażliwy na jedno, a całkowicie odporny na drugie.
Pierwsze legły w gruzach już dawno – wstyd, który miałem szczęście czuć jeden jedyny raz, granice fizycznego bólu (w którym nie było żadnych bohaterów) i intymność, którą chyba nigdy się nie przejmowałem. Pozostał ten jeden.
Najcieńszy.
Najważniejszy.
Ostoja, której zniszczenie oznacza całkowitą akceptację na wszystko i pogrążenie się w nicości.
Wszystkie te rupiecie, cały ten przeklęty pęd, w końcu się przebił.
Przebił przez...
U każdej istoty kolejność i grubości poszczególnych murów są inne. Dla mnie tym ostatnim był zdrowy rozsądek, wynikający z umiejętności zaprzeczania i wypierania się tego, o czym wiedziałem, że może mi szkodzić – po pozbawieniu mnie tego, stałem się w każdym calu bezbronny.
Nie wytrzymując naporu całej tej gnijącej machiny i w końcu się poddałem, jednocześnie coś jednak zyskując.
Qui pro quo.




Nadchodziła noc.
Tyle myśli, zdających się spisać na papier i potem je przeczytać, w kilka minut, a jednak minął cały letni dzień.
Działał Cykl, zwyczajowy porządek natury i jej praw, mimo to kochał myśleć o tym jak o haniebnej ucieczce słońca przez niedającym się przeniknąć nawet przez tak wielką gwiazdę, mrokiem. Jak o uznaniu wyższości nocy – nie myśląc nawet, samemu uciekając od faktu, że prawda jest zupełnie inna – faktu, że ta jest panem dnia.
Trzydzieści trzy i dwie trójki.





Tyle bólu, bolesnych myśli i wspomnień...
Zupełnie niepotrzebnie, jednak nie będących moją winą.
Dniu, ty parszywy...




Już spokojnie.
Jego światło już tylko odbija się od księżyca.
Mryńsk jest twój.





Matka, bowiem do łez doprowadzała mnie najczęściej, patrzy mną i obserwuje mnie zarazem - oczy, Matka to oczy.
Ojciec w podbrzuszu - nie powiem nigdy nikomu, nawet Ojcu, dlaczego.
A Przyjaciel-Brat w sercu - gdzie najwięcej szczęścia ale i cierpienia mi sprawił.




Pora Nocy




Powoli zsunął się ze starego, wypłowiałego materaca pełnego dziur w aksamitnym, szarym pokryciu. Wiele już kawałków wypełniającej go gąbki zdążyło wylądować na brudnej podłodze pod naporem ciężaru młodego mężczyzny – kruche wypełnienie sypało się ze szpar w materiale niczym woda cieknąca z dziurawej butelki. Każdy kawałek gąbki, poruszany przez wiatr, szybko zmieniał swój kolor – z jasno-brązowego, wręcz maślanego, na szaro-bury, niemal czarny – toczył się po równej, choć gdzieniegdzie dziurawej podłodze pokoju, zgarniając z niej kurz i pył jak staczająca się ze zbocza śniegowa kula. Kurzu i brudu w pokoju było sporo – zarówno od zwykłego niesprzątania, jak i z powodu wywalonej przez zniszczony piecyk porcję czarnej sadzy, która opadła wiele dni temu, jej resztki jednak wciąż pokrywały lekko kawałek sufitu i ścianę, przy której ów piecyk się znajdował.
Nie wiedział, co się stało – dlaczego piec wyglądał jakby wysadzono go pękiem petard, a jego drzwiczki, zdaje się, uderzyły w ścianę tak mocno, że pozostawiły w ścianie lekkie, płytkie wgniecenie. Awaria? Kto by tam wiedział, kogo to w sumie obchodzi... Sadza ani brud mu nie przeszkadzały. Właściwie, czuł się nieco swobodniej w tak ciemnym, sczerniałym pokoju – wychodząc na zewnątrz nie odczuwał tak dużej różnicy. Czarne ściany, czarny sufit, czarne bloki, czarne niebo – wszystko przy odrobinie autosugestii i dzięki pomocy uszkodzonych zmysłów, zlewało się powoli w jedno. Nie szedł już, nie maszerował, nie czołgał się ani nie biegł – płynął pomiędzy miejscami, otumaniony i zatracony w sobie.
Dziś był nieco bardziej przytomny niż zwykle. Pomyślał o tym, żeby przetrzeć oczy z przesłaniających mu widok paprochów, co też zrobił, brudząc sobie tym samym czoło, rozsmarowując na nim trochę sadzy, którą podczas snu, zebrał wyciągniętą na brudnej podłodze ręką. Nie poczuł tego – zdarzały się noce, tak było też dzisiejszej – że skóra zdawała mu się jak z kamienia, gruba niczym rzemień, przez to nie odczuwająca nic ponad potężne uderzenia lub mocniejsze zadrapania. Nieraz drapał się po całym ciele, gdy po raz któryś zdawało mu się, że obłażą go włochate pająki i piszczące, oślizgłe białe wijątka – zwykle nawet nie czuł przecinających skórę do krwi paznokci, ta była jak pozbawiona czucia, miejscowo znieczulona, powierzchnia. Dawno się tak nie zdarzyło – dawno nie miał halucynacji. Gdyby był w stanie śledzić jeszcze upływający czas, z pewnością powiedziałby kiedy zdarzyło mu się to ostatni raz.
Leżąc na podłodze, uniósł się powoli do góry na pośladkach i barkach, odginając głowę mocno do tyłu – spojrzał na odwrócone w pionie brązowe zasłony. Je także częściowo pokryła sadza, i w połączeniu z panującym w pokoju mrokiem byłyby niemal czarne, gdyby nie blask księżyca na zewnątrz. Rozświetlał lekko zasłony, czyniąc ze smolistych plam sadzy drobne, czarne punkty – drobinki węgla, które były zbyt grube, by srebrzyste światło przebiło je na wylot. Wyglądały jak pozostawione przez pióro, plamki – niejednolite, zaokrąglone.
Opadł powoli na podłogę, spoczywając na niej całym ciałem.
-Tak niewiele czasu... – mruknął ochryple, wpatrując się leniwie w przyprószony czarnym pyłem sufit. – Tak mało czasu na prawdziwy Sen, a noce takie krótkie...
Podźwignął się na łokciach i podkulił nogi, kolanami dotykając przez chwilę tułowia, po czym pchnął się rękoma do przodu, lądując na stopach. Siedział tak na kuckach przez dłuższą chwilę – rozglądał się po pokoju, badając dokładnie to małe, ciasne pomieszczenie – czując, jakby robił to po raz pierwszy. Jakby dopiero co się tu znalazł, i do tego nie z własnej woli – raczej gdyby go porwano, lub wtrącono niczym do celi. Pierwsze, badawcze spojrzenia zwierzęcia zamkniętego w klatce. Po raz kolejny, najbardziej skupił się na wybebeszonym piecyku. Wpatrzył się głęboko w kwadratowy otwór obnażony przez niemal wyrwane z zawiasów drzwiczki – czerń nieprzenikniona, a jednak cała ta sadza i węgiel zdawały się ją dodatkowo pokrywać, czynić ją jeszcze głębszą, ale i brudniejszą i nierówną.
Zamknął oczy i zaczął nasłuchiwać.
W pokoju było kompletnie głucho – tylko jego zachrypnięty lekko, ciężki oddech, i ocierające się o koszulkę skórzana kurtka za każdym razem, w rytm tychże jego klatka piersiowa unosiła się i opadała rytmicznie. Nie czuł tak dotkliwych nieraz dreszczy, nie było więc lekkiego, piskliwego zgrzytania zębami ani tarcia spodniami o podłogę, skrzypienia trących o nią twardych grudek brudu. Tak, w pokoju było cicho.
Natężał słuchu, próbując zawczasu dowiedzieć się czegoś o tym, co miałoby się właśnie dziać na zewnątrz, poza pokojem i niewielką kamienicą. Czy na jej dachu znowu przycupnęły śpiące ptaki, dające sobie chwilę wytchnienia w locie. Czy padał deszcz, wiał wiatr, czy cokolwiek szeleściło, szeptało lub tarło o siebie... Nic – bezgłos całkowity, nieprzenikniony jak czarna dziura w zniszczonym piecu. Żadnego odgłosu w pokoju ani na zewnątrz.
Za to w jego głowie rozgrywała się istna katatonia.
Bliższe, drogie mu głosy i szepty, ale i barwy i tony głosów, które zapominać i wyrzucać z pamięci chciał już chwilę po ich pierwszym usłyszeniu. Zwykle tak właśnie było kilka minut po przebudzeniu się, wkroczeniu w ten prawdziwy Sen. Nie mogąc dopaść go w chwili śmierci Ego, dobijali się doń tak długo, aż ten znowu zaistnieje na jawie. I wszystko, co do niego wykrzyczeli, wyszeptali, powiedzieli i wymamrotali, teraz pod postacią nieskładnego, nałożonego na siebie bełkotu trzech różnych osób, brzmiało w samym jego umyśle, zdając się nieraz rozsadzać go na kawałki. Na szczęście zdążył do tego przywyknąć.
Wszyscy zabiegali o niego równie gorliwie i wytrwale. Każdy z nich walczył o dominację i chciał wtrącić pozostałą dwójkę poza granicę wszelkiej świadomości. Zostać z nim sam na sam...
Rozszczepionego tylko na dwa.
Podniósł się na równe nogi i czym prędzej wyszedł z pokoju, wiedząc, że krzyki i nawarstwione głosy Rodziny zawsze w jakiś tajemniczy, cudowny sposób milkną, gdy on sam znajduje się poza tym i jakimkolwiek innym pomieszczeniem. Przekroczył framugę pokoju z rozbebeszonym piecem i już zmierzał do kolejnych, prowadzących na klatkę schodową, gdy odruchowo, acz nie świadom skąd ten odruch u niego zawitał, obrócił się przez ramię i spojrzał na drzwi prowadzące go pomieszczenia, z którego dopiero co wyszedł.
Na wysmarowany węglem, niewyraźny, acz czytelny napis.



Tutaj będzie on tymczasowo wolny od całej naszej trójki





Wpatrywał się w napis jeszcze przez dłuższą chwilę, próbując zrozumieć, co może znaczyć. W końcu uznał, że nawet jeśli tak jest, to znaczy jeśli ów napis oznacza cokolwiek konkretnego, to on nie jest tego w stanie na razie zrozumieć. Przekroczył przedpokój zacieniony tak bardzo, że jego ściany, sufit i podłoga zdawały się wręcz pomalowane na czarno – tylko resztki, nikły pobłysk ginącego tu światła księżyca, które wpadało przez okno w pokoju w piecem, pozwolił na odnalezienie klamki drzwi wyjściowych. On, i przyzwyczajenie się oczu do ciemności, bo tylko na nią spoglądały od ostatnich...
Stracone bezpowrotnie poczucie czasu znowu uniemożliwiło mu ustalenie, ile trwało już to wszystko. Ile to czasu już...
Pogrążył się w myślowym bezładzie, znowu myśląc jakby o wszystkim i o niczym zarazem. Przemykały mu zbyt szybko, by zdążył się jakiejkolwiek chwycić – czekał w nadziei, że któraś urodzi się na tyle wolna i spora, by złapać właśnie ją.
Wkroczył na głuchą, ciemną klatkę schodową. Żadnego źródła światła, poza srebrzystym blaskiem piętro niżej – srebrzysty, rozpraszający się w głąb prostokąt, na którym odznaczył się cień wystającego progu wbitego przed framugą, tak, by drzwi same z siebie nie zamykały się. Ten wyglądał jak igła, długa i strasznie wąska, o wątłym tonie czerni, z łatwością wypalanym przez łagodne promienie odbite od księżyca.
Zwykle pewnie dałoby się o tej porze słyszeć na klatce schodowej lekkie, miękkie szmery – pracujące całą dobę urządzenia, kręcące się liczniki, które buczały cicho, naliczając zużyty prąd – oraz delikatne dudnienie, często w towarzystwie przytłumionych, metalicznych kwestii, nieraz rozdzierających krzyków – odgłosy telewizorów, które także niejednokrotnie były włączone przez całą noc, aż do rana, gdy ich właściciele po kolejnym smutnym i bezowocnym dniu, postanowili w je końcu wyłączyć. Nieraz nieświadomie pozostawiali je włączone – usypiając w pół słowa, nagle jakby ich zemdliło z całego tego zmęczenia, zapomniawszy nastawić telewizory, by te po krótkim czasie wyłączyły się same. Ale teraz...
Teraz było głucho i bezgłośnie niczym w wąskim grobie. Nawet wiatru, skrzypiących ścian i podłóg, zgrzytających drobin kurzu – nic. Aż nie chciało mu się wierzyć, że znajdował się w takiej pustce, jakby wszystko zamarło, czyniąc go jedynym źródłem ruchu, dźwięku... życia.
Został tylko zapach. Lekka stęchlizna, pot który zdawał się wsiąknąć w ściany niczym fluidy, mieszając się przy okazji z czymś dużo mocniejszym i bogatszym w swej woni. Aromat jedzenia, gorącego tłuszczu i kąpiących się w nich potraw. Wszystko to było i tak dużo słabsze niż zwykle – rozrzedzone przez powietrze z zewnątrz, wpadające do środka przez, zdaje się, ciągle otwarte drzwi. Nie było też nikogo, kto miałby produkować owe zapachy potu i lepkości...
Był sam.
Zrobił dwa kroki naprzód i wyciągnął prawą rękę przed siebie – powoli i niepewnie, jakby wsuwał ją do paszczy jakiegoś groteskowego monstrum. „Monstrum” – słysząc tą myśl, od razu przypomniał sobie jeden ze snów na jawie, tyczący się właśnie pokracznych kreatur, które zarówno nocą jak i za dnia, nawiedzały go już od wielu lat. Ta poczwara, jako jedyna objawiła mu się pod postacią zniekształconego odbicia w lustrze, ujrzał ją mając dziewiętnaście lat. Z początku była po prostu nim samym – idealnym odbiciem w szklanej tafli - i różnił ich jeden niewielki, za to widoczny już z daleka detal – prawe oko sennej mary było jaskrawo pomarańczowe, przez silnie kontrastowało z lewym, ciemnozielonym. Wtedy zorientował się, że odbicie w lustrze to kolejny majak – od razu zapragnął uciec sprzed lustra lub je rozbić, choćby głową, pięściami, nie zważając na groźby skaleczeń – wszystko, wszystko byleby tego nie oglądać, z tą potworną świadomością, że de facto on sam, różniący się tylko kolorem jednego oka, zaraz przerodzi się w coś niewymownie odrażającego.
Mógł jednak tylko czekać – w niezrozumiałej niemocy, która wtedy tak dała mu się we znaki, nieraz dosłownie paraliżując go strachem, kilkakrotnie wpędzając w krótkotrwałą katatonię. Chciał, ale nie potrafił, nie był w stanie nic zrobić – nic, jak tylko czekać aż widziadło dokona swego i zniknie, dając przy pożegnaniu do zrozumienia, że wróci, w takiej czy innej postaci.
Odbicie zaczęło powoli rozpinać guziki niebieskiej koszuli w kratę, którą wtedy nosił, uśmiechając się przy tym lubieżnie jak najpaskudniejsza szelma. Jeden, drugi i trzeci – z każdym kolejnym rozpiętym guzikiem uśmiech mary rozszerzał się powoli, obnażając żółtawe, gdzieniegdzie wręcz czarne zęby. W końcu rozpiął ostatni z guzików, po czym uniósł ramiona i obnażył lekko tors, wyjął ręce z rękawów i zasłaniając się jeszcze przez chwilę, już ukazując jednak fragmenty suchego, zwiędłego ciała, w końcu władczym ruchem rzucił koszulę na ziemię.
Cała pokrywająca go skóra, od szyi aż po pas, była wysuszona na wiór i łuszczyła się obficie – dziesiątki białych, szorstkich, kolistych pęknięć, w których środkach gnieździły się grube strupy, pokrywały cały wątły tors – w niektórych miejscach szpeciły je kręte, źle zrośnięte blizny, z których leniwie sączyła się czarna i oleista ropa. Żebra sennej zmory wystawały nienaturalnie i szeroko względem siebie, przybierając kształt siedzącego na pajęczynie pająka – w miejscach, w które od wewnątrz wbijały się wątłe czubki żeber, nawarstwiała się luźna skóra, tutaj najobficiej pokryta wypryskami i mająca najobrzydliwszy, szary kolor. Mimo to, naciskające na klatkę piersiową żebra zdawały się powoli napinać skórę tak mocno, jakby ta miała pęknąć pod ich naciskiem. Mostek potwornej karykatury był nieludzko włochaty – czarne owłosienie wypełniało wklęsłość tak bardzo, że nie dało się dostrzec na ile owe wklęsłe miejsce jest głębokie. Na lewo od mostka znajdował się nabrzmiały niczym balon, jakby czymś wypełniony, sutek wielkości pojedynczego winogrona. Miejsce prawej brodawki zajmowała lśniąca, zielonkawa plama szlamu.
Stwór uśmiechnął się po raz kolejny – niedwuznacznie i jeszcze bardziej lubieżnie niż poprzednio, do tego oblizując się długim językiem o zwisającym bezwładnie suchym końcu po ciemnych, brudnych zębach. Wypiął swą pierś do przodu w wyzywający sposób, przez co opinające skórę żebra odznaczyły się jeszcze bardziej.
...łzy zaczęły spływać mu obficie po policzkach – była to chyba jedyna rzecz, która odróżniała go w tej chwili od figury woskowej. To i oddech – bowiem nie mógł zamknąć oczu ani nawet krzyknąć, choćby pisnąć z przerażenia...
Żebra przebiły się przez skórę z cichym sykiem spuszczanego powietrza – z nowopowstałych ran leniwie sączyło się jedynie kilka kropel ciemnej, niemalże czarnej krwi. Mara krzyknęła przeraźliwie i z łatwością zerwała wielki płat skóry ze swej klatki piersiowej, ukazując jej wnętrze – chude, jasne żebra osłaniające zwiędłe, przypominające raczej czarne płuco toczone przez raka, serce, które biło niemrawo krótkim, szarpanym rytmem.
...stracił wtedy przytomność, nie mogąc już znieść potwornego widoku, i nawet teraz, na samo tylko wspomnienie, zachwiał się gwałtownie, omal nie spadając ze schodów – w ostatniej chwycił się kurczowo poręczy obiema rękoma, cudem unikając bezwładnego stoczenia się po krótkich, krzywych stopniach.
Dyszał ciężko przez dłuższą chwilę, nim w końcu złapał oddech – wyprostował się, z rękoma dalej kurczowo zaciśniętymi na poręczy, stojąc na najwyższym ze stopni jak na skraju przepaści. Stał tak z pięć minut, sapiąc coraz ciszej i wolniej, czekają aż serce i tętno się uspokoją dopóki przestanie mu dudnić w uszach. Odsapnął krótko i nachylił lekko do przodu, przez co jeszcze bardziej poczuł się jak ktoś kto stał na wysokim klifie – jakby właśnie zerkał ponad przepaść, próbując ustalić jak jest wysoka i czy jest w stanie ujrzeć jej dno.
„Nie patrz w dół...”
Każdy kolejny stopień był coraz jaśniejszy, stopniowo oświetlany przez księżycowe światło, odbite od podłogi przy uchylonych drzwiach kamienicy. Im bardziej w dół, im bliżej prowadzącego na zewnątrz przejścia, tym więcej srebrzystej poświaty pokrywało posadzkę i ściany, nadając im lekki, białawy połysk.
Wziął ostatni głęboki oddech i wykonał pierwszy krok – jego prawa stopa spoczęła na nierówno zbudowanym, długim i zakurzonym stopniu. Cichy szelest, odgłos ścierającej się o piach podeszwy buta odbił się zaskakująco donośnym echem po całej klatce schodowej. Kolejne kroki były już cichsze – spokojne, głuchsze i krótsze w swoim brzmieniu, szybko ułożyły się w miarowy rytm, stając się jedyną melodią rozlegającą się na przedsionku kamienicy.
Stawiając ostatnie kroki na ostrych schodach, zaczął się zastanawiać jak spędzić dzisiejszą, krótką noc. Musiał sobie to dość konkretnie zaplanować, założyć jedno i wykluczyć drugie, żeby znowu się nie zagubić w wysokich budynkach Mryńska, wpatrując się we wszystko wzrokiem upośledzonego dziecka, do czego miał silną tendencję. Tracił kontakt, wpadając w trans, jakby tymczasowo zrywano ostatnią ze strun, która łączyła go jeszcze ze zgniłym umysłem, którego to cuchnące martwym truchłem warstwy gęsto obrosły jego poczytalność.
Pomyślał o jedzeniu i od razu poczuł potężny głód – tak silny i gwałtowny, że omal nie zwalił go z nóg. Żołądek zdawał się nagle wypełnić powietrzem, nabrzmiewając i czyniąc się luźnym, tak jakby zaraz miał opaść na podbrzusze, opinając tym samym żebra. Wyobrażając to sobie, w pośpiechu podwinął sweter i wyszarpał koszulkę spod spodni, podwijając ją na wysokość mostka. Powoli rozchylił zamknięte ze strachu oczy i spojrzał na swój brzuch, dysząc ciężko.
Odetchnął z ulgą, widząc że nic się z nim nie stało – żadnych wzdęć, świadczącym o wygłodzeniu luźnych fałd i zniekształceń. Skóra była napięta i jędrna, do tego zdawała się gładsza niż zwykle – więcej, wyglądała idealnie, gładziej niż kiedykolwiek, bez żadnej wady, choćby najmniejszej skazy. Wszystko za sprawą panującego oświetlenia – miękkiej poświaty księżyca, wlewającej się przez otwarte drzwi i miękkiego mroku, który mimo wszystko panował nad srebrzystą poświatą.
Ostatni krok.
Zatrzymał się na przedostatnim stopniu, czując narastający niepokój. Zasłonił twarz dłonią, jakby delikatna poświata Króla Nocy raziła go niczym setka słońc – spoglądał na drzwi kamienicy zza rozszerzonych palców, zaczynając trząść się ze strachu. Przerażał go matowy blask, paliło w gardle świeże powietrze, które rozrzedziło lepką, kamieniczną stęchliznę. Mimo to szedł dalej – zeskoczył z przedostatniego stopnia na podłogę, wypełniając pomieszczenie szerokim echem i zaczął zmierzać w stronę wyjścia – i choć dygotał, uderzając szczęką o żuchwę, nie mógł się opanować, nie mógł się powstrzymać...




To tylko księżyc.
Jego lśnienie to jedynie odbite, światło. Tak, świeci odbiciem...
Jak wszystko na tym świecie, co na pierwszy rzut oka zdaje się lśnić...





Chcieli tego...
Wszyscy trzej.
A zwłaszcza Matka.




Triumf Matki




Była jak hydra.
Odciąłeś jeden z tych parszywych, groteskowych łbów – zaraz wyrastał następny, ale jeszcze brzydszy i twardszy od poprzedniego. Hydra, uwal łeb i patrz, jak wyrasta następny – trzy zaropiałe i spleśniałe szyje, każda zwieńczonym tym... udającym głowę, zarośniętym mięsem, grzybem. Nic dziwnego, że znowu wiodła prym - że po raz kolejny odniosła zwycięstwo – mało co potrafiło ją zepchnąć na dno; trudno było ją spowolnić, zranić, a co dopiero strącić na dno, aż po...
Impas? Nieskończoną otchłań? Co było tam, na dnie?
Chciałbym wiedzieć... Póki co mogłem jedynie zwęszyć dobiegający z niego smród – charakterystyczna, delikatna woń, której nie potrafiłem jednak nazwać, choć była dla mnie znajoma. Tak, na pewno ją znałem – jeszcze z dzieciństwa, pierwszych lat, jeszcze tych dobrych...
Przeraźliwy wrzask zabił kolejną próbę przypomnienia sobie, jaki to zapach dobiega z dna – zawyłem cicho, przyciskając sobie pięści do uszu – żeby było choć trochę ciszej, troszkę spokojniej, nie tak przerażająco... Wydzierała się każdym ze swoich ciężkich łbów, drażniąc te czarne, smoliste gardła tak bardzo, że skóra trzęsła się Jej jak galareta – jakby miała zaraz odpaść na ziemię, jak tynk ze ściany podczas trzęsienia ziemi – a co miałoby się znajdować pod tą wątłą pokrywą, tą cieniutką, pomarszczoną skórką na Jej gardłach... Tego wolałem sobie nie wyobrażać.
W końcu skończyła swoje rozpaczliwe życie – wybrzuszenia zniknęły z grubych krtani, Jej oczy przestały wychodzić na wierzch, roniąc gęste, zabarwione delikatnie krwią łzy – pysk powoli się przymknął, przeganiając wyraz nieskończonej, ohydnej nienawiści i chęci ponownego doprowadzenia mnie to płaczu. Wróciła dobroć, jak dobrze, dobroć wróciła i znowu wyparła wszystko, co złe – i o ile Ona szybko o tym zapomniała, mimo pozorów gotowa do kolejnego wybuchu, ja nie potrafiłem tak nagle paść Jej w objęcia – wciąż widziałem ten potworny grymas, drżące połacie skóry, echo Jej wycia nadal brzmiało mi w uszach, odbijając się w tę i we w tę, nie mogąc w końcu umilknąć, umrzeć i dać mi szansę na wypełnienie uszu nowym, łagodniejszym odgłosem...
Synu...
Do kogo mówiła?
To tylko odbite światło...
Do mnie. Tym razem musiała mówić do mnie. Spośród całej Rodziny, tylko ja bałem się światła... Tak, Matka musiała za każdym razem mnie
...spokojnie...
Uspokoić i przekonać, że
...to światło jest odbite.
Co każdą noc zaczynałem od nowa – pozostała sama świadomość, że każdej nocy trzeba mnie uspokajać od nowa, znowu, po raz kolejny – żebym wyszedł z Azylu, po raz kolejny przemierzył Mryńsk. Tabula rasa, tabula rasa... Jednak doświadczenie pozostawało to samo – sama świadomość, o której już sobie wspomniałem, tak czy siak, każdej nocy musiałem być ukołysany raz jeszcze... Zrobiła to i nagle zniknęła mi sprzed oczu – wkroczyłem w majestat krótkiej, ulotnej letniej Nocy, Azyl zostawiając na te kilka godzin za swoimi plecami.
Miasto.
Kręciłem głową we wszystkie strony, łypałem oczyma na każde błyszczące nocą okno – puste i bez żadnej osoby za nim, przyglądałem się odbiciu każdego z tych pustych mieszkań z poczuciem szczęścia, ale i z jakąś drzemiącą na dnie nadzieją, że być może gdzieś tam został jeszcze jakiś człowiek… A mimo to wiedziałem, że byłem sam – sam, tak kompletnie Sam, nie miałem nikogo poza sobą…
A ja?
Jej głos zabrzmiał tak ciepło, że nieomal się nie rozpłynąłem.
Chryste, Boże, wszystkie Wy bożki – boskości by Wam zabrakło w Waszych ciasnych miedzianych formach, popękały by Wam one pod naporem tej czułości, Troski, zaaferowania i zaangażowania – jedno Jej słowo i setki lat Waszego panowania nagle… zmieniły by się w pył… Uczucie – nie udawane, prawdziwe, Niesztuczne. Co możecie zaoferować, stając twarzą w twarz ze starszą od Nazwanych Bogów, matczyną miłością?!
-Tak, Ty tu ze mną jesteś, jesteś tutaj i nie opuszczasz mnie… - wyszeptałem, opierając się o zimną, lodowato-srebrną od blasku Króla Nocy, kamienicę. Spłynąłem w dół, drżąc całym ciałem z rozkoszy. – Jesteście tutaj, ale Ona jest najważniejsza, Ona Triumfuje…
I nagle zapomniałem o wszystkim złym, co o Niej mówiłem. Jeszcze przed chwilą, te haniebne porównania do Hydry… Nie, teraz to nie miało znaczenia – teraz TO się nie liczy. Przemówiła tym głosem, więc jest w dobrym humorze, teraz jest w stanie zrobić wszystko, wszystko dla mnie, poprowadzić mnie przez ten labirynt, którego każdej nocy uczę się od nowa, a który co jakiś czas płonie i spalony zostaje do fundamentów przez słońce, po to by Nocą powstać jak Feniks i umożliwić mi pełną majaczeń wędrówkę po raz wtóry, kolejny i następny, aż stracę rachubę i zatrze się Granica…
Już Ją straciłem. Już Ją zatarłem…
Ruiny twojej piramidy potrzeb. Fizjologia. Jedzenie.
-…muszę jeść, muszę jeść… - wyjęczałem, z zadziwiającym trudem podnosząc się z ziemi, chwytając się przy tym smukłej jak wąż ulicznej latarni. Zgasła dawno temu i nigdy, tak – byłem tego pewny – nigdy już się nie zaświeci. A kiedy zaświeciła się po raz ostatni?...
Kiedy ja… Zgasnę?
Potrzeby.
Jedzenie.
Musisz jeść.
Posłuchałem Jej bez najmniejszej oznaki sprzeciwu. Bo choć Jej słowa były ciepłe
i rozkoszne dla moich uszu, brzmiąca w nich opiekuńczość była w jakiś sposób strasznie władcza i stanowcza, jakby ton miał zostać grzeczny dopóty, dopóki gładko podporządkowywałbym się brzmiącym w nim słowom. Tak, ta słodka troska była bezapelacyjna i ostateczna – przewidywała jedną wizję Raju, którą mi oferowała, i jeśli bym
się na nią nie zgodził, skazałaby mnie na każde możliwe Piekło.
Raj – jeden i tylko Jej – Piekło – każde możliwe, każde istniejące…
Jej Raj kontra każde piekło jakie kiedykolwiek spłodziła kreatura ludzkiej myśli – od zamglonej mieściny poprzez kolejne, coraz to okrutniejsze Kręgi, aż po Piekło wypaczonego libertynizmu, w którym byłem obiektem dzikich, bestialskich żądz szkaradnych, pięknie
przystrojonych grubasów o porcelanowych, miękkich obliczach.
Czy miałem jakiś wybór?! Nie!
Nie.
Wybrałem Jej Raj… Pławiłem się w nim i tego dnia – dnia Triumfu Matki.
Odpowiedz
#2
Pierwsze wrażenie:
Oprócz Nietzschego, znasz jeszcze paru, nie?
Blake'? "Księga Urizena"? Pewnie Elliot i Przybyszewski. (sorry, za chaos, ale jestem po lekturze Twojego poematu prozą)
Na pewno moderniści i symbolizm.
Powiedz, co czytasz z poezji?
Gdzie jest liceum, w którym się uczysz? Ja tam chcę.

Na pewno tu wrócę. Ale pewnie za dzień - dwa, kiedy przeczytam, Co napisałeś.
W międzyczasie - popraw przecinki, bo się człowiek o nie potyka.
Czy ten zapis jest konieczny? Mam na monitorze "zapisz tylko tekst" i tak czytałam, broni się sensem, a nie wali po oczach. Sprawdź i ewentualnie edytuj.

Dobre to, co przeczytałem. Bardzo dobre. Pierwsze wrażenie mam takie. Potem - nie wiem.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#3
(03-11-2011, 22:14)Natasza napisał(a): Pierwsze wrażenie:
Oprócz Nietzschego, znasz jeszcze paru, nie?
Blake'? "Księga Urizena"? Pewnie Elliot i Przybyszewski. (sorry, za chaos, ale jestem po lekturze Twojego poematu prozą)
Na pewno moderniści i symbolizm.
Powiedz, co czytasz z poezji?
Gdzie jest liceum, w którym się uczysz? Ja tam chcę.

Elliota kojarzę ze słyszenia, bo mój chłopak miał jego "I will show you fear in a handful of dust" w opisie przez bardzo długi czas xP Przybyszewski owszem, ale jeszcze nic ponad program, a "Raj" napisałem generalnie przed wejściem w Młodą, stykałem się z ich tendencjami o wiele wcześniej, poza tym ukochałem romantyzm xP
Gryfickie LO imienia Chrobrego, szkoła jak szkoła.
Najwięcej czytałem Słowackiego, wcześniej - i ojj, zaniedbałem go - Norwida, moi dwaj ukochani poeci. Poza tym Lechoń.

Cytat:Na pewno tu wrócę. Ale pewnie za dzień - dwa, kiedy przeczytam, Co napisałeś.
W międzyczasie - popraw przecinki, bo się człowiek o nie potyka.
Czy ten zapis jest konieczny? Mam na monitorze "zapisz tylko tekst" i tak czytałam, broni się sensem, a nie wali po oczach. Sprawdź i ewentualnie edytuj.

Samo odróżnienie od siebie tych wypowiedzi koniecznym jest, ale być może można zrobić to w mniej oczowalny sposób xP Pomyślę, jest sens spróbować uczynić to przyjemniejszym na pierwszy rzut... oka.

Odpowiedz
#4
Dopisuję po lekturze powtórnej - NIE jest konieczne według mnie. Chyba, że uważasz odbiorcę za niezbyt rozgarniętego. I nie będzie w stanie odpowiednio przeczytać Twojego opowiadania. Wiadomo, że odbiorcą Twojego opowiadania nie będzie ktoś z doświadczeniem lekturowym ze Ściągi lub Bryku(a?) i miłośnik brazylijskich seriali telewizyjnych. Założony w zamierzeniu pisarskim odbiorca zrozumie bez krzyku graficznego.

Pierwszy akapit Twój widzę ogromny Wink

Tymi wielkimi literami krzyczysz, ogłuszasz. W dodatku w tym fragmencie krzyczą też spłoszone wrony, dziesiątki wron. Więc powiększenie (krzyk graficzny) jest tautologią i Twoje złowieszcze, poderwane do lotu czarne stada przestają dawać zamierzony efekt.
Litery wrzeszczą głośniej niż ptaki.
I dalej: proza poetycka rządzi się pewnymi prawami. Jest pełna tropów stylistycznych, spiętrzających się w symboliczne obrazy. W pierwszym fragmencie jednak wszystkiego jest w nadmiarze i przez to komunikacyjnie dostaję przez łeb.
Podoba mi się klimat, ale kiedy wejdę w sensy - to już wiem - ktoś kto krzyczy zużywa energię na ekspresję pozawerbalną i braknie mu precyzji wypowiedzi.
Tu zabrakło: nie zdecydowałeś, na jakim poziomie pozostawić komunikat czystym:
albo prostsza składnia, albo mniejsze natężenie metaforyzacji, albo pełniejsza przestrzeń świata.
Coś muszę dostać, żeby zaczepić myśl, nie tylko emocje.
Jest numiotyczna* groza (klimaty które lubię), wydobywająca się spod metafor, jest niepokojąco rozrastająca się przestrzeń pomiędzy snem a rzeczywistością (ciekawe)
Brakuje umiaru i zaczynam się denerwować.
Przepraszam z trywialne porównanie, ale mam tak w hipermarkecie - wkurza mnie ilość wszystkiego, zostawiam koszyk i wychodzę.
Spoko, jeszcze mam apetyt... bo umiesz stworzyć intrygujący hipermarket.
Ruszam w regały
______________________

Cytat:bezpieczne przed dniem, przed jego wypalającym wszystko, strasznym blaskiem i gorącym, szczególnie latem, powietrzem.

przyjrzyj się tej konstrukcji:
bezpieczne przed dniem[...] i w szeregu składniowym (współrzędność ): przed [...] powietrzem
zwrot bezpieczne przed powietrzem zgrzyta niemiłosiernie i hamuje jak piasek w trybach mechanizmu.

Cytat:Sny i Noce – mroczny bezkres otulał wszystko niczym osobna sfera i kurczowo trzymał się miasta [...]
bezkres otulał i kurczowo trzymał się
otulał zawiera w swym znaczeniu miłość, troskliwość - ergo mroczny bezkres jest czymś przyjaznym, bóstwem opiekuńczym, sprawującym opiekę. Bardzo podoba mi się uzyskany efekt, ale...
potem trach!
kurczowo trzymał się zmienia kompletnie ideę, trzymać się kurczowo znaczy być przerażonym (więc nie może na logikę sprawować opieki = otulać, może uchwycić, objąć, ścisnąć)

bezkres jest mroczny, tak? potem zastosowałeś pojęcie sfera - czyli nadałeś bezkresowi granice (oksymoron!)
stąd:
mroczny bezkres jest schizofreniczny w opisie (albo odwrotnie opis bezkresu jest schizofreniczny)
bo dalej
jaśniał niechętnie - bóstwo staje się kapryśne? w dodatku jaśnieje, czyli znika jego mroczność, przestaje móc otulać i trzymać się kurczowo (ratunku, gubię się)

wrzeszcząc z bólu poprzez zrywające się nad kościół wrony - quatsch, leży gramatyka
wrzeszczeć przez wrony???

Bezkres (z granicą) mroczny jaśnieje( kurczowo trzymając się i niechętnie) i wrzeszczy otulając? O to Ci, Valntino, chodziło?

jakby słońce wypalało go niczym fosfor ciało - podoba mi się to porównanie

Każdy, , metr, kolejnym przeraźliwym krzykiem dziesiątków ptaków. (lepiej --> Stający się coraz jaśniejszym każdy metr <bezkresu?>) i wypadło orzeczenie, więc nie wiadomo, o co chodzi. Zdanie się rozpadło i utonęłam. NIE ROZUMIEM.
I, słowo honoru, że to nie ironia - po tym wszystkim przeczytałam bezwiednie
Tak wygląda Cyrk.
Pewnie dlatego, że mój zmęczony mózg zaczął być nastawiony na zaskoczenie logiczne.

Wniosek: metaforyzacja i niespójny język uczyniły tekst mrocznym bezkresem.

Jest w tym zamysł naprawdę ciekawy, oryginalny, ale trzeba zadbać o komunikat.

Weź Bruno Schultza i przyjrzyj się jego prozie. Zobacz, jak precyzyjnie, słowo po słowie budowany jest obraz oniryczny.

Tu dominuje efekt nad sensem. Sens ten powstaje w sferze dekodowania znaczeń (i wizualizacji) słów, świat przedstawiony uległ roztrzaskaniu na kawałeczki i nie daje się złożyć.

Chcesz podpowiedź? Wyjaśnij, o co ci chodzi w tym fragmencie zwykłym tekstem. Nazwij to precyzyjnymi pojęciami nie metaforami. I zapisz (jak chcesz, możesz tu wkleić)

cdn.
(analizę błędów stylistycznych całości - kiedy ją zrobię, ale muszę sobie dawkować - mogę wysłać na @ w formie pliku z recenzją)



Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#5
[...]Z tej zwiędłej dali peryferii wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w niezróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów, poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazistością widoków oglądanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrą wyrazistość gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, świecących w późnym i ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża wszystkie załomy i framugi w głębokiej sepii cienia.[...]
B.Schulz, Ulica Krokodyli w: Sklepy cynamonowe

Spróbuj dokonać podobnej analizy znaczeniowej i logiczno-składniowej w tym fragmencie. Nie znajdziesz puszczonego oczka.

Zwróć uwagę na związki:
1. dal --> luneta
2. Kompleksy, bloki i masy --> gzymsy architrawy, pilastry (to uszczegółowione elementy architektonicze)
3. zwiędła dal (w sensie szaro-bura) ---> ciemne złoto, sepia
4. słowo zgiełk (synestezja, bo opisuje co widzi -odwołanie się do dźwięku, pojedyncze wrzucenie wrażenia słuchowego - wali po uszach wyobraźni!)
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#6
TIMING!

Dlaczego? - jestem świeżo po lekturze całych "Sklepów cynamonowych", do których tylko pobieżnie zajrzałem, gdy pisałem to. Wnioski dość oczywiste, ale jak pomocne - widocznie dałem się ponieść osobistemu wrażeniu, zbyt w nie "wchodząc", a mniej przejmując się tym jakie wrażenie da czytanie tekstu bardziej na sucho, bez tych dreszczy tworzenia. Kilka punktów więcej dla mojej motywacji przyglądania się tekstom - ale im bliższe, czy raczej im bardziej chcę czynić je poetyckimi - tym z większym wstydem na nie spoglądam. Z drugiej strony, sama wizja przebudowywania celem nadania większej treści, a bez uszczerbku dla pierwszego wrażenia jaki się niejako jak wyzwanie... Myślę sobie, czy warto, czy dać sobie spokój i zwracać na to uwagę w przyszłości. I samemu spoglądać na metafory jako potencjalny odbiorca, odgradzając się od myśli "J A wiem".

Jak łatwo jest się nadziać przy rozbudowanej (zbyt) składni - granica zaciera mi się bardzo, bardzo szybko.

A co do samego fragmentu - przyglądając się temu po Twoich uwagach, sam jestem rażony nieścisłością między sferą a bezkresem - zdaje się, że spojrzałem na Mryńsk jak na planszę robioną w Hammerze (Source), gdzie taką sferę zawiesiłem nad wszystkim innym i nadałem jej teksturę nocnego nieba xP Sens był taki, że miałoby ono wyrazić się poprzez wrzask zrywających się, spłoszonych światłem wron, których odgłosy miałyby być jakby odgłosem bólu samego nieba.

Pomyślę nad tym, intensywnie, intensywnie... Teraz znowu próbuję czegoś bardziej realistycznego, ale z oniryzmem, choć bardziej na poziomie treści niż formy. Mimo to, wydaje mi się on zbyt cenny - posiedzę więc nad Twoimi uwagami, za które dziękuję.

Chyba tam "t" się wkradło w nazwisko BrunONA S. xP... ojtam ojtam, siedź prosto! ;P//N.
Odpowiedz
#7
Warto!
Napisałam na samym początku - po pierwszej lekturze całości, że jest w tym tekście wartość.
Tą wartością jest jego natura, myśl w nim, świat który kreuje.
Wydaje mi się, że to opowiadanie pisało się samo, jakby "bez" Twojego udziału.
Twój udział to słowa - Myśl tworzy obraz. Skup się w słowach i dogadaj z Myślą.
5/10 (za koncepcję, sensy, oniryzm)
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#8
Czytałam na głos. Rozkoszowałam się prawie każdym doskonale dobranym słowem. Świat przedstawiony trochę jak u Schulza, albo Kafki, albo nie... Po prostu Twój. Jestem zauroczona i wykończona. Wrócę do tego tekstu, ale nie na trzeźwo.


"Nie proszę nikogo o ogień. Nie chcę nic nikomu zawdzięczać. W życiu, miłości, literaturze. A mimo to palę."
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości