Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kopalnia Złota
#1
Na początek chciałbym powiedzieć co nieco o sobie. Mam obecnie 19 lat, wybieram się na studia, w przeciwieństwie do zapewne większości z was nie jestem zbyt dobrym polonistą i napisanie paru zdań jest dla mnie nie lada wyzwaniem, nie potrafię tak jak to pokazują w filmach pisać non stop, bo mam wenę, muszę mieć wenę, żeby w ogóle zabrać się do pisania, a wtedy stworzę jedno zdanie i głowię się nad nim pół godziny ciągle go przerabiając itp. Nie zaskoczy was w takim razie wiadomość, że niżej podany tekst zacząłem pisać ok. 3 lata temu. Raz na miesiąc po stronie, potem poprawki itp. Pewnie zastanawiacie się dlaczego w ogóle zabieram się za pisanie, skoro nie mam do tego smykałki. No cóż, szczerze mówiąc sam czasami się nad tym zastanawiam. Pisanie jednak sprawia mi przyjemność, a podobno najlepiej w życiu robić coś co się lubi. Chciałbym się zabrać za to trochę poważniej, dlatego wystawiam tutaj swoje wypociny i liczę na obszerną, konstruktywną krytykę, porady, poprawki, et cetera. Miłego czytania.// to powinieneś umieścić w wątku "Przedstaw się"!// kapadocja

Tekst się nie mieści nawet pomimo podzielenia go i wstawienia drugiej połowy jak odpowiedź lub ja po prostu nie potrafię tego ogarnąć, tak czy inaczej poniżej podaję link do ściągnięcia tekstu w postaci pdf.
//wstawianie linków zamiast tekstów jest niezgodne z regulaminem, sugeruję się z nim zapoznać. Póki co otrzymujesz słowne ostrzeżenie. I wkleiłam Twój tekst, znaj moje dobre serce, ech, mięknę...//kapadocja
Rozdział I
Kopalnia Złota


***


Ciemność wypełniała pomieszczenie, w którym unosił się ohydny i niemiłosierny smród. Ów zapach przypominał odór rozkładającego się truchła. Przez gęsty mrok przebił się delikatny, chłodny wietrzyk. Nagle sala została zalana przez jasność, blask ognia tańczył na
zarośniętych mchem cegłach i popękanych grobowcach. Źródłem tego światła była pochodnia, którą trzymał mężczyzna odziany w kolczugę, z niedopasowanym hełmem na głowie i długim mieczem u boku. Nawet w pełnym uzbrojeniu obrazował się jako szczupła
osoba, co wyróżniało go spośród większości wyobrażanych wojowników, którzy przeważnie byli umięśnionymi i masywnymi bestiami. Nieznajomy rozglądnął się badawczo po cuchnącym pomieszczeniu i zakasłał, po chwili ruszył w głąb sali. Przecisnął się pomiędzy otwartymi, zapewne splądrowanymi grobowcami i
znalazł się przy drewnianych drzwiach o żelaznych obiciach. Rozejrzał się uważnie to w lewo, to w prawo i wytężył słuch. Z pomieszczenia znajdującego się za drzwiami dobiegały
dziwne odgłosy, przypominające mlaskanie i jednocześnie charczenie. Chwycił delikatnie opuszkami palców klamkę i nacisnął ją dyskretnie, pchnął lekko drzwi przed siebie. Ostrożnie
przysłonił dłonią pochodnie, rozchylając jednocześnie drzwi. Nieliczne snopki światła wpełzły do pomieszczenia rozświetlając je z lekka. Gdzieniegdzie na posadzce widniały zaschnięte plamy krwi i zwietrzałe, rozszarpane wnętrzności. Dopiero po chwili dało się
spostrzec majaczący kształt w ciemności. Nieznajomy położył dłoń na rękojeści miecza i zmrużył oczy wytężając wzrok.
Był to Ghul, czyli człowiek, który powrócił do świata żywych, choć z wyglądu w ogóle na to nie wskazywało, gdyż bardziej przypominał rozkładającą się, śmierdzącą i zamieszkiwaną przez owady kupę mięcha. Ghule bywają przeważnie spotykane w katakumbach i na
cmentarzach, gdzie rozkopują groby i żywią się mięsem zmarłych. Co ambitniejsze przypadki mierzą o wiele wyżej, darzą chorą fascynacją jeszcze krzyczące, dławiące się własną krwią
ofiary. Tutejszy przedstawiciel ów nieszlachetnego gatunku był wyjątkowo szkaradny, jego ostro kończące się żebra sterczały na zewnątrz, a jelita zwisały z brzucha, aż do posadzki.
Mężczyzna stojący w drzwiach położył delikatnie pochodnie na podłodze, wysunął miecz z pochwy zwinnym ruchem i bezszelestnie ruszył w stronę paskudnej maszkary wsiąkając w
bezdenną ciemność. Zbliżywszy się co nie co, spostrzegł, że Ghul jest w trakcie uczty, a jego ofiara zdaje się jeszcze oddychać. Wojownik ruszył czym rychlej w stronę paskudy, wzbijając
tumany kurzu. Nienaturalne warknięcie, świst, piskliwy jęk, świst, głuchy krzyk wydany w raz z ostatnim tchnieniem, świst... cisza. Pył w końcu opadł na posadzkę, ukazał się obraz
dyszącego młodzieńca z obryzganą krwią kolczugą. Wpatrywał się w zwiniętego w kłębek, zakrwawionego, z zastygłym bólem na twarzy stwora. Schował broń do pochwy i klęknął
przy ofierze. Zacisnął dłoń na szyi drgającej spazmatycznie kobiety, lecz tryskająca krew i tak znalazła ujście pomiędzy palcami. Jej oczy przypominały żarzące się węgliki, które powoli wygasały, pozostawiając po sobie mętne, puste spojrzenie. Niestety nic nie mógł wskórać, było już za późno na wszelką pomoc. Zaklął ordynarnie z bezsilności i zwrócił się ku ścierwom mutanta. Zabrał ze sobą dowód na jego pokonanie i czym prędzej opuścił podziemny grobowiec, przemierzając liczne, niezbadane w swych ciemnościach korytarze.
Promienie popołudniowego słońca oślepiły go, gdy tylko przekroczył próg katakumb. Pogoda niechybnie wskazywała na środek lata, gorącego lata. Bezchmurne niebo ciągnęło się
w swej nieskazitelności aż po kres widnokręgu. Ciepły dotyk słońca przebijał się przez kolczugę pokrzepiająco. Ściągnął hełm. Kruczoczarne pukle włosów opadły bezwładnie na
ramiona. Był to młodzieniec o jasnej cerze, delikatnych rysach twarzy i bardzo nietypowych, jadeitowych oczach.
Stał tak w bezruchu, zachwycając się pięknem pogody, wsłuchując się w szum kołysanych przez wiatr złocistych kłosów na wschodnich, bezkresnych polach i chwiejących się bujnych
krzewów. Gwizdnął krótko i niemalże natychmiast coś się poruszyło i zarżało w pobliskich krzewach dzikiej róży. Była to kara, dobrze umięśniona klacz. Zbliżyła się do niego prędko i
nachyliła głowę.
- Widzę, że w przeciwieństwie do mnie, dobrze się bawiłaś – mówiąc to, poklepał wierzchowca po pysku ozdobionym źdźbłami trawy i parsknął lekko śmiechem.
Wsunąwszy nogę w strzemię, dosiadł klacz zwinnie i umiejętnie. Gdy tylko jeździec przyparł do jej karku, ruszyła przed siebie galopem rozsypując piaszczystą ścieżkę. Pędzili przez z dawna uczęszczany gościniec, teraz zdziczały i pełen chwastów. Na wschodzie
ciągnęły się wzgórza, zarośnięte falującym morzem mieniących się w słońcu zbóż, zaś po zachodniej stronie rozpościerały się bezkresne lasy, mroczne i tajemnicze. Ich granica
rozpoczynała się zaraz obok gościńca. Co sędziwsze drzewa rozgałęziały się gęsto, sięgając swymi kościstymi i zgrabiałymi palcami nad drogę. Nienaturalny chłód zionął od niezbadanych mroków lasu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, wydłużając makabrycznie
cienie drzew. Wkrótce, na szczęście młodzieńca, lasy zniknęły w oddali, zastąpione fałdami kamienistych wzgórz. Pagórki przypominały łysinę starego człowieka, porośnięte po bokach gąszczem, zaś błyszczące nagością u grzbietu. Pogoda pogorszyła się nieoczekiwanie. Pioruny tańczyły wśród chmur, a deszcz lał
bezlitośnie. Zmoknięta klacz rżała ponuro i parskała. Jeździec zaś, mrużył oczy, odgarniając co chwilę wilgotne włosy targane w różne strony przez wiatr. Droga stawała się coraz bardziej uciążliwa. Klacz ślizgała się na mokrych, płaskich kamieniach, więc z galopu
przeszła w żwawy kłus. Podróż dłużyła się niemiłosiernie, pioruny trzaskały bezlitośnie w pobliskie wzgórza, budząc
w sercu lęk. Jeźdźcowi ulżyło, gdy ujrzał majaczące w oddali ogromne mury. W końcu dotarł do miasta zwanego Mol’teriel.
Zsiadł z klaczy i zbliżył się do monstrualnych wrót, poprawiając przemoczony na głowie kaptur. Chwycił za poręcz mosiężnej kołatki w kształcie lwa i zapukał kilkukrotnie. W niewielkiej szczelinie pojawiło się oko, wiercące badawczo otoczenie.
- Coś ty za jeden i czego tu szukasz? – odezwał się chrapliwy, pełen nieufności głos.
- Zmierzam na spotkanie z pewnym znajomym – rzucił młodzieniec przez szczękające z
zimna zęby.
- Z kim chcesz się spotkać i w jakim celu? – zapytał wścibsko.
- Interesy… otwieraj że czym prędzej, ja tu zamarzam do cholery – zacisnął pięści i zaklął na
strażnika.
Odpowiedz
#2
Ciąg dalszy tekstu Autora:
Mężczyzna pilnujący bramy zrzędził coś pod nosem, oddalając się. Wówczas
olbrzymie wrota rozchyliły się na zewnątrz z łoskotem. Malowniczy obraz ukazał się oczom
młodego wojownika - wysokie domy wznosiły się na około dziedzińca. Z okien mieszkań
wyjrzały ciekawskie dzieci, trzymając w dłoni trójzębne świeczniki. Strażnik patrzył na
młodzieńca posępnie i złowrogo. Ten zaś powlókł się czym rychlej przez sam środek
dziedzińca, ciągnąć za sobą klacz i zaciągając jeszcze bardziej kaptur. Deszcz siekał
niemiłosiernie w podróżnika i jego wierzchowca. Nie był to jego pierwszy pobyt w tym
mieście. Mężczyzna, którego spotkał, był owiany złą sławą, gdyż często na swoich wartach
rozpijał się do nieprzytomności. Jedynym powodem, dla którego jeszcze nikt nie wywalił go na zbity pysk, było powiązanie ze szlachetnie urodzonymi. Powiązanie to zbyt dużo
powiedziane, bowiem jest tylko dalszym kuzynem matki Lorda Pheon’a, sprawującym piecze
w owym mieście. To z kolei jedna z wielu możliwości. W Mol’teriel nie brakowało
szaleńców i pijaków, którzy głosili plotki, iż ludzie Pheon’a prowadzili po ciemku interesy z
przemytnikami i innymi szubrawcami żerującymi na pospólstwie. Co dziwniejsze, szybko
zamykano usta ów pleciuchom, wrzucając ich do mrocznych lochów lub wieszając pod
pretekstem działalności konspiracyjnej przeciwko Lordowi.
Zgodnie z tymi pogłoskami, wartownik przemycał to i owo, by podejrzenia nie spadły na
wyższe sfery.
W Mol’teriel zresztą każdy starał się wyjść na swoim. Szczególnie ci, którzy mieli już
wysoką pozycję w mieście nadużywali swego statusu. Jednymi z tych osób byli zbrojni
podwładni Pheon’a, którzy nie należeli do honorowych, a co ważniejsze – inteligentnych.
Wywodzili się najczęściej z ubogich rodzin i cechowała ich brutalność, ślepe wykonywanie
rozkazów, brak litości i co trzeba podkreślić, brak jakiejkolwiek higieny osobistej. Mimo, iż
nie wyglądali dostojnie, byli respektowani przez większość mieszkańców miasta, którzy to
przymykali oko na ich działania, bojąc się o własną rzyć. Jedynie burdel mamy żywiły do
nich nieskrywaną nienawiść, gdyż po „ciężkiej” służbie prostych przydupasów, interesowało
ich wyłącznie jedno – zamtuzy. Według któregoś z wielu idiotycznych dekretów, obrońcy
miasta mogli cieszyć się specjalnymi przywilejami - między innymi, darmowe korzystanie z
usług cechów i nie tylko. Kurwidołki bankrutowały dzięki wojowniczym chłopom Lorda,
którzy nie omieszkali używać siły wobec słabszej płci. Każda dziewka po skończeniu
„obsługiwania” takowego klienta, budziła wstręt i obrzydzenie wśród przeciętnych jegomości.
Stałymi bywalcami burdelów byli również arystokraci, posiadający podobne przywileje. Z tą
różnicą, że każdy z nich miał wybraną jedną ladacznice, której żaden wojak nie śmiał tknąć
pod groźbą ścięcia przyrodzenia. Pheon’owi donoszono o brutalności i frywolności jego
podwładnych. Ten zaś nie miał czasu na dementowanie tych plotek lub po prostu nie chciał
im zaprzeczać, bowiem wiedział, iż niektórzy nadużywają swych uprawnień. Jego milczenie
było opłacane ciężkimi pieniędzmi od wielu lat. Mieszczanie zdawali sobie z wszystkiego
sprawę. Co chytrzejsi kolaborowali ze szlachetnie urodzonymi, wzbogacając się kosztem
biedaków. Jak stare porzekadło powiadało - „każdy orze, jak może”.
Znalezienie karczmy nie było wbrew pozorom trudnym zadaniem. Miasto było
imponującej wielkości, lecz wschodnia jego część chełpiła się mianem najbardziej
rozrywkowej, więc w tak pochmurną pogodę życie tętniło tylko w jednym budynku, z którego
muzykę można było dosłyszeć z dala.
Młodzieniec wlókł się powoli wzdłuż drogi, naprzeciw rzęsistemu deszczowi. Woda
spływała do kanalizacji, zmywając błoto z okutego żelazem obuwia młodzieńca i podków
klaczy. Krople deszczu siekały w szyby domostw, jakoby chciały się tam wkraść i skryć
przed mroźnym, ostrym wiatrem. Niespokojna klacz rżała ponuro, a jej właściciel groził pod
nosem kłębiastym chmurom, gęsto zbitym na nieboskłonie. Zanurzył się w zalegających
dookoła bezdennych ciemnościach z cichą nadzieją, iż przestanie lać.
Księżyc próbował się przebić pomiędzy zwałami chmur, lecz bez żadnego skutku. Żadna
snopka jego srebrzystego światła nie dała rady się przecisnąć. Podróżnik był zmuszony do
kierowania się samym słuchem.
Szczęk kroków odbijał się głuchym echem po ciemnych, niezbadanych zaułkach. Raz po raz,
z ów ciemnych otchłani dochodziło ciężkie sapanie lub warczenie. Tak czy owak, nic dobrego
to nie wróżyło. Chłopiec wsunął dłoń pod płaszcz i zacisnął ją na wisiorku w kształcie drzewa
o srebrnym pniu i zielonej, szeroko i bujnie rozgałęzionej koronie, która z biegiem lat
wyblakła. Nie pamiętał skąd go ma, lecz dzięki niemu czuł się pewniej, jak gdyby
niewidzialna, magiczna siła opatuliła go w ciemnościach. Odetchnął z ulgą i ruszył dalej,
klucząc po wąskich uliczkach, niczym po labiryncie.
Ów naszyjnik był jedyną pamiątką po dzieciństwie, którego nie potrafił sobie
przypomnieć. Odkąd sięgał pamięcią był sam. Nie miał żadnych bliskich, ani domu. Spał
gdzie popadło i jadł co się tylko dało, nierzadko podkradając pokarm dzikim psom. Ludzie
omijali go szerokim łukiem, a kupcy wyklinali i pluli w jego stronę. Jeśli ktoś był dla niego
miły to tylko po to, żeby wykorzystać go później do własnych celów. Żałosne wczesne lata
dzieciństwa chłopca zahartowały jego charakter. Z upływem czasu nauczył się radzić sobie z
przeciwieństwami losu. Pierwsze uczciwe pieniądze zarobił zabijając przerośnięte szczury
gnieżdżące się w piwnicy pewnej tawerny. Od tego momentu ludzie zaczęli wynajmować go
do brudnych i nierzadko obrzydliwych robót. Niestety, mimo jego pomocy wciąż nim
pogardzali. Uśmiechali się sztucznie i ukrywali odrazę tylko wtedy, kiedy był im potrzebny.
Młodzieniec przyzwyczaił się do życia w samotności i wiecznej tułaczki.
Chłopiec przyśpieszył kroku, gdy jego uszów dosięgło przyjemne rozbrzmiewanie
lutni. Za zakrętem stała potężna, dwupiętrowa tawerna, z której blask światła oślepił
młodzieńca. Muzyka, śmiech i pochwalne okrzyki wiodły na pokuszenie niczym zdradliwa
pieśń syren. Podróżnik opamiętał się po chwili i rozejrzał dookoła, licząc iż w mglistej
poświecie znajdzie przytulne miejsce dla swej towarzyszki. Pamiętał, że nieopodal karczmy
znajduje się gdzieś stajnia. Wkrótce wyłowił ją wzrokiem. Poprowadził klacz do ziejącej
pustką stajenki, depcząc po łamliwym i szeleszczącym sianie. Klacz prychnęła z dezaprobatą,
wnikając w ciemne pomieszczenie. Mimo to, wkrótce się udomowiła w ciepłym i zupełnie
suchym boksie. Jej jeździec poprawił oręż u boku, rozpiął guzik u płaszcza i pognał ku
karczmie.
Zsunął z głowy kaptur, a zaraz po nim hełm. Wziął go pod pachę, zarzucił na bok
włosy i wkroczył do środka. Okrzyki, śmiechy, toasty, zagorzała dyskusja przy każdym
stoliku – wszyscy najwyraźniej przednie się bawili. Po lewej stronie izby zasiadali
mieszczanie i ich kobiety, którzy w przerwie na raczenie się kwaśno-gorzkim trunkiem,
tańczyli nieumiejętnie do wygrywanego na lutni utworu i śpiewanej przez pewnego pijaka
zbereźnej piosnce. Byli to prości ludzie, więc co za tym idzie, wymaganie niewielkie. Z
drugiej zaś strony, gdzie wszelkie świeczniki były pogaszone, a jedynym źródłem światła
była pochodnia zawieszona przy ścianie, bawili się mężowie spod ciemnej gwiazdy. Twarz
każdego z nich zdobiły blizny, siniaki oraz przesiąknięte stęchłą krwią bandaże. Jedni siłowali
się na rękę, drudzy prali po mordach o marne grosze, a jeszcze inni grali w kości i karty.
Prawie nikt nie zwrócił uwagi na nowoprzybyłego młodzieńca. Był rad z tego faktu, bowiem
nie szukał zwady, której nie trudno było odnaleźć w takim miejscu. Zanurzył się w głąb
fajkowego, kłębiastego dymu, starając się dotrzeć na drugi koniec izby. W ostatniej chwili
odsunął się od obradujących mężczyzn, wznoszących toast i rozlewających chmielny napój
wokół siebie. Parę razy potknął się o kończyny leżących bezwładnie pijaków i gburowatych
osiłków, wyciągających giry jak najdalej przed siebie. Za każdym razem klął na nich pod
nosem. Dzięki swojemu refleksowi, uniknął także ciosu, który wymierzony był we właśnie
mijanego rosłego mężczyznę. Z tego co udało mu się wyłowić słuchem, poszło o dziewkę i
brak aprobaty na dzielenie jej w łóżku, rzecz jasna, lekko mówiąc. Po tej ciężkiej próbie,
nareszcie dotarł do upragnionego celu i wspiął się po schodach, prowadzących na piętro.
Tutaj bawiła już inna klientela – otóż była to miejska inteligencja w swej pełnej okazałości.
Nie pijano tu piwa, lecz najprzedniejsze wino – Nie jadano chleba ze smalcem, tylko
nadziewaną gęś w sosie śliwkowym – Nie lano się po mordach, ale przyklaskiwano
rozmówcom. Na ten sztuczny ład, młodzieńcowi zrobiło się wręcz niedobrze i miał ochotę
zwrócić królika, którego zaserwowano mu w tej samej karczmie dwa dni wcześniej. Prychnął
z niedowierzaniem, gdy ujrzał pijanego, grubego i rozpustnego ponad miarę bogacza, który
nie kłopotał się ze sztuczną wykwintnością, tylko snobistycznym gestem wznosił właśnie
toast za gospodynie, samemu mając po boku dwie, hojnie obdarowane przez naturę kobiety. Zapewne tylko czekające w domu, głodujące dzieci owych pań, były motywacją do ciągłego
uśmiechania się i przyklaskiwania sprośnym kawałom korpulentnego mężczyzny.
Przy jednym ze stolików, gdzie panowała zacięta dyskusja, siedział tęgi, odziany w
tunikę, omotany pasem wysadzanym diamentami, brodaty i niechlujny mężczyzna. Obejrzał
się z trudem i spostrzegł młodzieńca na szczycie drewnianych, skrzypiących schodów.
Przywołał go do siebie podnosząc ociężałą dłoń, zdobioną licznymi, błyszczącymi sygnetami.
- Strasznie mi przykro, że przeszkadzam, Olafie. – młodzieniec ukłonił się sztywno z
szelmowskim uśmiechem na twarzy.
- Oh... któż to nam złożył wizytę. Daren, chłopcze... będąc szczerym, nie sądziłem, że
przeżyjesz – po chwili milczenia dodał - chyba, że po prostu stchórzyłeś, co? – odparł
beznamiętnym tonem, a reszta towarzystwa, dotychczas kłócącego się o to kto upolował
większego dzika, ucichła i obdarzyła wrogim spojrzeniem młodzieńca zwanego Darenem.
- Chciałbyś tego, czyż nie? – młodzieniec cisnął na środek stołu, między kufle i resztki jadła,
palec Ghula, na widok którego mina gości wnet zrzedła.
Olaf zmierzwił palcami krótką brodę, zaklął pod nosem i sięgnął do bogato ozdobionego pasa.
Wyciągnął zza niego niewielki, skórzany mieszek i rzucił go zaraz obok zgniłego palca.
Podróżnik zbliżył się do stolika bez pośpiechu, chwycił obcesowo mieszek i wcisnął za gruby,
skórzany pas. Obrócił się na pięcie i ruszył bez słowa w stronę karczmarza szorującego ladę.
Gdyby ten grubas miał tyle rozumu co złota, to wiedziałby, że te paskudy długo nie goszczą w
jednym miejscu. Za tydzień, albo i wcześniej, problem sam by się rozwiązał.
- Hejże, chłopcze, spotkajmy się jutro w tym miejscu, jak tylko słońce wyjrzy zza horyzontu,
mam dla ciebie ofertę niemalże nie do odrzucenia.
Młodzieniec spojrzał na Olafa oraz jego parszywy uśmiech przez ramię i kiwnął z niechcenia
głową. Wkrótce dotarł do lady.
- Widza, że się zadajesz z tym no… Olafem, z nim nie ma żartów kolego, wisz? – rzucił
nieoczekiwanie karczmarz, spoglądając na młodzieńca przez dopiero co wyczyszczony kufel.
- Twoje rady muszą być naprawdę bezcenne… - odrzekł z nutką sarkazmu Daren, opierając
się łokciem o blat.
- Tyś nie stąd, to za przeproszeniem, gówno wisz – oburzył się marszcząc wąs i zabierając się
za szorowanie kolejnego kufla.
- Daruj sobie te czcze gadanie, chcę wynająć pokój. – wysypał parę złotych monet na ladę i
westchnął ciężko rozglądając się na boki.
Karczmarz wsunął monety pod brudny fartuch i odwrócił się w stronę szufladki z kluczami.
Począł w niej cierpliwie grzebać w poszukiwaniu jednego, konkretnego klucza. Zaśmiał się
szyderczo, gdy tylko go odnalazł. Z tryumfalnym uśmiechem zwrócił się do młodzieńca,
przekazując mu ów klucz.
- Miłej nocy. – wyszczerzył rząd szczerbatych, pożółkłych zębów w szkaradnym uśmiechu.
Znużony ciężkim dniem podróżnik westchnął na samą myśl o pokoju, który mu zgotował
wąsacz. Zaczął żałować, że nie zdobył się na ostatni sztuczny uśmiech i kilka miłych,
prostych słów. Zacisnął pięść na kluczyku i ruszył w stronę schodków prowadzących na
ostatnie, drugie piętro. Zerknął przez balustradę z politowaniem na biesiadników. Na ich
proste gesty, jednoznaczność działań, jak i brak umiaru w piciu. Na pierwszy rzut oka to
wszystko odpychało go, budziło wstręt oraz obrzydzenie. Natomiast w głębi serca pragnął tej
prostoty i beztroskości, ponieważ miał przeczucie, że swoje najmłodsze lata spędził
szczęśliwie i bez komplikacji. Napotkany niegdyś wędrowny zielarz oznajmił, iż taka utrata
pamięci może być wynikiem traumatycznego przeżycia lub wypadku. Niestety, nie znał
sposobu na przywrócenie wspomnień. Jedyną pamiątką po przeszłości był wisiorek, wiszący
na jego piersiach. Bezwiednie sprawdził czy jest on na miejscu i ruszył przed siebie.
Dźwięk skrzypiących schodów powoli zagłuszał hałas dobiegający z dołu, skrzypieniu
akompaniowało rytmiczne dyszenie i sapanie, które stawało się coraz głośniejsze. Daren zrozumiał, że takie sąsiedztwo nie jest tylko zbiegiem okoliczności. W końcu dotarł do
swojego pokoju. Zrzucił z siebie ciężką kolczugę, miecz położył przy łóżku i opadł na
posłanie. Westchnął ciężko, zwrócił wzrok ku gwiazdom, intensywnie migającym za oknem.
Zasnął, a noc była spokojna, pomijając okrzyki euforii dochodzące z pomieszczenia obok.
Trel drozdów i dotyk ciepłych promieni słonecznych obudził młodzieńca. Ziewnął
rozciągając się zamaszyście i przetarł oczy pomlaskując. Przemył twarz lodowatą wodą z
drewnianego kubła i usiadł na krawędzi łoża.
Czego może ta tłusta ropucha ode mnie znowu chcieć… pomyślał i wsunął na siebie białą
koszulę z lekkiej tkaniny. Mam nadzieję, że nie będzie to kolejna gówniana robota, westchnął
ciężko i wysypał na pobliski stolik zawartość skórzanego mieszka, następnie przeliczył
skrupulatnie złote monety.
Wsunął parę z nich do zewnętrznej kieszeni rozciągniętej koszuli, nałożył na nią błyszczącą
kolczugę i udał się na dół, do karczmarza. Opuszczając swój pokój, natrafił na parę, która
zeszłej nocy miała najwyraźniej problemy ze zaśnięciem. Postawny mężczyzna o
kwadratowej szczęce, odziany w bordową tunikę z wyszytym psem o dwóch łbach, spojrzał
na niego. Uśmiechnął się nagle dumnie, szczerząc szereg zadbanych, białych zębów. Kobieta
zaś, puściła frywolnie oczko do młodzieńca, wywołując wypieki na jego twarzy. Była ubrana
bardzo skromnie, jak zresztą większość kurw arystokratów. Skrzętnie chowała płomień żądzy
w oczach, pomiędzy jasnymi lokami opadającymi na wydatny biust, który kołysał się z
każdym ruchem w błyszczącym, szafirowym gorsecie. Zmieszany Daren spuścił wzrok na
drewnianą podłogę i ruszył w dół, kierując się w stronę karczmarza. Zbliżając się do lady,
mimowolnie spojrzał przez balustradę w dół. Obraz, który ujrzał, przypominał powojenne
pogorzelisko.
Poprzewracane stoły, porozbijane butelki jak i również roztrzaskane kufle po piwie; kałuże
moczu, wymiocin oraz alkoholu, które nie zdążyły jeszcze wsiąknąć przez szczeliny w
podłodze. Już nie wspominając o leżących bezwładnie chłopach, od barczystych poczynając,
na chudych niczym słoma kończąc. Pracownicy gospody krzątali się pomiędzy stolikami i
pijakami, niby hieny cmentarne. Nie ma to jak syto zakrapiane biesiady. – podsumował w
myślach chłopiec.
Gdy tylko się odwrócił, napotkał przeszywający wzrok oberżysty, który ściągał złowrogo usta
na jego widok. Musiał czuć się naprawdę urażony, skoro jedynym powodem do niepokoju był
dla niego podróżnik, nie zaś panujący wokół twardą ręką bajzel.
- To nasz poranny ptaszek, ho-ho! Zgadujem, że twardo spałeś. – rzucił pogodnym tonem, a
jego oczy błysnęły tryumfalnie, jak u dziecka, któremu udało się zrobić komuś psikusa.
Daren przywlókł swoją rzyć do lady z ociąganiem, w milczeniu, doprowadzając w ten sposób
karczmarza do jeszcze większego szału. Z trudem opanował śmiech, podziwiając piękny
widok, jakim była mieniąca się coraz to ciemniejszymi barwami twarz opasłego wąsacza.
Nim ten zdążył wydusić z siebie jakiekolwiek klątwy i bluzgi, młodzieniec położył kluczyk
na blacie i zniknął w drzwiach gospody.
Słońce ożywiło się w międzyczasie, prażąc jeszcze mocniej spomiędzy kłębiastych
tumanów chmur. Młodzieniec przeciągnął się zamaszyście i pozdrowił uśmiechem klacz,
rżącą na jego widok zza zagrody stajenki. Miasto nie przypominało w żadnym przypadku
wczorajszego, spowitego w ciemnościach, przeszywającego mrozem i wilgocią labiryntu
uliczek. Teraz znalazł się wśród zgiełku tłumu, a zewsząd otaczała go krzątanina
szanowanych obywateli, jak i gwar przekupek z pobliskiego rynku. Rzecz jasna, nie obyło by
się również bez porannych pijaczyn, którzy postanowili z rana nawilżyć gardło. Daren
dostrzegł nagle niepokojące poruszenie. Grupa ludzi gnała w stronę rozległego rynku. Po
części z nudów, po części z ciekawości, młodzieniec postanowił sprawdzić co się stało.
Rynek był dobrze prosperującą częścią miasta, zawsze można było spotkać tłumy na
targowiskach, gdzie handlowano przedmiotami wszelakiej maści. Tym jednak razem, lud zebrał się na środku rynkowej płyty z innego powodu. W miejscu, gdzie podczas ostatniej
wizyty chłopca były dyby i zakuci w nie złodzieje, teraz stało drewniane podwyższenie. Na
nim zaś, wędrował sobie beztrosko kat. Na środku platformy puszył się i przemawiał
doniosłym tonem odziany w zbroję mąż, na widok którego skazańcy w obdartych szmatach
trzęśli się ze strachu.
- Skazany na śmierć poprzez powieszenie zostaje również Derek Hoenfard, który dopuścił się
znieważania Lordowskiego rodu, fałszowania monet, kradzieży cudzego mienia, licznych
gwałtów jak i również pobić. – wyrecytował z pożółkłej stronicy żołdak, wyprostowany
niczym nabity na pal przestępca.
- Łee! – machnął dłonią niski, lecz postawny chłop o typowo plebejskich rysach twarzy i
dodał do sąsiada po cichu. – Jo mu mówiłem co by przestoł pierdolić to dziewke Pheona,
przeta każdy wi, że sie puszcza na lewo i prowo i nie dbo czy kochanek straci głowe czy ni,
łogiera potrzebuje.
Trochę wyższy mężczyzna uciszył go gestem dłoni, rozglądając się nerwowo na boki, czy
nikt nie usłyszał o czym rozmawiali. Za takie słowa obaj by słono zapłacili, przy czym
wyrwanie języka to najlżejsza z przewidzianych kar.
Żołdak zwinął pergamin, gdy tylko przestał odczytywać występki i przewinienia trzech
chuderlawych, posiniaczonych i na wpół żyjących mężczyzn. Po ich wyglądzie można było
wywnioskować, że podwładni Lorda jednak czerpią przyjemność nie tylko z zamtuzów, ale i
również tortur. Mężczyzna skierował się w stronę tłumu, schodząc powoli po stopniach. Jego
twarz była smukła i blada o uwydatnionych kościach policzkowych. Usta z trudem zwarte i
ściśnięte w sztucznym, poważnym wyrazie.
Ciekawe ile bata i kopniaków kosztowało wciśnięcie tej prostej świni w bawełniane spodnie i
obcisły, skórzany kaftan.
Gdy podwładny Pheon’a zniknął wśród tłumu, kat, strzelając kręgosłupem, wyprostował się.
Wytarł oślinioną twarz wierzchem dłoni i podszedł kolejno do skazańców, zakładając im pętle
na szyje. Robił to z wprawą i obojętnością, jak gdyby zawiązywał worki ziemniaków. Nie
dochodziły do niego prośby, błagania, ani zapewnienia o niewinności nieszczęśników.
Jedynie krzyki podnieconego tłumu zdawały się go irytować. Miał jedną nogę krótszą, więc
podreptał komicznie na początek drewnianej konstrukcji szubienicy, podrapał się tępo po
upstrzonej siwizną brodzie i pociągnął za dźwignie, zrywając grunt spod nóg skazanych.
Zebrany popłoch wrzasnął radośnie na cześć kata i potępienie wisielców. Oprawca
„złoczyńców”, jak gdyby nigdy nic, oparł się o drewnianą belkę i powrócił do dłubania w
nosie.
Lud szybko się rozrzedził, każdy poszedł w swoją stronę, wrócił do swoich zajęć,
oczywiście dyskutując po drodze o przewinieniach skazańców, o tym że od dawna ich o to i
tamto podejrzewali, widzieli w dziwnych okolicznościach, w towarzystwie tego i tamtego.
Typowa przypadłość mieszczan, wiedzą wszystko o wszystkich, tylko że po fakcie.
Chyląca się powoli ku zachodowi tarcza słońca przypomniała młodzieńcowi o Olafie i
spotkaniu. Wybrał drogę powrotną przez zatłoczone stragany. Czuł się jak w jakimś
zwierzyńcu, każdy sprzedawca przekrzykiwał się nawzajem, zapewniając najlepszą jakość
swoich towarów. Ludzie mijali się niezauważalnie, ocierając i popychając siebie nawzajem.
Idealne warunki dla kieszonkowca i pospolitego szabrownika. Zdaniem młodzieńca,
grzechem byłoby z tego nie skorzystać. Gdy tylko wystąpił spośród plątaniny ludzkich ciał, a
gwar sprzedawców ucichł w oddali, wyciągnął z kieszeni spodni soczystą i pożółkłą gruszkę
oraz kawałek suszonej kiełbasy, przegryzając jedno drugim. Wlókł się w cieniu wysokich
murów i budynków, mimo tego, upał wciąż wysysał z niego młodzieńczy wigor. Na samą
myśl, że będzie musiał znosić pogardliwy wzrok i władczy ton Olafa zrobiło mu się
niedobrze. Zazwyczaj starał się być neutralny wobec każdej klasy, bo wiedział, iż każda ma
swoje dobre jak i złe strony, jednakże szlachetnie urodzeni wyjątkowo utrudniali mu zachowywać ów obojętność. Szczególnie ten opasły i obrzydliwie bogaty gbur, który z
trudem samodzielnie zapinał swój bogato zdobiony pas. Olaf był typem perfekcjonisty, tyle
że wyręczanym przez innych. Wierzył, że każdy jest na sprzedaż, tylko nie każdy jeszcze zna
swą cenę. Najbardziej bolał Darena fakt, że mógł on mieć rację. W końcu sam jest zmuszony
odwalać czarną robotę dla takich jak on, żeby w miarę godnie żyć. W trakcie gdy zadręczał
się myślami, drzwi tawerny wyrosły przed nim z ziemi. Klnąc pod nosem, westchnął z
niechcenia. Popchnął drzwi i ostentacyjnym krokiem przemierzył całą salę wzdłuż, aż znalazł
się na schodach, po których również wspiął się z ociąganiem. To była jedyna forma buntu
przeciwko ludziom z wyższych sfer, na jaką mógł sobie obecnie pozwolić. Skrzywił się
mimowolnie, widząc okrągła, nalaną twarz wyrastającą spomiędzy ramion.
- Punktualność nie jest twą mocną stroną, nieprawdaż? – rzucił Olaf siedząc snobistycznie
przy pustym stoliku i szczerząc się wstrętnie do Darena.
- Miałem pewne sprawy do załatwienia. – odburknął złośliwie zwalniając krok, żeby jeszcze
bardziej wyprowadzić go z równowagi.
Olaf z powodzeniem krył swoją irytację, uśmiechając się sztucznie i czekając cierpliwie, aż
młodzieniec usiądzie.
- Może chciałbyś się czegoś napić, co? Mają tutaj przednie trunki, masz moje słowo. – rzekł z
tajemniczym uśmieszkiem na twarzy, błyszcząc świńskimi oczyma.
- Nie, przejdźmy do interesów. – oznajmił sucho młodzieniec.
- Czyli jednak nie masz nic przeciwko naszej współpracy...
- Do rzeczy! – przerwał ostro.
- Widzę, żeś w gorącej wodzie kąpany, tedy przejdę do konkretów. Tuż za miastem znajduje
się kopalnia, co najważniejsze, moja kopalnia, lecz nie każdy sobie z tego zdaje sprawę. Jakaś
banda rabusiów od czasu do czasu masakruje moich ludzi i zabiera wszelkie kosztowności,
wraz ze surowcami. To nie jest zlecenie na jeden dzień, lecz nie zachodź w głowę, wszystkim
się zajmę. Jadło oraz nocleg będziesz miał na miejscu i za każdy dzień ciężkiej pracy
dostaniesz dziesięć srebrnych monet, a jeśli odpędzisz tych psich synów raz na zawsze,
dostaniesz sto złotych monet od ręki... Co ty na to?
Młodzieniec, nie opuszczając wzroku z Olafa, uniósł lekko podbródek. Przeczesał palcami
długie włosy i odparł po chwili.
- Zgoda. – skwitował krótko.
- Ha! Wyśmienicie. Karczmarzu, po kuflu dla wszystkich!
Droga klientela, czyli osiłki i opilcy, krzyknęli gromko i radośnie. Olaf zaś wyszczerzył się
obleśnie i poklepał młodzieńca po ramieniu.
- Jutro wyruszysz, do tego czasu załatw to, co miałeś do załatwienia. – po tych słowach wstał,
poprawił gruby, pozłacany pas i zanurzył się w dół schodów.
Młodzieniec opustoszył kufel jednym duszkiem, wytarł rękawem wąsy z piany i ruszył
do swojego pokoju, poprzednio odbierając klucz od gburowatego oberżysty. Gdy tylko
przekroczył próg drzwi, coś mu nie pasowało w ujrzanym obrazie. Wszystko wyglądało
zbyt… idealnie. Daren starym nawykiem zostawił kilka lekko odsuniętych szufladek, gdy
wychodził. Teraz natomiast, wszystkie były szczelnie zamknięte. Kimkolwiek był
rzezimieszek, nie był profesjonalistą lub nie docenił aktualnego mieszkańca pokoju. Skórzany
mieszek ze złotem skrywał się w niewielkiej dziurce w poddaszu, gdzie mało kto by szukał
czegokolwiek. Po szybkim rozeznaniu, młodzieniec uznał, że nic nie zginęło, co zbudziło w
nim jeszcze większy niepokój. Niestety, nie było czasu żeby zawracać sobie tym głowy.
Szybko spakował swoją własność i opuścił tawernę.
Gdy wyszedł z karczmy, słońce obdarzyło go ciepłym dotykiem, a chłodny wiatr
przyjemnie rozwiał jego włosy. Rozległa ulica tętniła życiem, sprzedawcy stojący przy
swoich straganach znowu zachwalali głośno swe towary, zapewniając iż są najprzedniejsze, a
mali i brudni chłopcy ganiali się z drewnianymi mieczami, bawiąc się zapewne w rycerzy i opryszków. Na twarzy młodzieńca zagościł smutek, za nic nie mógł sobie przypomnieć
dzieciństwa. Po chwili zadumania, ruszył w stronę stajni, gdzie czekała jego napojona i
wyszorowana klacz. Przywitała go rżąc głośno i rozdrabniając siano kopytem, Daren poklepał
ją po chrapach i dosiadł zwinnie. Wtopił palce w jej grzywę i uderzył lekko piętą. Zwierzę
ruszyło z wolna przed siebie. Przemieszczali się tak pomiędzy alejkami, od czasu do czasu
przystając przy jakimś straganie i zaopatrując się w niezbędne wyposażenie. Jego sakwa
stawała się powoli pusta, juki natomiast ciążyły klaczy coraz bardziej. Słońce chowało się
powoli za horyzontem, zaś księżyc majaczył już w oddali, gotów na swą warte. Wówczas
młodzieniec spostrzegł, iż w jego mieszku zostało tylko kilka monet.
Już czas, pomyślał i pośpieszył wierzchowca w stronę bram miasta.
Tłumy, które dotychczas zewsząd go otaczały, zniknęły w swych ciepłych, domowych
zaciszach. Przez cały dzień czuł na sobie czyjś wzrok, lecz nie zamartwiał się zbytnio z tego
powodu, w końcu Mol’teriel tętniło życiem za dnia i nie brakowało tutaj ciekawskich par
oczu nocą. Niemniej jednak, z czasem zaczęło go to drażnić. Niepokój wkradał się powoli do
serca wędrowcy, gdy ten przemierzał przesiąknięte ciemnością uliczki. Zdawało mu się, że
daleko z tyłu słyszy jakieś szepty i nagle urywany stukot końskich podków. Szturchnął lekko
klacz piętami, a ta wyraźnie wyczuwając jego obawy, ruszyła żywiej. Za zakrętem zatrzymał
zwierzę i wstrzymał oddech w napięciu. Wysłuchiwał czyichś głosów, czy chociażby tupotu
kopyt, lecz jedyny odgłos, który dosięgnął jego uszu, był piskiem szczurów, które harcowały
nocą w poszukiwaniu jedzenia.
- Zmiatajcie stąd, albo usmażę was na kolację… - wycedził półszeptem, śledząc wzrokiem
szarawego gryzonia.
Wkrótce dotarł do zachodniej bramy - ogromnego i sklepionego łuku - strzeżonego
dniami i nocami przez kilku osobową wartę. Gościniec od tej strony kierował się prosto na
zachód, zaś dalej droga rozgałęziała się, prowadząc na lesiste doliny od północy lub ku
podnóżom prastarych pasm górskich zwanych „Wilczym Grzbietem” na południu, gdzie
dawno nie stąpała noga człowieka o zdrowym rozsądku. Ów nazwa pochodziła od niegdyś
zamieszkujących te tereny wilków, które różniły się znacznie od dalekiego rodzeństwa
żyjącego w lasach. Ich kły były długie i ostre niczym sztylet, łapy ogromne jak niedźwiedzie,
rozmiarem zaś dorównywały koniom. Olaf oczywiście przekonywał pracujących dla niego
górników, że te stwory już dawno wymarły. Co prawda nikt nie widział ich od wielu dekad,
ale to o niczym nie świadczy. Nierzadko zagubieni wędrowcy znikali bez śladu w obrębie
tych gór. Rzecz jasna, wilki nie były jedynym niebezpieczeństwem na tym terenie, więc
mieszkańcy pobliskich miast zmyślali różne historie związane z zaginionymi ludźmi.
Przerośnięte wilki uważali za bajki, którymi można nastraszyć nieposłuszne dzieci. Górnicy
także woleli przyjąć tą wersję.
Daren zbliżał się powoli do stojących na straży wartowników. Nagle kątem oka
wyłowił w ciemnościach jakiś kształt, niby zjawa poruszająca się razem z nim. Obrócił lekko
głowę, lecz w tym samym czasie niewyraźny kształt rozpłynął się w nieprzeniknionych
ciemnościach. Już miał zebrać w sobie odwagę i ruszyć w kierunku nieznanej istoty, gdy
usłyszał przed sobą czyjś głos.
- Ejże, paneczku, gdzie to się wybierasz o tej porze? Hę? – spytał przeciągle podpity strażnik,
o wyrazie twarzy zwykłego wieśniaka.
- Cóż, to raczej nie twe zmartwienie – uśmiechnął się sztucznie i przerzucił wzrok na
towarzysza strażnika, który był rosłym i wysokim mężczyzną.
- Łaski bez, psia mać, za murami tego miasta czekają tylko rabusie, na takich jak ty,
pyszałkowatych rycerzyków, którym zwisa przy pasie sakwa z pieniędzami, a dejże spokój
Kalet, niechże ciągnie dalej swoją cnotliwą misje, jeno niech nie skowyczy jak psina w razie
kłopotów, cobyśmy mieli mu ruszyć na pomoc w las.
Młodzieniec przemilczał jego słowa, obdarzył go złowrogim spojrzeniem i wsunął
hełm na głowę. Po chwili krzyknął krótko, a jego klacz ruszyła galopem wzdłuż twardo
wydeptanej drogi.
Po raz kolejny rozszalała się burza, pioruny rozdzieliły gęste chmury i przeszywały na
wskroś niebo, zalewając na chwilę srebrną powłoką złowrogo zgarbione nad ścieżką drzewa,
sięgające chciwie gałęziami w stronę wędrowców. Daren zaklął ordynarnie na pogodę i
narzucił kaptur z gęstej tkaniny na głowę. Opatulił się ciaśniej płaszczem, który nabył u starej,
gadatliwej przekupki i pognał klacz jeszcze szybciej. Szczękał zębami z zimna gdy kary
wierzchowiec cwałował przed siebie prawie, że na oślep. Znowu lęk przejął jego serce. W
świetle błyskawic ujrzał pomiędzy drzewami jakieś niewyraźnie kształty.
Może to tylko oczy płatają mi figle, pomyślał i strzelił lejcami, popędzając karego
wierzchowca. Żwir i mokry piasek wystrzelił spod żelaznych podków, jeździec zaś przywarł
do grzywy klaczy ciasno i zacisnął mocno dłonie na lejcach. W mglistej poświecie bladego
księżyca wyglądał niczym cień, mknący lekko przez ciemność. Mimowolnie zsunął jedną
dłoń z lejc i wcisnął pod płaszcz, zaciskając palce na medalionie. To, co miało zaraz miejsce
potwierdziło jego wszelkie obawy. Coś świsnęło obok jego głowy, a w tym samym czasie
piorun zdzielił niebo na dwie części. W jego błysku ujrzał strzałę, zatopioną w jednym z
potężnych, starych drzew. Kąt jej wbicia wskazywał na to, że napastnik był po lewej stronie
jeźdźcy. Daren bezmyślnie zawrócił klacz w przeciwnym kierunku. Runął w dół stromego,
leśnego stoku. Nawet jego rączy wierzchowiec długo nie mógł walczyć ze śliskim zboczem.
Złośliwie wystający gruby korzeń zwalił klacz z kopyt, z kolei młodzieniec runął na ziemię z
impetem i sturlał się w dół obijając z każdej strony o grube pnie i porośnięte mchem głazy.
Ostatecznie zatrzymał się na jakimś spróchniałym pniu, roztrzaskując nań prawie całkowicie.
W jego uszach dudniło, nie mógł się na niczym skupić, bowiem ból rozdzierał jego głowę.
- Muszę stąd… uciec... – wystękał resztkami sił i zwymiotował przez otwór w hełmie, po
czym opadł bezwładnie na resztki połamanej kory.
Kiedy odzyskał przytomność, w jego głowie wciąż szumiało. Uniósł mozolnie
powieki i ujrzał majaczące wśród drzew w oddali słońce, wyłaniające się zza horyzontu.
Uznał, iż nie był długo nieprzytomny, skoro dopiero świta. Podparł się łokciami o grząski
grunt i spojrzał na siebie, chcąc zbadać swój stan. Był pokryty warstwą błota i oblepiony
liśćmi. Wszystkie kończyny znajdowały się na swoim miejscu. Przez chwilę myślał, że jakimś
cudem udało mu się wyjść z tego bez szwanku, lecz tępy, pulsujący i rozdzierający ból głowy
szybko zaprzeczył temu przekonaniu. Spróbował wstać, a jego próby zakończyły się fiaskiem.
Opadł na mokre poszycie leśne i zaklął pod nosem. Zrozumiał, że ma stłuczone żebra.
Uświadomił sobie jednak, że mogło być o wiele gorzej. Gdyby napastnicy go odnaleźli, z
pewnością nie byłby w stanie teraz o tym rozmyślać. Swoje życie zawdzięczał szalejącej
burzy i nieustannie siekającemu deszczowi, który zmył wszelkie ślady.
Młodzieniec rozglądnął się ostrożnie dookoła, starając się przypomnieć, w którym momencie
zboczył ze ścieżki i gdzie mniej więcej teraz się znajduje.
Słońce wznosiło się z wolna, snopki światła przebijały gdzieniegdzie zbite korony drzew i
spływały na gładkie, błyszczące głazy, spróchniałe, zwalone przez szalejący wiatr pnie, jak i
również wydrążone przez niegdyś liczne potoki wąwoziki, w których teraz zalegały chwasty i
paprocie.
Przysunął się do najbliższego drzewa i przylgnął do jego kory twarzą. Wywnioskował, że leży
na dnie jakiejś kotliny, na północ od gościńca, czyli w odwrotnym niż zamierzonym kierunku.
Modlił się w duchu żeby obolałe żebra okazały się jedynymi obrażeniami, które odniósł.
Sunął powoli wzdłuż swojego ciała drżącymi palcami, naciskając tu i ówdzie na kość.
Odetchnął z ulgą, gdy stwierdził, iż na jego kończynach pojawiły się jedynie nowe sińce, nic
ponadto. Żeby nie było tak dobrze, okazało się że z ciepłego i solidnego płaszcza, który nabył
zaledwie dwa dni temu, zostały jedynie strzępy. Był dosyć skąpy, gdyż każdą zarobioną monetę opłacał własną krwi. Z tej racji rzadko je marnował. Choć to błahe i może wręcz
zabawne, wszystkie złe inwestycje ciężko przeżywał, co w tej sytuacji wydawało się być co
najmniej nie na miejscu.
Czas płynął nieubłaganie, a chłopiec leżał w bezruchu, na granicy świadomości.
Oprzytomniał prędko, gdy jego uszów dosięgło psie ujadanie. Odruchowo zsunął się w dół,
wtapiając w błoto i zlepione, wilgne liście. Jak się wkrótce okazało, był to doskonały
kamuflaż, gdyż podążający za niewielkim psem rośli mężczyźni o twarzach umazanych
błotem nie dostrzegli go. Było ich czterech, mieli kwadratowe szczęki i tłuste, długie,
kruczoczarne włosy. Byli do siebie bardzo podobni, co mogło wskazywać na ich
pokrewieństwo. Z pewnością jednak nie przybyli tutaj na rodzinne spotkanie. Jeden z nich,
osobnik o bujnym zaroście, przykucnął naprzeciw psiny o szarym futrze. Pogrzebał chwilę w
kieszeni poszarganej, skórzanej tuniki i wyciągnął skrawek materiału, który przypominał z
bliższa zwykłą szmatkę. Dopiero po chwili dotarło do Darena, że tym kawałkiem zielonkawej
tkaniny wycierał onegdajszego dnia twarz. Była to własność karczmy, więc dlatego pewnie
nie spostrzegł jej zniknięcia.
Czyli jednak włamanie nie było bezowocne, pomyślał. Teraz natomiast rodziło się nowe
pytanie – Kim są ci ludzie i czego chcą od młodzieńca? Czas z pewnością nie był po jego
stronie, więc nie miał kiedy się nad tym zastanowić. Musiał działać prędko, gdyż tropiący
pies wyłapał jego woń i zbliżał się ku niemu z nosem przytkanym do leśnego poszycia.
W obecnym stanie nie poradziłby sobie ze zbliżającym się czworonogiem, co dopiero z
czwórką barczystych mężczyzn. Ból stłuczonych żeber wykluczył także ucieczkę. Nie miał
wyjścia, musiał leżeć w bezruchu i liczyć, że zwierzę ruszy innym śladem. Psina zbliżała się,
przebierając łapami coraz szybciej. Nic nie wskazywało na to, że podąży za innym tropem.
Daren zmrużył oczy i zacisnął mocno pięści. Jeśli mam zginąć, to z pewnością nie bez walki.
Stało się jednak coś, czego się nie spodziewał. Ku jego zdziwieniu, szelest
przemieszczającego się zwierzęcia ucichł.
Skołowany chłopiec uniósł ostrożnie jedną powiekę i ujrzał stojącego na trzech łapach
czworonoga, z pyskiem zawieszonym ku górze. Marszczył nos i węszył nieustannie,
parskając na przemian. Nieoczekiwanie podkulił ogon i ruszył w przeciwnym kierunku,
pojękując żałośnie. Mężczyźni byli równie zaskoczeni co Daren.
- Wracaj tutaj ty cholero! – ryknął jeden z kompanów, uderzając odzianą w skórzaną rękawicę
z ćwiekami pięścią w pobliskie drzewo. – Jeśli go nie znajdziemy, wszystko będzie stracone!
– warknął do towarzyszy przez zaciśnięte ze złości zęby.
Młodzieniec, z tej odległości, nie usłyszał nic więcej prócz krzyków skierowanych w stronę
pierzchającego psa. Pomimo ucieczki tropiciela, kompania nie poddała się. Postanowili
odszukać Darena bez jego pomocy. W tym celu rozdzielili się. Każdy poszedł w innym
kierunku. Los chciał, żeby akurat najgroźniej wyglądający mężczyzna, o mroźnym
spojrzeniu, ściągniętej twarzy i ogromnym mieczu przepasanym przez plecy, wybrał drogę
kierującą do bezbronnego młodzieńca. Zbliżał się drobnymi, ostrożnymi kroczkami, jak
gdyby nie chciał nadepnąć na jakieś delikatne stworzonko. Dotychczas spokojny wiatr zawył
głośniej, poświstując ze zgrozą. Co lżejsze listki zawirowały w powietrzu w pełnym gracji
tańcu. Nieznajomy nie zwracał uwagi na nic, wpatrywał się tępo w malachitową, listną
płachtę i podążał za swoim wzrokiem. Był już zaledwie kilkanaście łokci od kamuflującego
się młodzieńca. Jego towarzysze zniknęli z zasięgu wzroku obojga. Nastała nienaturalna i
niepokojąca cisza, którą przerywał jedynie szelest rozkopywanych przez barczystego
osobnika liści. A więc tak ma wyglądać mój koniec? – Daren westchnął lekko i niedbale.
Postać mężczyzny rosła w jego wpół zmrużonych oczach. Ten zaś zwolnił kroku, jak gdyby
dostrzegając swoją ofiarę. Pochylił się w jego stronę powoli i przezornie, zaciskając
jednocześnie palce na długiej rękojeści mieczyska. Wówczas z oddali dobiegł ich przeraźliwy
krzyk. Mężczyzna odwrócił się raptownie, wyciągając przed siebie miecz. Trzymał go oburącz i nisko, kierując ostrze ku górze. Krzyk rozległ się po raz kolejny, lecz tym razem
głośny i wyraźny. Z naprzeciwka nadbiegał jeden z towarzyszy, poruszał się susami
pomiędzy drzewami. Blisko stojący mięśniak jęknął na jego widok, co jeszcze bardziej
zdziwiło Darena. Uniósł obie powieki i po chwili obraz stał się wyraźny. Już wiedział co
wzbudziło lęk u dotychczas nieustraszonego wojownika. Jego kompan pierzchł karkołomnie
w popłochu… bez prawej ręki. Z pewnością nie była to robota broni białej, bowiem zwisający
bezwładnie, tryskający krwią kikut wyglądał jakby ktoś oderwał resztę czystą siłą. Miecz
trzymany przez rosłego mężczyznę zadrżał, gdy spomiędzy drzew wyłoniła się potężna bestia.
Legenda przerodziła się w prawdę, co w tym przypadku wcale nie było dobrą nowiną. Stwór
o wyłupiastych, żarzących się niczym węgiel oczach, szpiczastych kłach, ciemnym jak noc
zjeżonym futrze i ogromnych łapach zakończonych długimi, ostrymi niczym brzytwa
pazurami, gnał za uciekającym na oślep mężczyzną.
- Zabijcie to skurwysyństwo! – wrzeszczał obłędnie.
Reszta towarzyszów z pewnością usłyszała jego wołanie, bowiem po chwili dwaj rozbiegli się
po bokach mężczyźni wrócili w pełni gotowi do odparcia domniemanego ataku. Myśli
osobnika stojącego obok Darena nie krążyły już wokół poszukiwań, ruszył z krzykiem na
pomoc swemu kompanowi. Niestety, a dla młodzieńca na szczęście, było już za późno.
Pędzący na złamanie karku mężczyzna potknął się o jeden z wystających korzeni i nim zdołał
poderwać się na nogi, bestia śliniła się już nad nim. Wrzeszczał nieludzko, gdy przerośnięty
wilk odrywał zębiskami jego kończyny, jedną po drugiej. Na końcu zaś, stwór zmiażdżył
głowę nieszczęśnika ciężką i wielgachną łapą. Resztki roztrzaskanego łba trafiły na stroje
dwóch najbliżej stojących mężczyzn. Jeden z nich zachwiał się i zwymiotował, upuszczając
broń. Popełnił błąd. Stwór doskoczył do niego w mgnieniu oka. Jednym szarpnięciem złamał
jego kręgosłup, rzucając mężczyzną o pobliskie drzewo jak szmacianą lalką. Drugi osobnik
zachował pozory męstwa, trzymając oręż nad głową w pełni gotów do ataku. Dwoma susami
zbliżył się do zwierza i pchnął go czubkiem ostrza. Lekki i wąski miecz zanurzył się aż po
zbroczę w jego cielsku. Stwór ryknął złowrogo i odskoczył na bok. Mężny wojownik stał się
bezbronny, bowiem jego ostrze zostało w ciele wilczyska. Bez oręża sprawiał wrażenie
jedynie zagubionego i wątłego dziecka. W geście desperacji rzucił się do ucieczki, kierując
swe kroki w stronę ostatniej deski ratunku, czyli nadciągającego kompana. O ile pierzchający
mężczyzna wrzeszczał siejąc panikę i mocząc spodnie, o tyle zarośnięty osobnik zdawał się
zachowywać spokój. Szedł spokojnym i stanowczym krokiem na spotkanie z bestią. Ciężki
miecz o szerokim ostrzu ciągnął za sobą, ryjąc nim ziemię i tnąc liście. Gnający ku niemu
towarzysz przebierał nogami co żywo, niestety to nie wystarczyło. Stwór wkrótce go dogonił i
powalił na ziemię. Nieborak wrzeszczał nienaturalnie co sił w płucach. Najwyraźniej bestii
się to nie spodobało, gdyż zatopiła kły w jego czaszce i szarpnęła mocno pyskiem, odrywając
głowę. Na polu walki został tylko przerośnięty wilk oraz mężczyzna, najroślejszy spośród
reszty. Czworonóg rzucił się w stronę przeciwnika, ten zaś przyśpieszył kroku w odpowiedzi.
Gdy mknął ku bestii, rozwarł usta i począł krzyczeć co sił w płucach.
- Za Neil’a! – ryknął i korzystając z szerokiego zamachu, ciął w bok szarżującego stwora.
Krew trysnęła z otwartej rany ciemno-bordową posoką. Wilczy jęk przerodził się w mrożące
krew w żyłach warczenie. Zwierz obrócił się wokół własnej osi i machnął łapą, zahaczając
pazurami o udo mężczyzny. Tym atakiem rozpruł mięśnie osobnika. Ten z kolei przerzucił
całą ciężkość ciała na drugą nogę i zaklął ordynarnie. Uniósł z trudem miecz i sieknął po raz
drugi dodając – Za Keith’a!
Taki cios przepołowiłby normalnego wilka, lecz w tym przypadku ostrze jedynie zanurzyło
się do połowy swej szerokości w karku stwora. Monstrum ryknęło przeraźliwie i zanurzyło
kły w ręce mężczyzny, nim ten zdążył odskoczyć. Mimo tego, wojownik nie poddawał się.
Wysunął spod paska szpiczasty sztylet i dźgnął kilkukrotnie bestię w pysk. Ta zaś wgryzła się jeszcze bardziej, miażdżąc tym samym obojczyk i żebra swej ofiary. To był już koniec. Krew
spłynęła po brodzie śmiałka, a jego dłonie opadły bezwładnie.
Daren nawet cieszył się przez chwilę z takiego toku wydarzeń, lecz wkrótce
zrozumiał, że nie powinno mu być do śmiechu. Teraz miał na głowie jeszcze większy, w
dosłownym tego słowa znaczeniu, problem. Tym razem nie mógł liczyć na kamuflaż. To
kwestia czasu, kiedy przerośnięty zwierz go wyczuje. Nie mając innego wyjścia, młodzieniec
oparł się ponownie plecami o drzewo i wstał pojękując cicho z bólu. Zakręciło mu się w
głowie, jak i również w żołądku. Bestia była zajęta pożeraniem poległych w walce mężczyzn.
Słychać było jedynie mlaskanie i trzaskanie kości.
Młodzieniec skierował swój wzrok w stronę odległego, rozlewającego się gdzieś na górze
gościńca i czym rychlej powlókł się w tym kierunku. Obolałe żebra nie dawały o sobie
zapomnieć, w wyniku czego z czasem zaczął tracić tchu i musiał przystawać co parę kroków.
Odwrócił się na moment i ujrzał podążającą ku niemu bestie o obryzganym krwią pysku.
Czarne perełki w oczodołach stwora błyskały złowróżbnie. Daren nie mógł przyśpieszyć
kroku, ani wdrapać się na drzewo, które swoją drogą były imponującej wielkości. Wkrótce
ujrzał ogromny, stary i popróchniały pień z dziuplą, będącą najwyraźniej norą jakiejś leśnej
zwierzyny. Tak czy siak, od celu dzieliło go kilkadziesiąt łokci, a stwór deptał mu już po
piętach. Młodzieniec rzucił się rozpaczliwie w stronę schronienia, nie zważając na
towarzyszący każdemu ruchowi ból. Ryki bestii zdawały się coraz bliższe i jeszcze bardziej
przerażające. Chłopiec postanowił ostatkiem sił wślizgnąć się do dziupli, w tym celu skoczył
w jej kierunku. Czworonożne bydle szarpnęło wielgachną łapą za nim. Na pazurach bestii
pozostały jedynie skrawki jego wełnianej koszuli. Długowłosy nastolatek przylgnął prędko do
kory. Zamarzł w strachu, gdy pazury prawie go dosięgły wewnątrz domniemanego
schronienia. Przerośnięty wilk dyszał ciężko i zawistnie, nie dawał za wygraną. Jego łapy
migały przed oczyma skrywającego się wewnątrz młodzieńca, który skurczył się i dygotał ze
strachu. W końcu zniecierpliwiony stwór wsunął pysk do środka i zakłapał zębiskami. Na
jego kłach błyszczała ponuro zaschnięta krew i resztki ludzkiego mięsa, zaś oddech
przypominał odór rozkładającego się ciała, co skłaniałoby każdego do zwrócenia zawartości
żołądka.
Nagle coś tchnęło odwagę w trzęsącego się żałośnie chłopca. Wysunął spod obłoconej
kolczugi szpiczasty i szczupły sztylecik oblamowany purpurowym stopem, chwycił nań
oburącz i zmrużywszy oczy użądlił kilkukrotnie stwora. Krew bryzgała dookoła i spływała po
ścianach dziupli. Pokryła również oblicze Darena. Gdy tylko ten otworzył oczy, widział
wszystko przez czerwoną mgłę juchy. Jak się wkrótce okazało, miał niebywałe szczęście,
bowiem wydłubał jedno oko czworonogowi, co zniechęciło go do dalszej walki. Jęczał i
skomlał jak zbity pies, gdy pierzchł pomiędzy drzewami. Dopiero po chwili młodzieniec
zrozumiał co się stało. Obolały i wyczerpany opadł bezwładnie na liście, którymi była
wypchana nora.
Gdy emocje opadły, wyczołgał się ze środka i usiadł opierając o popękaną korę. Ból żeber
powrócił z podwójnym nasileniem. Nie mógł nawet drgnąć. Odpoczywał w tej pozycji przez
jakiś czas, choć dobrze wiedział, że trzeba ruszać. Domyślał się, iż rozjuszona bestia może
tutaj w każdej chwili wrócić. Spokojnie, tym razem bez pośpiechu, ruszył w górę leśnego
zbocza. Słońce w tym momencie majaczyło gdzieś pomiędzy chmurami, prawie, że w zenicie.
Tymczasem zerwał się nietypowy dla letniej pory roku chłodny wiatr, który muskał
przyjemnie twarz młodzieńca. Wył, jęczał i zawodził przeciągle pomiędzy koronami drzew.
Stroma droga nie działała na korzyść wędrownika, lecz tym razem mógł sobie pozwolić na
liczne przerwy. Niestety, nie miał tej przyjemności, jaką byłoby napełnienie pustego brzucha.
Torba z zapasami żywności była przytwierdzona do siedzenia klaczy. Właśnie, klaczy...
Dopiero teraz przypomniał sobie o towarzyszce podróży, która jak mniemał, teraz błądzi
gdzieś ranna po lesie. Zrobiło mu się jej żal, choć sam nie był w lepszym stanie. Chciał sobie przypomnieć, co się stało nim odpłynął do krainy błogich snów, lecz ostatnią rzeczą jaką
pamiętał, było skierowanie wierzchowca w dół lasu. Zdał sobie sprawę, że bez niej będzie
ciężko przeżyć, gdyż kopalnia do której zmierzał była około kilkunastu dni i nocy marszu od
jego obecnego położenia. Bez jadła ni wody mógł wytrzymać dwa, góra trzy dni. Rzecz
jasna, las jest bogatym źródłem pożywienia, ale również niebezpiecznym. Jeden mały,
niepozorny owoc może wywołać wysoką gorączkę i nudności, które spowodowały by szybkie
odwodnienie, a w dalszym skutku śmierć.
Po trzech godzinach wspinaczki zaczął bardzo żałować, że nie zainwestował w chociażby
ilustrowany zbiór grzybów jadalnych, obok którego przeszedł obojętnie na targu w Mol’teriel.
Minęło jeszcze parę godzin, nim trafił na gościniec, z którego nie powinien był zbaczać.
Niebo zalało się różowo-purpurowym blaskiem zachodzącego słońca, malując korony
drzew cynobrem. Wiatr zrywał liście z drzew i miotał nimi nad traktem, muskając twarz
znużonego i wycieńczonego młodzieńca. Wodził on półprzytomnym wzrokiem po
horyzoncie, szukając łopoczącej na wietrze grzywy klaczy. Chciał znowu poczuć cugle w
dłoniach, rzucić wyzwanie wiatru i ścigać się z nim beztrosko po niezmierzonych polach,
krętych górskich ścieżkach i zgarbionych wzgórzach. Te wspomnienia zdawały mu się w
obecnej chwili jedynie odległymi i niemożliwymi do spełnienia marzeniami.
Błądził tak bez celu przez kilka godzin, zniechęcony i spodziewający się najgorszego.
Wówczas, ku ogromnej uciesze, spostrzegł rosnące przy drodze krzewy jeżyn. Owoce były
dojrzałe, a gałązki uginały się pod ich ciężarem. Prędko napełnił usta ich garścią i zerwał
kilka obciążonych nimi gałązek.
Gdy głód miał już z głowy, nowy problem zaprzątnął jego myśli. Kto i dlaczego chciał go
złapać. Napastnicy nie wyglądali na zwykłych rzezimieszków. Byli dobrze wyposażonymi
najemnikami. Daren nie przypominał sobie żeby miał wrogów, którzy żywili do niego aż tak
„zabójczą” nienawiść. Nie potrafił znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi na nurtujące go
pytania. Błądził dalej, snując się wzdłuż gościńca. W końcu zapadł zmierzch. Krwiste obłoki
płynęły po bezkresnym, szkarłatnym niebie. Wycie wiatru zastąpiło pohukiwanie sów, które
świeciły ślepiami gdzieś wysoko w koronach drzew. Młodzieniec zaczął nawet podejrzewać,
że któryś ze straganowych kupców, których okradł, nasłał na niego płatnych zabójców. Miał
na myśli tęgiego kupca, którego twarz zdobiły szerokie, siwe bokobrody, a głowę miał łysą i
lśniącą niczym wypolerowany hełm. Rzecz jasna, było to mało prawdopodobne.
Wówczas, ku zaskoczeniu chłopca, wysoki i przeciągły dźwięk rżenia wzbił się ponad inne
leśne odgłosy. Daren zaniepokoił się i schował za najbliższym drzewem, przylegając do niego
twarzą. Już rozważał liczne scenariusze swojej śmierci z rąk najemników, gdy… no właśnie,
gdy minęło parę minut i nic się nie wydarzyło. Pomyślał, iż mrok płata mu figle, lecz usłyszał
kolejne rżenie. Nadchodziło ono z leśnego zbocza, z którym miał niemiłe skojarzenia.
Wyszukał po omacku medalion na piersi i zacisnął na nim dłoń. Nabrawszy odwagi, ruszył w
stronę źródła dźwięku. Przebił się przez gruby dywan opadłych liści, przeskoczył nad
zwalonymi kłodami i w końcu znalazł się przy majaczącym w ciemnościach kształcie,
parskającym niespokojnie. Wkrótce jego wzrok przyzwyczaił się do mroku i ujrzał przed sobą
karą klacz, leżącą na boku i wierzgającą nerwowo. Zawołał ze szczęścia, lecz równie szybko
zmarkotniał. Noga klaczy była w potrzasku. Pułapka zacisnęła na niej swoje zardzewiałe
zęby. Z rany klaczy wypływała gęsta ciecz – ropa zmieszana z krwią. Okaleczenie
śmierdziało równie paskudnie jak wyglądało. Młodzieniec załkał z żalu, wiedział bowiem, że
to tylko i wyłącznie jego wina. Nie wiedział natomiast co ma począć. Chcąc działać jak
najszybciej, odgonił muchy kręcące się nad klaczą i położył dłonie na zatrzasku pułapki.
Parskanie klaczy przerodziło się w przerażająco rżenie. Włożył całą siłę w rozwarcie
metalowych szczęk. Krew popłynęła strużkami z poharatanych dłoni, lecz nie przestawał. Z
trudem młodzieńcowi udało się rozbroić pułapkę. Wodzone stęchłym zapachem muchy
zbliżyły się ponownie. Odór wypełnił nozdrza młodzieńca, wywołując u niego wymiotne odruchy. Cofnął się prędko, przytykając usta lepiącymi się od krwi dłońmi. Nie mógł sobie
teraz pozwolić na odwodnienie.
Gdy tylko przestał konwulsyjnie dygotać, zbliżył się do grzbietu klaczy. Musiał zająć się
opatrunkiem. W tym celu zerwał skórzaną torbą przywiązaną do siodła i wysypał jej
zawartość. Po przesortowaniu i zachlastaniu krwią wszystkich rzeczy, znalazł to czego szukał
– wypełniony wodą bukłak i suszone liście ziół leczniczych, owinięte w surową tkaninę.
Brakowało mu jeszcze czegoś, co posłuży za bandaż. Wówczas przypomniał sobie, że jest w
lesie i wystarczy poszukać roślin o odpowiednich liściach. Wkrótce wrócił z kępą długich,
szorstkich źdźbeł, które najwyraźniej przeszły już test, bowiem użył ich do zabandażowania
własnych dłoni. Przemył ranę klaczy, jednocześnie przeżuwając zioła. Rozprowadził
uzyskaną papkę na całej długości rany i owinął skaleczoną nogę w listny bandaż. Zapach ziół
zabił odór bijący z rany, dzięki czemu Daren mógł odetchnąć z ulgą. Klacz oddychała już
teraz spokojnie i równomiernie, miała nawet siłę aby odganiać ogonem pobrzękujące muchy.
Wyczerpany po ciężkim dniu młodzieniec położył się obok klaczy i zmrużył oczy. Drzewa
szeleściły złowrogo, a wiatr zawodził jękliwie pomiędzy pniami i skałami. Gdzieś w oddali
zawył wilk, a inny odpowiedział mu z drugiej strony. Nieokiełznana natura ożywa nocą. -
przypomniał sobie takie słowa, choć nie wiedział skąd je zna i czemu budzą w nim taki lęk.
Wydawało mu się, iż niektóre gałęzie sięgają po niego w mroku, starając się uchwycić go w
swoje drewniane szpony. Ostatecznie zapadł w niespokojny sen, skulony, przyciśnięty do
klaczy, trzymając kurczowo medalion przy sercu.
Gdy się ocknął, już świtało. Słońce wyciągało ku niemu ciepłe ramiona. Zaślepiony
blaskiem młodzieniec zerwał się niespodzianie na nogi i obejrzał dookoła. Nie miał pewności,
czy wczorajsze wydarzenia były snem, czy jawą. Ku ogromnej uldze ujrzał klacz, w ceglastej
poświecie wschodzącego słońca stała już na własnych nogach i skubała trawę pod
zarośniętym mchem drzewem. Parsknęła przyjaźnie i wierzgnęła kopytem na jego widok. Na
twarzy młodzieńca zagościł szeroki, szczery uśmiech. Zbliżył się prędko i poklepał ją po
pysku.
- Wybacz, że cię zostawiłem. – rzekł mierzwiąc jej grzywę.
Klacz zarżała przyjaźnie w odpowiedzi. Daren ogołocił pozostałe gałązki jeżyn, zapakował
wszystko z powrotem do skórzanej torby i skierował wierzchowca na szlak. Nie chciał jej
przemęczać, więc przez kilka pierwszych dni towarzyszył jej w marszu. Żywił się
okolicznymi owocami, a dla odmiany od czasu do czasu sięgał do pakunku, w którym trzymał
powoli czerstwiejący bochenek chleba. Wkrótce klacz sama nalegała, aby młodzieniec ją
dosiadł. Usłuchał jej, lecz ograniczali się do kłusu, nie chcąc żeby stara rana odżyła. W ciągu
tych kilku dni pogoda im dopisywała, jakby w ramach rekompensaty za niefortunne
zdarzenia.
Ostatni dzień podróży przysporzył im trochę więcej kłopotów. Deszcz siekał
bezlitośnie, przenikając przez odzienie chłopca. Blady księżyc skrył się za gęstymi,
deszczowymi obłokami, zmuszając ich do jazdy na oślep. Wkrótce w oddali, pomiędzy
szeregami dębów i jesionów zamajaczyło niewielkie, blade światełko, które z każdą kolejną
chwilą nabierało rozmiarów. Klacz kłusowała na spotkanie z - zdawałoby się - magicznym
ognikiem. Błoto rozpryskiwało się pod kopytami zwierzęcia na boki, pozostawiając głębokie
ślady. Daren jechał ze zmrużonymi oczyma, wykrzywiając się i klnąc na pogodę. Krople
deszczu spływały nieprzyjemnie pod jego ubraniem.
W końcu dotarł do źródła ów światła. Było nim wątle płonące ognisko, które, jak by się
zdawało, toczyło bezsensowną walkę ze swoim największym wrogiem - deszczem. Na
błotnistej glebie w pobliżu paleniska majaczyły ślady butów, które jeszcze nie zostały zmyte.
Ktoś musiał niedawno tutaj być. Błędne płomienie tańczyły na skalnej ścianie, którą wnet
spostrzegł młodzieniec. Były to zaledwie podnóża potężnych gór zwanych Wilczym
Grzbietem. Po chwili Daren spostrzegł wrośnięte w skałę, olbrzymie i stalowe, oblamowane srebrem
wrota. Na ich powierzchni widniały płaskorzeźby, które przedstawiały potężne miechy,
ogromne kowadła i rzecz jasna parających się robotą krasnoludów, bowiem to oni byli
pierwotnymi mieszkańcami tych gór.
W dawnych, zapomnianych przez teraźniejszość już czasach, Wilczy Grzbiet był
domem dla „kamiennych ludzi” z klanu Gurgh Morth, czyli w wolnym tłumaczeniu, Złoty
Młot. Członkowie ów klanu trudzili się wyłącznie górnictwem i kowalstwem, w których to
rzemiosłach byli niezrównani. Wydobywali rzadkie surowce z niebezpiecznych głębokości.
Niebezpiecznych, bowiem zamieszkiwanych przez różnorakie istoty, które nigdy nie ujrzały
światła dziennego. Ludzie dotychczas nie poznali tajemnic „kamiennych ludzi”, dlatego
wciąż korzystają z ich szybów i tuneli. Również krasnoludzkie bronie, zrodzone z białego
ognia i pradawnej magii, przetrwały do naszych czasów. Większość z nich nosi imię, które
nierzadko rozbrzmiewa w pieśniach przyprószonych siwizną bardów, śpiewających o czymś
więcej niż chędożeniu i piciu. Dawni ludzie darzyli przyjaźnią klan Złotego Młota.
Wymieniali się dobrami, oferując jadło i odzienie za oręż, biżuterię i uzbrojenie. Niestety,
nikt nie wie jaki los spotkał ów klan, bowiem pewnego dnia po prostu zniknęli, zostawiając
całe swoje bogactwo w górach. W korytarzach, w których ongiś brzmiał niski, krasnoludzki
śpiew, dziś zawodził melancholijnie wiatr. Z tonących w złocie i szlachetnych kamieniach
komnat pozostały jedynie puste, ozdobione pajęczyną sale, których jedynym mieszkańcem
był mrok. Jedni wierzyli, iż kreatury z niezbadanych otchłani wciągnęły ich do swoich jam i
pożarły, drudzy, że wewnątrz klanu miał miejsce spowodowany chciwością rozłam i doszło
do bratobójczej walki na śmierć i życie (Gdy ktoś pytał co się stało ze zwłokami, tłumaczyli
się, że krasnoludzi po śmierci zamieniają się w pył, z którym mieli tak często do czynienia za
życia), inni zaś uznali, że skończyły się surowce, więc wyruszyli w poszukiwaniu nowego,
bogatego w minerały domu. Wielu mędrców ubolewały nad tym, że wszystkie księgi i kroniki
zostały oddzielone od pokrytej złotem okładki i wyrzucone. Gdyby nie ta chciwość, może
dzisiaj ludzie znali by krasnoludzkie tajniki i sami dokonywali tego, co obecnie było dla nich
niemożliwe.
Ominąwszy ognisko łukiem, młodzieniec zeskoczył z klaczy i pociągnął ją za uprząż
w stronę imponujących wrót. Wierzchowiec rżał niespokojnie, nie wiadomo czy bojąc się
burzy, czy może tego co czeka za drzwiami. Rozległo się niskie dudnienie, gdy uderzył w nie
kilkukrotnie pięścią.
- Kogo diabli niesą! – odezwał się po chwili metaliczny głos zza drzwi.
- Jestem Daren, najemnik Olafa. –odpowiedział, rozglądając się i głaskając jednocześnie
niespokojną klacz.
Zapadła cisza. Deszcz siekał niemiłosiernie, wiec młodzieniec się zniecierpliwił. Uniósł pięść,
aby ponownie uderzyć w drzwi, lecz wówczas odezwał się głos.
- Udowodnij to! Jaki jest nasz… - dodał dziarsko - … miłościwy pan Olaf!
- Gruby, gburowaty, pyszałkowaty i wkurzający. – rzucił poirytowany.
Ciężkie, metalowe drzwi otworzyły się z łoskotem. Daren wkroczył do środka, a w ślad za
nim ruszyła niepewnym stępem klacz. Zsunął kaptur z głowy, przeczesał mokre i posklejane
włosy palcami i rozglądnął się. Znaleźli się w rozległym, okrągłym i wilgotnym
pomieszczeniu, które świeże powietrze zawdzięczało jedynie okrągłym kominom nad
wejściem. Przez te otwory widać teraz było żarzące się za chmurami jasno gwiazdy i
migoczące w świetle księżyca krople deszczu. Młodzieniec omotał wzrokiem nowe miejsce.
Na twardo ubitym gruncie leżały porozrzucane ubrania i sprzęt górniczy. Zaraz obok tych
przedmiotów paliło się otoczone przez gaworzących mężczyzn ognisko. Raczyli się jakimś
zwierzęciem z rożna, z kształtu i wielkości przypominającego wilka, albo i psa. Nikt nie
pofatygował się aby wstać i przywitać z młodzieńcem. Spojrzeli na niego jedynie z
wymalowaną na twarzy obojętnością, szepcąc coś między sobą. Zapewne wedle nich jestem nie pierwszym i nie ostatnim wojownikiem, którego wynajął Olaf,
pomyślał ponuro młodzieniec mierząc wzrokiem obskurnie odzianych i dziko zarośniętych
górników. Wtem poczuł coś ciężkiego na swoim ramieniu. Była to dłoń barczystego
mężczyzny o tęgiej, nie urodziwej twarzy.
- Jeśli ktoś zachwala Olafa, to świadczy o tym, że nigdy go nie widział i chce nas tylko
obrobić – zarechotał donośnie. Szybko zorientował się co chodzi po głowie Darena i podążył
za jego wzrokiem - Nie przejmuj się nimi, chłopcze, widzieli już jak kończą najemnicy Olafa,
a widok ten nie zaliczał się do przyjemnych, tedy nie będą szukali w tobie bratanka, ni druha.
Tym bardziej, że jesteś chudy jak patyk, aż dziw bierze, skąd wziąłeś zbroje, która na ciebie
pasuje.
- Nie przybyłem tutaj aby wysłuchiwać twoich obelg. Mam jasno określony cel i jest nim
ochrona waszych rzyci, więc ustalmy sobie jedno, ja nie wchodzę w drogę wam, wy mnie. –
Nowi towarzysze nie przypadli do gustu Darenowi.
Chłop spojrzał na młodzieńca wyraźnie zbity z tropu i dopiero po krótkiej chwili omamienia
skinął głową.
- Jestem rad, iż się rozumiemy. – skwitował z groźną miną.

//resztę wstawię później albo zrobisz to już samodzielnie. Jak widzisz, nie jest to aż takie skomplikowane. akapit zaznaczamy [p.], bez kropki// kapadocja
Marks BorderPrincess napisał(a):Kto tam był sędzią, bo czegoś nie czaje. Skoro Laik zaledwie kopnął w udo, a Andrzej trafił z pięści w twarz, to czemu Laik wygrał turniej?

Odpowiedz
#3
Gdy skończyli wymieniać spojrzenia, odwrócił się na pięcie i ruszył wraz z wypłoszoną klaczą w stronę płaskiej skały, położonej nieopodal grupy mężczyzn. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powiedzieć im o nieprzyjemnym i tajemniczym wydarzeniu, które przytrafiło mu się kilka dni temu. Spojrzał na nich badawczym wzrokiem, wahając się. Wówczas chłopi zmierzyli go pogardliwym wzrokiem i buchnęli śmiechem w odpowiedzi na słowa, które jeden z nich wypowiedział szeptem. Chęć podzielenia się z nimi swoim problemem prysnęła niczym mydlana bańka. Ignorując ich obelżywe zachowanie rozłożył na skale postrzępiony płaszcz oraz kolczugę, a na niej złożył mieszek i torbę, która była przytwierdzona do siodła. Miecz schowany w pochwie ściągnął razem z cienkim, skórzanym paskiem. Ciemne, gęsto zbite zwały obłoków wypłakiwały się żeliwie na zewnątrz. Był rad, że jest już w ciepłym i suchym miejscu, niemniej jednak jego ubrania były przesiąknięte do suchej nitki. Nie chciał dawać kolejnego powodu do szyderstw górnikom, więc uciął sobie drzemkę w mokrym odzieniu, starając się zapomnieć o dyskomforcie, jaki go spotkał.
Kiedy się obudził, nikogo w pobliżu nie było, słyszał tylko nadchodzące z oddali odgłosy łupania skał i uderzania w nie kilofami. Przeciągając się zamaszyście, zamlaskał kilkukrotnie i wstał. Jego wełniane koszula była wciąż nieprzyjemnie wilgotna. Zbliżył się do klaczy, poklepał ją i pomasował po szyi wodząc wpółprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu. Po chwili ruszył w stronę drzwi. Z wyraźnym trudem pociągnął je do siebie i wyszedł przed kopalnie. Poranny chłód, jak gdyby czyhając już pod drzwiami, momentalnie wleciał do środka, przenikając przez młodzieńca. Zaspane słońce opierało się jeszcze o góry widoczne na tle bezchmurnego, zwiastującego przyjemną pogodę nieba. Przed młodzieńcem rozciągnął się obraz rozległego i gęstego lasu, leżącego niedaleko górskich podnóż. Teren nie zdawał się być tak ponury i przerażający jak poprzedniej nocy.
- Może ta robota nie będzie taka zła. – zaśmiał się lekko.
Między lasem, a Wilczym Grzbietem było dość dużo wolnej przestrzeni, na której leżały masywne i płaskie skały oraz zwęglone gałązki i badyle, wyraźny ślad po ogniskach. Wszystko było czuć o wiele intensywniej przez nocną ulewę. Młodzieniec stał z rozstawionymi nogami, podpierając się dłońmi pod boki i ciesząc oko widokiem. Po pewnym czasie beztroskiego relaksowania się, którego było mu tak brak, spostrzegł gwałtowny ruch, niby zjawa przelatująca pomiędzy drzewami. Wytężył wzrok i cofnął się o parę kroków. Odruchowo sięgnął w stronę miecza, którego ze sobą nie zabrał. Oceniwszy szybko sytuację, stwierdził, że bez oręża nic nie zdziała.
Idąc ostrożnie i powoli tyłem, rozglądał się nerwowo, gdyż z różnych stron dochodziły do niego odgłosy łamanych gałązek. Kiedy tylko dotarł do wejścia, odwrócił się i wskoczył do środka, po czym przeniósł cały swój ciężar na metalowe drzwiska, zatrzaskując je. Chwilę stał tak w bezruchu, wysłuchując zbliżających się kroków. Nic nie usłyszał.
Chyba przesadzam... pomyślał przywierając plecami do zimnych, metalowych wrót. Po pewnym czasie ruszył w stronę skały, na której leżały jego rzeczy. Przywdział ozdobny pas z pochwą, wsunął do niego miecz i poprawił tak, by mu nie wadził. W tym czasie ktoś zapukał do drzwi. Młodzieniec wysunął broń gładkim ruchem i ostrożnie podszedł do wejścia.
- Otwórz, to my, górnicy, psia mać, bylimy się odeszczać. – odezwał się gburowaty głos.
- Górnicy powiadacie? Udowodnijcie to. – rzucił zaczepnie, w ramach zapłaty za wczorajsze.
Mężczyźni nie zwlekali z odpowiedzią. Momentalnie padła zawiła i skomplikowana wiązanka, zawierająca wyłącznie wulgaryzmy i klątwy dotyczące Olafa.
- Banda głupców… - dodał półszeptem, krzywiąc się i odryglowując drzwi.
Było ich kilkoro – brudni i śmierdzący . Szczerzyli się do siebie przepełnieni dumą, gratulując sobie nawzajem doboru słów. Młodzieniec schował miecz dopiero gdy weszli do środka. Klnąc pod nosem zamknął za nimi wejście.
Do wieczora nic podejrzanego się nie wydarzyło. Daren leżał sobie spokojnie, wpatrując się w stalagmity wiszące nad jego głową. Już znał na pamięć wszystkie kamienne sople i z chęcią by gdzieś wyprostował nogi, lecz nie miał gdzie się wybrać. Większość korytarzy blokowały kamienie, którymi ktoś zasypał przejścia. Górnicy mówili, że są to tereny grożące zawaleniem, więc lepiej trzymać się od nich z daleka.
Wkrótce spracowani mężczyźni weszli do rozległego pomieszczenia, ciągnąc po ziemi ciężkie wory z rudą. Zsypali wszystko na jedną, dużą kupkę opierającą się o ścianę i zbliżyli się do młodzieńca.
- Zacny rycerzu – odezwał się drwiącym tonem górnik z czarnymi, kręcącymi się włosami – mamy tako tradycje, co po ciężkiej robocie palimy ognisko, a że dzisiaj nie zapowiada się na żaden deszcz – splunął w ramach odpukania – spędzimy noc pod gołym niebem. Możesz tutaj zostać, albo z nami iść…
- W razie czego i tak nam za wiele nie pomoże – wycedził szeptem ktoś z grupki, a reszta ryknęła śmiechem.
Nie czekając na jego odpowiedź, udali się w stronę wyjścia.
- Przypomnę ci te słowa, gdy bandyci zarżną cię jak zwykłe prosie. – rzucił za nimi, ściągając złowrogo brwi.
Wahał się przez chwilę, lecz w końcu zaklął soczyście, poprawił miecz i ruszył za nimi.
Tej nocy śmiech, krzyki i blask płomieni wypełniły pobliską okolicę. Górnicy przednie się bawili. Nie można tego samego powiedzieć o osobie, która ich pilnowała. Młodzieniec był spięty przez cały wieczór, każdy szmer i szelest zmuszał go do sięgnięcia po broń. W dodatku trzymał się z daleka od grupki, siedząc w cieniu starego i potężnego drzewa, gdyż nie miał zamiaru brać udziału w tej paradzie głupców.
Wkrótce nastał brzask. Noc upłynęła spokojnie. Podobnie następne… i kolejne. Z czasem zaczął przyzwyczajać się do beztroskiej monotonii codzienności górników. Nawet zapamiętał ich imiona. Ben, tęgi, gburowaty i fajtułapowaty starzec. Był pierwszym, z którym się zaprzyjaźnił, a to dzięki temu, że zachwalał jego klacz. Czasami nawet towarzyszył mu w spacerach, podczas których wierzchowiec mógł zażyć świeżego powietrza. Dumpy, te imię w ogóle nie pasowało do właściciela, był bardzo poważny, krzepki oraz wysoki. Kolejnym z chłopów był Bodom, zabawny, zawsze uśmiechnięty i nie wiedzieć czemu, zadowolony ze swojej pracy mężczyzna, który często wspominał jak to zabawiał się z czyimiś babami we wsi. Serek był wyjątkowy tępym i nieurodziwym robotnikiem. Higiena i myślenie, to były rzeczy mu obce. Joner natomiast był najstarszy wśród gromady. Nie pasował do tego prostackiego i chamskiego zgromadzenia, bowiem czasami czytał książki. Co prawda były to bajki i baśnie, ale znajdował w nich cenne mądrości.
Ostatnim z górników był Nevan, który uważał się za przywódcę całej grupy. Rzecz jasna, tylko on tak myślał. Daren również nie miał o nim dobrego zdania. Uważał go za pyszałkowatego i zbyt pewnego siebie darmozjada.
Pomimo oschłego przyjęcia i początkowych spięć, gromada dosyć szybko zaakceptowała nowego „obrońcę”, a ten z czasem zrobił się coraz mniej uważny.
Słońce wychylało ociężale swoje złociste lica ku górze. Oparłszy się o skaliste wyżyny, zalało ciepłem całą lesistą dolinę. Przeszywające łagodnie kolczugę promienie ciepła i trzaski dogorywającego ogniska zbudziły młodzieńca. Uniósł z wyraźnym trudem powieki, zamlaskał z dezaprobatą i schronił oczy dłonią przed oślepiającym blaskiem. Rozejrzał się dookoła zdezorientowany. Górnicy leżeli porozrzucani w pobliżu zwęglonych bali drewna, w niezbyt niewygodnych pozycjach. Chrapali głośno chórkiem.
- Niech to… już nigdy nie piję. - zaklął pod nosem chłopiec i zmarszczył brwi, czując pulsujący ból w głowie. To nie był pierwszy raz, kiedy dopadły go nieprzyjemne skutki przedawkowania alkoholu.
Gdy w końcu stanął na proste nogi, przytwierdził oręż do pasa, zgarnął pukiel włosów z twarzy i ruszył na zachód, w stronę lasu, który powoli zastępował kamieniste wyżyny. Jego gardło wyschło na wiór, lecz na szczęście pamiętał, że górnicy sporadycznie odwiedzali pobliski bór i potok, który go przecina.
Gdy wstąpił między drzewa, momentalnie zerwał się chłodny wietrzyk, muskając go delikatnie po twarzy na przywitanie. Liście szemrały coś między sobą po cichu, a ptaki śpiewały radośnie przelatując nad jego głową. Niezwykły spokój zagościł w jego sercu. Wszystko ucichło, a jednocześnie nabrało na sile. Sądził, iż słyszy wędrujące legionami mrówki, bzyczące w swych ulach osy, a nawet łopoczące skrzydłami motyle. Choć to była jego pierwsza wizyta w tym lesie, szedł pewnie, opierając się co jakiś czas o drzewa i robiąc przerwy, aby zaczerpnąć rześkiego powietrza. Na jego twarzy wystąpił uśmiech, gdy usłyszał znajome chlupnięcie. Spojrzał pod nogi i zobaczył wijący się pod powierzchnią ściółki leśnej niewielki potok. Powędrował wzrokiem w górę nurtu strumyka, który wydrążył sobie wąską ścieżkę wśród runi. Ochoczo, z nowym zapałem ruszył przed siebie, kierując się w stronę źródła. Szum wody zdawał się być coraz to głośniejszy. Daren przyśpieszył kroku. Z czasem grunt stał się grząski i pozornie przypominał bagnisty teren. Chłopiec spostrzegł, iż strumień posiada liczne rozgałęzienia. Szedł coraz szybciej wzdłuż głównego nurtu, który - jak się zdawało - rósł w oczach. W końcu dotarł do celu swej podróży – z ogromnej, porośniętej mchem i popękanej skały tryskała strużka wody. Na jego twarzy można było ujrzeć zarys zadowolenia i ulgi, choć maskował się on umiejętnie pod maską bólu i wycieńczenia. Odpiął pas wraz z mieczem, zsunął przez głowę kolczugę i wełnianą koszulą, a następnie położył to wszystko u stóp wielkiego dębu. Wyprostował się i dopiero po chwili odnotował fakt, iż tutejsze drzewa są o wiele większe od tych, prezentujących się na krawędzi lasu. Wilgotne, popękane, zarośnięte mchem. Tylko w nielicznych miejscach wątły strumień światła przebijał się przez ich gęste korony. Młodzieniec nie przykuł do tego większej uwagi. Pulsujący ból przypominał o sobie bez chwili przerwy. Nie zwlekając, chłopiec wskoczył do strumienia, które teraz kryło go do szyi. Odżył momentalnie, czując spływającą po jego twarzy i ciele mroźną ciecz. Wzdrygnął się z zimna kilkukrotnie, aż okryła go gęsia skórka. Nie śpieszył się jakoś specjalnie. Delektował się tą błogą chwilą. Po pewnym czasie z jego twarzy zniknął również wyraz bólu.
Zbliżył się rześki i pełen energii do drzewa, przy którym zostawił swój ekwipunek. Ku wielkiemu zdziwieniu nie zastał go tam. Zmrużył lekko oczy i obrócił się ostrożnie, mierząc badawczym wzrokiem okolicę. Usłyszał za plecami szelest. Spojrzał za siebie raptownie, lecz nikogo nie zauważył. Nagle wszystkie pobliskie krzewy poczęły szeleścić. Zdezorientowany młodzieniec zmieniał bezustannie pozycję, a w jego oczach można było dostrzec strach. Gdy obrócił się po raz kolejny, przed jego oczyma wyrósł żelazny grot, prawię, że stykając się z nosem chłopca. Wstrzymał oddech i powiódł wzrokiem wzdłuż strzały. Już myślał, że postradał zmysły, widząc wiszący w powietrzu łuk, lecz wkrótce spostrzegł, iż to, co dotychczas uważał za zarośnięty mchem stary krzew, jest czymś zgoła innym. Błoto, liście i łaty z mchu były jedynie kamuflażem pokrywającym szczupłe ciało. Daren zarumienił się mimowolnie zawieszając wzrok na zsuwającym się błocie z krągłości persony. Zrozumiał, iż ma do czynienia z kobietą. Uniósł głowę i spojrzał na oblicze nieznajomej. Buro-oliwkowy makijaż był bardzo starannie nałożony, białka oczu były ledwo dostrzegalne. Dopiero po chwili zauważył, że spod jej kasztanowych, spiętych włosów wystają szpiczaste uszy. Widywał wcześniej właścicieli takowych uszów, lecz nigdy w lesie, bowiem należeli oni do społecznej elity. Cieszyli się dobrym imieniem i nielichym majątkiem. A nazywano ich elfami..
- V’ae thes Tea Mhori? – zapytała niskim głosem, nawet nie drgnąwszy.
Fakt, iż ją zrozumiał, zadziwił go najbardziej – „czego tutaj szukasz, człeku?” spytała. Nie miał pojęcia skąd zna ten język, lecz to nie był odpowiedni moment na podobne rozważania. Chwycił instynktownie medalion, który był jedyną rzeczą na jego nagim, zmarzniętym już ciele. Przełknąwszy głośno ślinę, odpowiedział drżącym głosem.
- Podążałem wzdłuż strumyka, szukałem orzeźwienia... – następne słowa wyszły z jego ust bezwiednie – Thes vanea loe’ anai kho’es, anua muori jhanoe.
Wpatrując się w medalion Darena i słysząc swój ojczysty język Elfka zmieszała się unosząc brwi, po chwili jednak ponownie przyjęła obojętny wyraz twarzy. Zaschnięte błoto na jej ciele pękało gdzieniegdzie i odpadało pod wpływem unoszenia się i opadania klatki piersiowej. Mimo tego, nie okazywała oznak zakłopotania. Stała w bezruchu niczym posąg.
- Wstąpiłeś na świętą ziemię i masz czelność kłamać mi prosto w oczy? – naciągnęła jeszcze mocniej cięciwę i zlustrowała badawczym wzrokiem nagiego mężczyznę od góry do dołu.
Zamilkł, był pewien że jedno złe słowo wystarczy, aby puściła strzałę, której grot przebije jego czaszkę.
Stał tak nieruchomo, wpatrując się w jej oczy. Nagle zza jej pleców dobiegł głos, który niestety nie był na tyle donośny, aby młodzieniec mógł wyłapać poszczególne słowa. Kobieta jakby na rozkaz opuściła łuk i rozluźniła naciąg. Daren westchnął niepewnie. Po krótkiej chwili poczuł komarze ukłucie i napływ gorąca do głowy. Powoli tracił kontakt z rzeczywistością. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał nim upadł, była uśmiechnięta elfka podpierająca się o biodra.
Zimna woda ze strumyka, w którym leżał od pasa w dół, szybko go ocuciła. Machinalnie podparł się rękoma i rozejrzał dookoła. Jego rzeczy leżały pod dębem, na swoim pierwotnym miejscu. Dokładnie tak, jakoby nic się tutaj nie stało.
Czyżby to był tylko sen? – odetchnął z ulgą.
Gdy nieco wyschnął, przywdział swoje odzienie. Syknął, gdy lodowata stal zetknęła się z jego skórą w miejscach, w których stara koszula była podziurawiona. Poprawił pas, zacisnął dłoń na głowicy mieczyska i obrzucił okolicę szeregiem podejrzliwych spojrzeń. Ruszył niepewnie w dół strumienia rozglądając się co i rusz na kołyszące się gałęzie. Szum liści i świergot ptaków towarzyszył Darenowi w jego drodze powrotnej. Czuł jakby jakieś ślepia się na nim zawiesiły i obserwowały dokładnie każdy jego ruch. W miarę zbliżania się do krawędzi lasu, szum drzew zagłuszało gawędzenie. Po chwili marszu w zasięgu jego wzroku pojawiło się wejście do kopalni. Ku zaskoczeniu, zamiast pogrążonych we śnie górników zauważył duży, drewniany wóz, chroniony przez grupę uzbrojonych mężczyzn. Uskoczył w gęsty krzew, kryjąc się przed wzrokiem jednego ze strażników karawany. Odziani byli w skórzane, nabijane ćwiekami kurtki. Łuk przepasywał ich ramię, zaś długi miecz obijał się swobodnie w pochwie. Ktoś zbliżał się do wozu od drugiej strony. Daren wytężył wzrok wychylając głowę zza krzaków. Był to Ben, a za nim Dumpy, w którego ślad wlókł się Bodom. Rozmawiając swobodnie, przerzucali ogromne, poczerniałe od pyłu wory na tył konnej karawany. Niepokój opuścił młodzieńca gdy spostrzegł swoich. Ruszył pewnie w stronę zgromadzenia. Trzask łamanych przez niego gałązek momentalnie zwrócił uwagę strażników. Niektórzy z nich wydobyli miecze z pochwy, inni zaś naciągnęli cięciwy. Górnicy również go zauważyli i uśmiechnęli się paskudnie ukazując rząd poczerniałych, zniszczonych zębów. Był pewien, iż zaraz wszystko wytłumaczą strażnikom, a ci schowają broń. Ku jego zdziwieniu tak się nie stało, górnicy śmiejąc się pod nosem kontynuowali poprzednią czynność. Młodzieniec miał złe przeczucie. Zwolnił kroku i uniósł dłonie, pokazując iż nie ma złych zamiarów, na wszelki wypadek.
Słońce sięgało już zenitu, zaślepiony chłopiec przywarł dłoń do czoła. Strażnicy schowali broń gdy ten opuścił progi lasu, a promienie światła ukazały jego pełną postać.
- Cóż to? Nadszedł „dzień żniw”? – zapytał Daren prychając z lekka śmiechem.
- Otóż to – rzekł tęgi, zakapturzony mężczyzna siedzący na tyle wozu, pomiędzy worami z rudą.
- Chciałbym ujrzeć odpowiednie pismo, upoważniające was do odbioru towaru – stanął nieopodal wozu, przy jednym ze strażników i chwycił się dziarsko pod boki.
- Naturalnie... gdziem to schował... – stojący obok rosły mężczyzna wsunął dłoń do kurtki i w mgnieniu oka przyłożył szpikulcowaty sztylet do gardła młodzieńca, nim ten zdążył jakkolwiek zareagować.
- I na tym zakończymy naszą… jakże owocną współpracę, młodzieńcze – wycedził zakapturzony nieznajomy przez szyderczy uśmiech.
- Do diabła, co się tutaj dzieje? – obrzucił wzrokiem górników. Na ich twarzach wciąż malował się uśmiech, jeszcze bardziej podły niż poprzednio.
- Pozwól, iż wszystko ci wyjaśnię, w końcu ten sekret i tak zabierzesz do grobu – rzekł nieznajomy zsuwając kaptur z głowy.
Daren zdmuchnął włosy przysłaniające mu widok. Zlustrował nieznajomego od stóp do głów i dopiero po chwili uniósł brwi w zaskoczeniu. Tęgim nieznajomym okazał się być Olaf. Nie miał na sobie kolorowych, jedwabnych szat jak zazwyczaj, lecz tylko prostą suknię z surowej tkaniny. Niemniej jednak obleśny uśmiech z jakim się w niego zawsze wpatrywał pozostawał niezmienny.
- Zdziwiony?
- Nie – splunął pod nogi mężczyzny – Tylko ty jesteś na tyle głupi, żeby okradać samego siebie.
- Niczego nie rozumiesz, chłopcze... Trzeba sobie w życiu radzić, a fakt, iż Lord Pheon jest naiwnym głupcem jest mi na rękę. Uważa mnie za najbardziej wpływową osobę w mieście, dlatego też nie żałuje złota na odszkodowania za napady na kopalnię. Naturalnie nikt mnie o nic nie podejrzewa. W końcu bardzo rzetelnie odgrywam rolę ofiary. Wydaję „majątek” na najemników takich jak ty, których wynajmuje w publicznych miejscach, żeby każdy widział jak zależy mi na ochronie moich interesów. Bardziej prościej wytłumaczyć tego nie mogę, więc na tym zakończymy naszą dysputę. – dodał po chwili milczenia.- Nie przejmuj się, chłopcze, to nic osobistego. Pionki muszą chronić króla, czyż nie? – parsknął śmiechem, trzęsąc swoim brzuchem.
- Jesteś zwykłym ścierwem i zginiesz jak ścierwo! Słyszysz mnie? Zginiesz ty pazerna, złodziejska, chędożona świnio! – wycedził Daren przez zaciśnięte ze złości zęby.
- Nie denerwuj się tak, bo jeszcze dostaniesz zawału. – na okrągłej i pulchnej niczym księżyc w pełni twarzy Olafa pojawił się szyderczy uśmiech.
- Ludzie twojego pokroju powinni spędzić wieczność spętani łańcuchami na morskim dnie! – splunął w stronę Olafa – Nie mogę zginąć z rąk takiego szczura!
- Ludzie mojego pokroju? Wybacz jeśli się mylę, ale to nie ty przypadkiem okradasz uczciwie zarabiających kupców?
- To nie to samo! Ja mam swoje zasady!
- Ahh, no tak, trafił nam się rycerz ze swoim kodeksem honorowym – prychnął z politowaniem - Powiem ci jedno pętaku, twoją godność, honor i wszystkie inne prawe wartości jakie tylko sobie wyimaginujesz, można kupić. Nie znam człeka, do którego mieszek pełen brzęczących monet nie przemówił. – pochylił lekko głowę i prychnął – Ty jesteś tego przykładem. Szkoda, że tak późno dowiedziałeś się jakie prawa rządzą światem. – skinął do strażnika trzymającego młodzieńca.
Rosły mężczyzna zacisnął dłoń na szyi Darena, drugą zaś przysunął sztylet, tak że ostrze stykały się ze skórą. Chłopiec zaczął się szarpać.
- Nowi najemnicy? Poprzedni zawiedli w wyeliminowaniu mnie i zaginęli, prawda? – wysapał ciężko, próbując się uwolnić od ściskającej dłoni.
- O czym ty bredzisz? – zapytał wyraźnie zbity z tropu. Po chwili uśmiech ponownie wskoczył na jego twarz, niczym spłoszony na chwilę kocur. – Nie wiem kto i za co chciał cię ukatrupić, ale ja go wyręczę. Kto wie, może mi nawet za to ten ktoś zapłaci. – parsknął śmiechem i odwrócił się plecami do młodzieńca.
Daren był zszokowany, wszystko działo się tak szybko. Nie chciał umierać, a już na pewno nie z rąk tak nikczemnego oszusta, jakim był Olaf. Począł się wierzgać, słać przeróżne bluźnierstwa w stronę mężczyzny, którego szyderczy śmiech rozchodził się echem.
Strażnik oblizał wargi i z wyraźnym podnieceniem odchylił rękę, w której dzierżył sztylet, mając zamiar podciąć gardło chłopca. Młodzieniec zrozumiał, że jest zbyt słaby i nie uwolni się z uścisku. Wybiła jego ostatnia godzina. Zmrużył oczy i zacisnął zęby w oczekiwaniu na najgorsze. Właśnie wtedy stało się kilka rzeczy naraz. Nagle i nieoczekiwanie coś świsnęło obok ucha Darena rozwiewając jego włosy. Początkowo sądził, iż strażnik z podniecenia chybił i zsunął ostrze po kolczudze, przedłużając jego żywot o parę marnych sekund. Gdy usłyszał powtórny syk, uniósł z ogromnym trudem powieki. Ujrzał strażnika z wbitą strzałą w oko, nieudolnie próbującego ją wyciągnąć ostatkami sił. Zszokowany i zdezorientowany rozglądnął się, a przed jego oczyma rozpostarł się makabryczny obraz. Strażnicy rozsiani nieopodal wozu padali bezwładnie od strzał, niczym rzucane przez górników wory z rudą. Ich jęk i krzyk łączył się w agonalnym fałszu. Młodzieniec nie wiedział skąd nadchodzą strzały, nie mógł nawet złapać tchu z nerwów. Rozglądał się przerażony na wszystkie strony. Niektórzy ze strażników poruszali się jeszcze w konwulsjach, z nienaturalnie wykrzywionymi w grymasie bólu twarzami. Górnicy zaś uciekali w popłochu, nie oglądając się za siebie. Olaf skrył się między wielkimi worami z rudą i jedynie jego rzyć, trzęsąca się niczym galareta, wystawała. To była szansa młodzieńca. Spodziewał się, że zaraz ujrzy wychodzący spomiędzy jego żeber ostry grot, więc jedyne czego teraz pragnął to tych paru sekund. Strzały świstały i fruwały dalej, przebijając kolejno górników. Wchodząc na wóz, młodzieniec ujrzał leżącego w kałuży krwi grubego Bena, na twarzy którego zastygł głupkowaty uśmiech. Ten widok poniekąd zadowolił chłopca, bowiem jego zdrada zabolała go najbardziej. Olaf położył się teraz plackiem, z nosem mocno przyciśniętym do drewnianych desek. Strach opuścił na chwilę Darena i przepełniła go żądza mordu. Człowiek, który go bezczelnie wykorzystał musiał zapłacić za to cenę.
Młodzieniec chwycił za głowicę miecza i powoli, wręcz z rozkoszą, wysunął nań z pochwy. Olaf zerknął przez ramię słysząc syk ostrza, a na jego twarzy rysowało się przerażenie. Oddychał prędko i płytko, z jego nosa zaś wypływała żółtawa wydzielina, klejąc trzęsące się wargi. Podniósł się niezdarnie na kolana.
- J-ja ci zapłacę! Będziesz miał wór złota, tej wielkości! – wskazał na olbrzymi wór z rudą – Będziesz miał kobiety, najlepsze w mieście, kurwy o jakich sam król by nie śnił! Może chcesz wille? Kupie dla ciebie dworek, a chędożyć dworek! Kupię ci zamek! – Uśmiechająca się dotychczas szkaradnie twarz mieniła się teraz purpurą. Jego wydymane usta dygotały, a zęby szczękały żałośnie. Na jego czole wystąpiły kropelki potu, które łącząc się w niewielki strumień spływały po pulchnych policzkach. – Błagam, litości! – wysapał rzucając się do nóg młodzieńca z płaczem.
- Litości? Nasza umowa jej nie obejmuje.
Daren pogładził delikatnie zbrocze miecza opuszkami palców, jakby je pieścił. Spuścił zimny wzrok na trzęsącego się żałośnie ze strachu Olafa.
- Pionki muszą chronić króla, tak? – zazgrzytał zębami.
Grubas zdążył jedynie jęknąć, nim cios spadł na jego kark. Chłopiec ciął bezlitośnie na odlew, mocny ruch nadgarstków rozerwał tkanki mięśniowe. Głowa o skrzywionej paskudnie twarzy potoczyła się bezwładnie po wozie i upadła na piaszczystą glebę. Mętny i pusty wzrok Olafa był zwrócony ku niebu. Daren wytarł krew z ostrza o wory z rudą i zeskoczył na dół. Rozglądnął się z obojętnym wzrokiem, lecz nie zauważył nikogo. Uniósł miecz będąc w pogotowiu. Wtem szelest liści przykuł jego uwagę. Dopiero po chwili, gdy wytężył wzrok, ukazała mu się postać znajomej kobiety. W dłoni trzymała krótki, zdobiony sztylet. Ruszyła ku niemu pewnym krokiem. Chłopiec rzucił się na nią z okrzykiem. Odchylił się w tył i ciął szeroko, na oślep. Elfka bez większego wysiłku odparła atak i wypchnęła miecz z jego dłoni. Schyliwszy się, chwyciła go zwinnie za stopę i pociągnęła do siebie. Runął na glebę łamiąc gałęzie.
- Uspokój się. – rzuciła, przygniatając go stopą.
Dopiero po kilku dobrych chwilach szarpania się odzyskał świadomość. Obrzucił wzrokiem zakrwawione dłonie i wydał z siebie zduszony okrzyk. Olaf był pierwszym człowiekiem, którego zabił.
Nim zemdlał, obdarzył elfkę smutnym i przepełnionym bólem spojrzeniem.


dzięki za pomoc Wink

nie zamaco// kapadocja
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości