Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Przymierzalnia losu (studium przypadku)
#1
Przymierzalnia losu (studium przypadku)
[publicystyka osobista]

Szukałam bez założonej tezy, bo to miał być przypadek.
Wybrałam ją.
Była kobietą.
Kiedy zapisałam „była kobietą”, przestałam myśleć, że jest bezkształtnie tęga. Najważniejsza stała się jej kobiecość, zwielokrotniona w lustrach przymierzalni w eleganckiej galerii handlowej.

Może miała na imię Renata? Jej mąż mógłby mieć wtedy na imię Olaf. Byłby wojskowym, na przykład majorem łączności.
Olaf pojawił się w jej życiu znienacka i przypadkiem, powiedzmy na weselu kuzynki. Adorował ją z zachwytem i niestrudzenie, kupował kwiaty i nosił na rękach. Oświadczył się z różami i pierścionkiem, płakał, kiedy go przyjęła. W zaręczyny całowali się pierwszy raz. Chodzili potem przez pół roku na nauki przedmałżeńskie, wspólnie z prowadzącymi rozwiązywali przyszłe problemy, zawsze ze wzajemną troską o siebie. Olaf był przejęty wszystkim i taki dziecinny w swym uwielbieniu dla niej, że wychodziła za mąż przekonana, że go kocha…
Miała welon, długi, wyszywany perełkami tren, Olaf był w mundurze, umundurowani koledzy z wojska ustawili szpaler i wznieśli szable, pod którymi ona z Olafem musieli przejść.
Miała też prawdziwą noc poślubną. Była jego drugą kobietą w życiu (pierwsza w liceum na wycieczce, potem ślubował czystość przedmałżeńską, a przysięgi Bogu i ojczyźnie traktował poważnie) i był całkowicie szczęśliwy, że ona jest dziewicą. Że była do ich nocy. Na poprawinach puszył się, tokował jak zwycięski samiec. Pił z kolegami i rechotali, klepiąc go po ramieniu. Rumieniła się, a jego matka głaskała ją po ręce i przekonywała, że potem będzie lepiej. Ciotki potwierdzały, chichocząc znacząco. Po miesiącu niestrudzonych kawaleryjskich szarż była już w ciąży. Kiedy Olaf wyjeżdżał na swą pierwszą półroczną misję do Namibii, na lotnisku głaskał widoczny już pod sukienką brzuch Renaty.
Powiedzmy, że mieszkała z teściową na peryferiach Kędzierzyna w dwupokojowym mieszkaniu i pierwsze dziecko nosiła szczęśliwa i z prawdziwym wzruszeniem. Trochę się nudziła, trochę złościła na szemrzącą ustawicznie mamę, trochę popłakiwała. Beatka urodziła się o świcie. Olaf płakał w telefon i słyszała, jak jego koledzy w sztabie żądają gromko pępkowego.
Kolejne córki, Iwonę i Oliwię, rodziła już w Zielonej Górze. Nie pozwoliła mu pojechać znowu na misję. Uparła się też, że pomimo dzieci będzie kończyć studia. Jeszcze wtedy była piękna, nie przekroczyła trzydziestki, jeszcze ciało radziło sobie z ciążami i karmieniem. Mówiono, że przypomina Marylin Monroe. Olaf niechętnie patrzył na jej wyjścia na uczelnię w soboty i niedziele. Był zazdrosny. Przyjeżdżał z dziećmi i czasami odpuszczała zajęcia, bo któreś płakało.
Po szóstym dziecku poddała się i nigdy nie zdobyła magisterium. Uprawiała z zamiłowaniem ogród przy własnym domku. Znowu była w ciąży.
Olaf był bowiem fanatycznie wierzący i nie uznawał jakichkolwiek zabezpieczeń. Nie uznawał też kalendarzyka, bo twierdził, że miłość (tak nazywał seks) jest solą małżeństwa. Uznawał też tylko seks małżeński, był w tym wytrwały i niezbyt wyrafinowany. Na początku małżeństwa próbowała nawet powalczyć o własne zadowolenie, ale skwitował to określeniem „kurewskie wygłupy”; popłakała trochę, a potem wzruszyła ramionami i przyzwyczaiła się do jego egoistycznych, niestrudzonych galopów.
Olaf zawsze lubił asystować przy karmieniu: głaskał dzieci, próbował podnosić jej pierś, doradzał autorytatywnie różne bzdury, w rzeczywistości przeszkadzając. Kiedy Renata karmiła, zwłaszcza tuż po urodzeniu dziecka, czuła niemal zmysłową przyjemność, której prawie nie pamiętała już w małżeńskiej sypialni. Najbardziej po Iwonie, bo Olaf wtedy wymyślił masowanie jej piersi w trakcie karmienia, co ją podniecało i zaszła w ciążę niecałe dwa miesiące po porodzie. Było za wcześnie wtedy na stosunek, nie wygoiło się i bolało ją jeszcze, ale ból wydał jej się pożądaną rozkoszą. Olaf nie zauważył, że ją boli, tak jak nie zauważał, że nic nie czuje. Pożądała więc nieustannie dzieci: w sobie, przy piersi, w ramionach.
Zachodziła w kolejne ciąże bez buntu i zdziwienia, nawet z radością, choć pozostawiały kolejne kilogramy, brzydkie brunatno-białe rozstępy i cellulit, więc ciało przypominało bąblowate, wyrastające ciasto drożdżowe. Brzuch jej już prawie nie znikał, a nieustanne karmienie rozdymało piersi i opadały potem ciężko jak miękkie przejrzałe gruszki na ten ciastowaty brzuch. Kiedyś popatrzyła przypadkiem na siebie w łazience i wybuchła ni to drwiącym śmiechem, ni to gorzkim płaczem bez łez. Taka była niegdyś ładna… Jak filmowa gwiazda…
Mając czterdzieści sześć lat, nie patrzyła już w lustro. Nosiła klasyczne garsonki i bluzeczki w rozmiarach, które sprzedawano w specjalnych sklepach, ciemnoblond włosy, jeszcze gęste i prawie bez siwizny, układała w koczki lub wiązała w warkocz, malowała tylko pełne usta, nie używała pudru i kremów, a cerę miała zdrową i naturalne rumieńce. Twarz jej jednak opadła jakoś, wypiętrzyła się nad szyją miękkimi fałdami, nos zrobił się większy, mięsisty, a oczy w okularach wydawały się mniejsze przez pełne, rumiane policzki. Tylko uśmiech był naprawdę piękny i bardzo młody – po dziesięciu ciążach miała zresztą dobre, śnieżne koronki zamiast swoich zębów. Dzieci mówiły, że jest śliczna i malowały ją kolorowymi kredkami taką dorodną i pękatą, jak rysowano troskliwe hipopotamice z bajek.
Olaf nic nie mówił. Wieczorem zamykał drzwi, nakręcał zegar po matce i wsuwał się do łóżka. Od dwudziestu lat, dzień w dzień, kiedy był w domu i kiedy nie była w zaawansowanej ciąży, odbywał swoje dwukierunkowe misterium "no, mamusia". Niezmiennie to w te i nazad! W te i nazad!
- Mamusia, no … – śmiał się i żartem, gdacząc przy tym, trząsł jej piersi rozcapierzonymi dłońmi. – Tego to mi będzie brakować na misji! Obróć się… no, mamusia… dziś tak.
Olaf ostatnio miał problemy. Nie wychodziło mu coś. Wymyślił Poradnię Katolicką aż we Wrocławiu. Po wspólnej wizycie u seksuologa, urozmaicał teraz wesoło małżeńskie noce.
Renata posłusznie, posapując z wysiłku, podniosła się na łokciu i odwracała ciężko na bok. Niewiele się zmieniało, choć mogła sobie leżeć i myśleć o dzieciach lub ogrodzie, gdy Olaf stękał w nią rytmicznie. Po wizycie u seksuologa bowiem do instrukcji w te i nazad dołożył przykazanie, że kobieta też przeżywa to misterium i poczciwie obserwował jej reakcje, które o tym przeżyciu miały świadczyć. Musiała świadczyć o przeżyciu według instrukcji, bo martwił się i złościł potem na siebie, chodził nerwowy i niespokojny albo szli razem do sympatycznej pani seksuolog i ona gawędziła z nią o dzieciach i menopauzie. Olaf wychodził wesoły i zmieszany i zapraszał ją do restauracji na obiad lub do kina, gdzie było jej niewygodnie w wąskich siedzeniach i mdlił zapach popcornu. Potem wracali do domu i śpiesznie „współprzeżywali" wedle instrukcji. Czasami śmiała się nawet serdecznie i gładziła jego ostrzyżoną króciutko łepetynę, jak gładziła dzieci, które uważały, że nie wyszedł im rysunek lub budowla z klocków. Miała piękny śmiech. Lubiłam go.
Wiec była kobietą…
Przystanęła odruchowo, jak każda kobieta przed lustrem.
Zwróciłam uwagę na sterylność jej ubioru. Nie, że starannie czy z pedanterią - to była sterylność. Sterylność kolorystycznej harmonii. Współbrzmienia szarości i złamanego bielą błękitu wstawek przy mankietach i kołnierzyku.

Gdyby miała na imię Dorota, byłaby nauczycielką gry na skrzypcach.
Kiedyś, dawno, całe godziny stałaby w pokoju i ćwiczyłaby pasaże, dwudźwięki, gamy.
Za oknem była na przykład wiosna, kasztany kwitły, ale Dorota grała. Dorota ćwiczyła, z determinacją pokonywała trudne technicznie frazy, aż w końcu wydobyta melodia brzmiała czysto i jasno. Grywała na ślubach, bo lubiła akustykę kościołów, skrzypce brzmiały tam pełnym, wibrującym dźwiękiem.
Terkocący dzwonek telefonu zepsuł trel sonatiny.
- Kwarta? - zapytał Piotr.
- Mówiłam, że nie chcę, żebyś tak mnie nazywał.
Dorota nazywała się Giedo. Gie - Do. Kwarta czysta. „Kwarta Czysta” tak nazywał ją Piotr z wydziału wokalnego na Akademii.
- Wszystko jedno - śmiał się. - Wiosna, dziewczyno.
Dorota na pewno była śliczna, Piotr twierdził, że jest jak kwiatek jaśminu. Miała otwartą, jasną twarz o wyraźnie zaznaczonych ciemnych łukach brwi. Kiedy się uśmiechała uprzejmie, kąciki ust opadały jej lekko w dół, na pół smutno. Dopiero prawdziwa radość uwalniała ściągnięte usta i wtedy miała na twarzy słońce od tego uśmiechu. Gra na skrzypcach zmieniała kolor jej oczu. Ciemniały, przypominały barwą brązowy bursztyn.
Wiosną wydawało się Dorocie, że kocha Piotra i miała słoneczną twarz, a oczy w kolorze bursztynu. Chodzili do Ogrodu Botanicznego i całowali się przy rozłożystym rododendronie. W maju sprowadził się do niej na stancję i jadali kolacje przy świecach. Rozmawiali o muzyce.
Wyszłaby za mąż za Piotra, gdyby jesienią nie usunęła ciąży w sterylnym gabinecie na Odkrywców. To był rok dyplomowy, nie mogli teraz mieć dziecka, zakopać się w papki i kupki. Omówili to.
Lekarka była wysoka i silna, miała niski głos, prawie męski. Dorota, stojąc boso na zimnym linoleum, czekała, aż tamta wielka kobieta popchnie ją, uderzy, skrępuje, przywiąże jej nogi i ręce do ginekologicznego fotela.
- Wskakuj, dziecko, bo ci nogi zmarzną.
Więc miała to zrobić sama? Z ciemnozielonego skaju zsunęła się lignina i Dorota poprawiała biały płatek, układała go starannie wokół półkolistego wycięcia w siedzisku. Pod spodem była nieskazitelnie wymyta emaliowana na biało kuweta.
- Wskakuj!
Desperacko wspięła się na palce i podparłszy się dłońmi, uniosła ciało. Już siedziała. Zadecydowała. Rozumiała to.
Kiedy pierwszy raz się kochali z Piotrem chyba się bała. Ciągle mu uciekała i siadała natychmiast, obejmując ramionami podciągnięte kolana. Był czuły i cierpliwy. Tak myślę.
- Kocham cię, nie zrobię ci krzywdy – powtarzał i kładł ją z powrotem.
Potem to stało się niespodziewanie i boleśnie. Piotr wsunął ręce pod jej kolana, podciągał wysoko nogi i unieruchomił. Czuła go w sobie. Poddała się i leżała spokojnie z uniesionymi nogami nawet wtedy, gdy już nie trzymał. Odliczała każde jego pchnięcie. Brzuch Piotra uderzał o nią niestrudzone staccato, ale w klaśnięciach ich skóry czuła własne granice.
Chłodny metal wziernika zagłębiał się i zagłębiał, rozwierał ją i wdzierał się w nią coraz dalej, jakby nie miała końca. Leżała z uniesionymi nogami na fotelu, lekarka odgarnęła z jej brzucha bluzkę. Była naga. Jej brzuch był nagi. Jej brzuch.
- Teraz będzie nieprzyjemnie – powiedziała lekarka.
Słyszała w sobie boleśnie przykry chrzęst, jakby ktoś skrobał łyżką makutrę. Ona była makutrą. Pęczniał jej brzuch, ogromniał, ale ostra krawędź łyżki wciąż sięgała ściany. I wciąż głębiej. Rytmicznie. Cztery czwarte, ćwierćnutami. Każda pierwsza ćwierćnuta bolała, czasami rozkładała się na szarpnięcia ósemek. Uniesione nogi odpowiedziały wibracją.
- Czysta – usłyszała głos lekarki i podniosła głowę. Lekarka zbierała zakrwawioną ligninę i wrzucała ją do pojemnika obok fotela. Kiedy powędrowała wzorkiem za krwawymi strzępami, zobaczyła własne udo. Białe jak śnieg.
Zemdlała. Powinna zemdleć, żeby to wszystko było prawdą.
Piotr wiózł ją do domu, wniósł na rękach i układał w łóżku. Płakała całą noc, a Piotr siedział ze zwieszoną głową i palcami wystukiwał na oparciu fotela tamto upiorne staccato. Ćwierćnuty, ósemki, nierówne szesnastki. Czasami zeskrobywał paznokciem łuszczący się z drewna lakier.
Potem żyli jak zwykle. Od rana do wieczora.
Ale od tamtego dnia już im się nie układało, bo Piotr się zmienił. Zostawiał na blacie nóż oblepiony masłem. Rano drapał się po kroczu, a potem sięgał po butelkę z mlekiem, pił, przełykając głośno, ściekało mu na brodę, wciąż tą samą ręką ocierał białe krople mleka i wylizywał palce.
Przed świętami pokłócili się o śmierdzące nogi. Nie mył nóg, gdy przychodził do łóżka. Zdejmował skarpety i wygrzebywał brud spomiędzy palców, a potem tarł opuszkami palców i strzepywał przed siebie. Wtedy Dorota spokojnie powiedziała mu, że ma odejść. Dotknął ją przepraszająco, błagalnie, a ona zwymiotowała w łóżko.
Po jego wyprowadzce, Dorota będzie jeszcze długie miesiące sprzątała mieszkanie. Wszędzie widziała te obrzydliwe uformowane w jego palcach kłaczki brudu. Wieczorem, nawet w mrozy, zostawiała uchylone okno, bo wydawało jej się, że wciąż czuje smród nóg i wymiocin.
Potem zaczęła tyć. Lekarze mówili, że to od lekarstw na cukrzycę i psychotropów.
Zaraz po studiach zatrudniła się w podstawowej szkole muzycznej i uczyła dzieci gry na skrzypcach, lata całe kiwając głową w takt wskazówki metronomu.
- Raz-dwa, raz-dwa, równiutkie półnuty. Tu jest ćwierćnuta raz i, dwa i... Wytrzymaj... trzy i... Pam, pampam pam... i... - Klaskała w spocone ręce. Nerwowo zbierała wilgoć chusteczką, potem wycierała miękki kark i opadające fałdami podbródki. Była gruba, było gorąco przecież.
Kiedy na kształceniu słuchu pokazywała uczniom kwartę czystą, czuła smród brudnych męskich skarpetek. Bywało, że musiała pobiec do łazienki, prowokowała wymioty, a potem starannie i długo myła piękne dłonie o długich palcach.
Na szkolnych pokazach rokrocznie występowała ze swoimi dziećmi i wtedy czyściutko i jasno grała trudną techniczną sonatinę. Na pokazy sprawiła sobie elegancką garsonkę z opalizującej żorżety i jedwabną bluzkę.
Nie pamiętała imion i nazwisk swoich uczniów. Oni też nie pamiętali jej i choć kilku zrobiło kariery w muzyce, w ich biografiach nie było jej nazwiska jako nauczyciela.
Około czterdziestki była już bardzo gruba. Jadała starannie, pedantycznie przygotowane niskokaloryczne posiłki. Ale i tak tyła. Może dlatego, że wciąż brała te leki?
Aha! Piotr mógłby zostać dyrektorem w EMPiK-u w Gdańsku. Nie zrobił kariery śpiewaka, choć czasami śpiewałby w amatorskiej kapeli muzyki dawnej. Kupiłaby płytę i wydawałoby jej się, że baryton Piotra brzmi tam nieczysto.
Albo niech nie kupuje, niech zapomni.
Widziałam sylwetkę tęgiej kobiety i nikogo poza mną nie było w przebieralni.
Mam na imię Wenus. Dziwnie, ale nie ja wybierałam dla siebie imię.
Mieszkałam kiedyś w Willendorfie, ale teraz podróżuję. We Wrocławiu byłam właściwie przejazdem.

Nie pamiętam swojej prawdziwej biografii. Przymierzałam już setki innych. Jak garsonki w rozmiarze XXL. Niektóre były ładne. Niektóre jednak podkreślały tuszę i wtedy moja kobiecość stawała się karykaturalna. Wielkie piersi, wielki tyłek, obwisła fałda brzucha nad pulchnym łonem.

Nie mam twarzy. Nie mam rąk. Tylko piersi i brzuch.
Wyrzeźbił mnie z żebra Adama przypadek.

_________________

Nie wiem, czy wypada - zamieściłam tekst, który pojawił się także na innym forum literackim.
Gdyby to bylo w złym tonie - skasuję.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#2
Cytat:Szukałam bez założonej tezy[Nie jestem pewna, czy to określenie jest zasadne. Teza to w końcu założenie, którego prawdziwość trzeba udowodnić, a chyba nie o to Ci chodzi Wink], bo to miał być przypadek.
Wybrałam ją.
Była kobietą.
Kiedy zapisałam „była kobietą”, przestałam myśleć, że jest bezkształtnie tęga. Najważniejsza stała się jej kobiecość, zwielokrotniona w lustrach przymierzalni w eleganckiej galerii handlowej.

Może miała na imię Renata? Jej mąż mógłby mieć wtedy na imię Olaf. Byłby wojskowym, na przykład majorem łączności.
Olaf pojawił się w jej życiu znienacka i przypadkiem, powiedzmy na weselu kuzynki. Adorował ją z zachwytem i niestrudzenie, przynosił bukiety kwiatów i nosił [niby nic, ale wskazuję] na rękach. Oświadczył się z różami i pierścionkiem, popłakał się, kiedy go przyjęła. W zaręczyny całowali się[Trochę za dużo tego się] pierwszy raz. Chodzili potem przez pół roku na nauki przedmałżeńskie, wspólnie z prowadzącymi rozwiązywali przyszłe problemy, zawsze ze wzajemną troską o siebie. Olaf był przejęty wszystkim i taki dziecinny w swym uwielbieniu dla niej, że wychodziła za mąż przekonana, że go kocha…
Miała welon, długi, wyszywany perełkami tren, Olaf był w mundurze, umundurowani koledzy z wojska ustawili szpaler i wznieśli szable, pod którymi ona z Olafem musieli przejść.
Miała też prawdziwą noc poślubną. Była jego drugą kobietą w życiu[Tu bym przestawiła szyk, żeby lepiej brzmiało] (pierwsza w liceum na wycieczce, potem ślubował czystość przedmałżeńską, a przysięgi Bogu i ojczyźnie[Tu mi czegoś brakuje, więc zwrot wydaje się kaleki] traktował poważnie) i był całkowicie szczęśliwy, że jest dziewicą [Tu się wkrada małe nieporozumienie, bo można pomyśleć, iż dziewiczą jest Olaf! xD]. Że była do ich nocy. Na poprawinach puszył się, tokował jak zwycięski samiec. Pił z kolegami i rechotali, klepiąc go po ramieniu[Tu już wyszło dziwadełko]. Rumieniła się, a jego matka głaskała ją po ręce i przekonywała, że potem będzie lepiej. Ciotki potwierdzały, chichocząc znacząco. Po miesiącu niestrudzonych kawaleryjskich szarż była już w ciąży, a po czterech Olaf wyjechał na swą pierwszą półroczną misję do Namibii.
Powiedzmy, że mieszkała z teściową na peryferiach Kędzierzyna w dwupokojowym mieszkaniu i pierwsze dziecko nosiła szczęśliwa i z prawdziwym wzruszeniem. Trochę się nudziła, trochę złościła na szemrzącą ustawicznie mamę, trochę popłakiwała. Beatka urodziła się o świcie. Olaf płakał w telefon[IMO lepiej w słuchawkę] i słyszała, jak jego koledzy w sztabie żądają gromko pępkowego.
Kolejne córki,[:] Iwonę i Oliwię, rodziła już w Zielonej Górze. Nie pozwoliła mu pojechać znowu na misję. Uparła się też, że pomimo dzieci będzie kończyć studia. Jeszcze wtedy była piękna, nie przekroczyła trzydziestki, jeszcze ciało radziło sobie z ciążami i karmieniem. Mówiono, że przypomina Marylin Monroe. Olaf niechętnie patrzył na jej wyjścia na uczelnię w soboty i niedziele. Był zazdrosny. Przyjeżdżał z dziećmi i czasami odpuszczała zajęcia, bo któreś płakało.
Po szóstym dziecku poddała się i nigdy nie zdobyła magisterium. Uprawiała z zamiłowaniem ogród przy własnym domku. Znowu była w ciąży.
Olaf był bowiem fanatycznie wierzący i nie uznawał jakichkolwiek zabezpieczeń. Nie uznawał też kalendarzyka, bo twierdził, że miłość (tak nazywał seks) jest solą małżeństwa. Uznawał też tylko seks małżeński, był w tym wytrwały i niezbyt wyrafinowany. Na początku małżeństwa próbowała nawet powalczyć o własne zadowolenie, ale skwitował to określeniem „kurewskie wygłupy”; popłakała trochę, a potem wzruszyła ramionami i przyzwyczaiła się do jego egoistycznych, niestrudzonych galopów.
Olaf zawsze lubił asystować przy karmieniu: głaskał dzieci, próbował podnosić jej pierś, doradzał autorytatywnie różne bzdury, w rzeczywistości przeszkadzając. Kiedy Renata karmiła, zwłaszcza tuż po urodzeniu dziecka, czuła niemal zmysłową przyjemność, której prawie nie pamiętała już w małżeńskiej sypialni. Najbardziej po Iwonie, bo Olaf wtedy wymyślił masowanie jej piersi w trakcie karmienia, co ją podniecało i zaszła w ciążę niecałe dwa miesiące po porodzie. Było za wcześnie wtedy na stosunek, nie wygoiło się i bolało jeszcze, ale ból wydał jej się pożądaną rozkoszą. Olaf nie zauważył, że boli, tak jak nie zauważał, że nic nie czuje. Pożądała więc nieustannie dzieci: w sobie, przy piersi, w ramionach.
Zachodziła w kolejne ciąże bez buntu i zdziwienia, nawet z radością, choć pozostawiały kolejne kilogramy, brzydkie brunatno-białe rozstępy i cellulit, więc ciało przypominało bąblowate, wyrastające ciasto drożdżowe. Brzuch jej już prawie nie znikał, a nieustanne karmienie rozdymało piersi i opadały potem ciężko jak miękkie przejrzałe gruszki na ten ciastowaty brzuch. Kiedyś popatrzyła przypadkiem na siebie w łazience i wybuchła ni to drwiącym śmiechem, ni to gorzkim płaczem bez łez. Taka była niegdyś ładna… Jak filmowa gwiazda…
Mając 46 [czterdzieści sześć] lat, nie patrzyła już w lustro. Nosiła klasyczne garsonki i bluzeczki w rozmiarach, które sprzedawano w specjalnych sklepach, ciemnoblond włosy, jeszcze gęste i prawie bez siwizny, układała w koczki lub wiązała w warkocz, malowała tylko pełne usta, nie używała pudru i kremów, a cerę miała zdrową i naturalne rumieńce.[końcówka wyszła toporna] Twarz jej jednak opadła jakoś, wypiętrzyła się nad szyją miękkimi fałdami, nos się zrobił[dałabym inwersję] większy, mięsisty, a oczy w okularach wydawały się mniejsze przez pełne, rumiane policzki. Tylko uśmiech był naprawdę piękny i bardzo młody – po dziesięciu ciążach miała zresztą dobre, śnieżne koronki zamiast swoich zębów. Dzieci mówiły, że jest śliczna i malowały ją kolorowymi kredkami taką dorodną i pękatą, jak rysowano troskliwe hipopotamice z bajek.
Olaf nic nie mówił. Wieczorem zamykał drzwi, nakręcał zegar po matce i wsuwał się do łóżka. Od dwudziestu lat, dzień w dzień, kiedy był w domu i kiedy nie była w zaawansowanej ciąży, odbywał swoje dwukierunkowe misterium "no, mamusia". Niezmiennie to w te i nazad! W te i nazad!
- Mamusia, no … [po co spacja?] – śmiał się i żartem, gdacząc przy tym, trząsł jej piersi rozcapierzonymi dłońmi[.] – Tego to mi będzie brakować na misji! Obróć się… no, mamusia… dziś tak.
Olaf ostatnio miał problemy. Nie wychodziło mu coś. Wymyślił Poradnię Katolicką aż we Wrocławiu. Po wspólnej wizycie u seksuologa, urozmaicał teraz wesoło małżeńskie noce.
Renata posłusznie, posapując z wysiłku, podniosła się na łokciu i odwracała ciężko na bok. Niewiele się zmieniało, choć mogła sobie leżeć i myśleć o dzieciach lub ogrodzie, gdy Olaf stękał w nią rytmicznie. Po wizycie u seksuologa bowiem do instrukcji w te i nazad dołożył przykazanie, że kobieta też przeżywa to misterium i poczciwie obserwował jej reakcje, które o tym przeżyciu miały świadczyć. Musiała świadczyć o przeżyciu według instrukcji, bo martwił się i złościł potem na siebie, chodził nerwowy i niespokojny albo szli razem do sympatycznej pani seksuolog i ona gawędziła z nią o dzieciach i menopauzie. Olaf wychodził wesoły i zmieszany i zapraszał ją do restauracji na obiad lub do kina, gdzie było jej niewygodnie w wąskich siedzeniach i mdlił zapach popcornu. Potem wracali do domu i śpiesznie „współprzeżywali" wedle instrukcji. Czasami śmiała się nawet serdecznie i gładziła jego ostrzyżoną króciutko łepetynę, jak gładziła dzieci, które uważały, że nie wyszedł im rysunek lub budowla z klocków. Miała piękny śmiech. Lubiłam go.
Wiec była kobietą…
Przystanęła odruchowo, jak każda kobieta przed lustrem.
Zwróciłam uwagę na sterylność jej ubioru. Nie, że starannie czy z pedanterią - to była sterylność. Sterylność kolorystycznej harmonii. Współbrzmienia szarości i złamanego bielą błękitu wstawek przy mankietach i kołnierzyku.

Gdyby miała na imię Dorota, byłaby nauczycielką gry na skrzypcach.
Kiedyś, dawno, całe godziny stałaby w pokoju i ćwiczyłaby pasaże, dwudźwięki, gamy.
Za oknem była na przykład wiosna, kasztany kwitły, ale Dorota grała. Dorota ćwiczyła, z determinacją pokonywała trudne technicznie frazy, aż w końcu wydobyta melodia brzmiała czysto i jasno. Grywała na ślubach, bo lubiła akustykę kościołów, skrzypce brzmiały tam pełnym, wibrującym dźwiękiem.
Terkocący dzwonek telefonu zepsuł trel sonatiny.
- Kwarta? - zapytał Piotr.
- Mówiłam, że nie chcę, żebyś tak mnie nazywał.
Dorota nazywała się Giedo. Gie - Do. Kwarta czysta. „Kwarta Czysta” tak nazywał ją Piotr z wydziału wokalnego na Akademii.
- Wszystko jedno - śmiał się. - Wiosna, dziewczyno.
Dorota na pewno była śliczna, Piotr twierdził, że jest jak kwiatek jaśminu. Miała otwartą, jasną twarz o wyraźnie zaznaczonych ciemnych łukach brwi. Kiedy się uśmiechała uprzejmie, kąciki ust opadały jej lekko w dół, na pół smutno. Dopiero prawdziwa radość uwalniała ściągnięte usta i wtedy miała na twarzy słońce od tego uśmiechu. Gra na skrzypcach zmieniała kolor jej oczu. Ciemniały, przypominały barwą brązowy bursztyn.
Wiosną wydawało się Dorocie, że kocha Piotra i miała słoneczną twarz, a oczy w kolorze bursztynu. Chodzili do Ogrodu Botanicznego i całowali się przy rozłożystym rododendronie. W maju sprowadził się do niej na stancję i jadali kolacje przy świecach. Rozmawiali o muzyce.
Wyszyłaby za mąż za Piotra, gdyby jesienią nie usunęła ciąży w sterylnym gabinecie na Odkrywców. To był rok dyplomowy, nie mogli teraz mieć dziecka, zakopać się w papki i kupki. Omówili to.
Lekarka była wysoka i silna, miała niski głos, prawie męski. Dorota, stojąc boso na zimnym linoleum[,] czekała, aż tamta wielka kobieta popchnie ją, uderzy, skrępuje, przywiąże jej nogi i ręce do ginekologicznego fotela.
- Wskakuj, dziecko, bo ci nogi zmarzną.
Więc miała to zrobić sama? Z ciemnozielonego skaju zsunęła się lignina i Dorota poprawiała biały płatek, układała go starannie wokół półkolistego wycięcia w siedzisku. Pod spodem była nieskazitelnie wymyta emaliowana na biało kuweta.
- Wskakuj!
Desperacko wspięła się na palce i podparłszy się dłońmi, uniosła ciało. Już siedziała. Zadecydowała. Rozumiała to.
Kiedy pierwszy raz się kochali z Piotrem chyba się bała. Ciągle mu uciekała i siadała natychmiast, obejmując ramionami podciągnięte kolana. Był czuły i cierpliwy. Tak myślę.
- Kocham cię, nie zrobię ci krzywdy – powtarzał i kładł ją z powrotem.
Potem to stało się niespodziewanie i boleśnie. Piotr wsunął ręce pod jej kolana, podciągał wysoko nogi i unieruchomił. Czuła go w sobie. Poddała się i leżała spokojnie z uniesionymi nogami nawet wtedy, gdy już nie trzymał. Odliczała każde jego pchnięcie. Brzuch Piotra uderzał o nią niestrudzone staccato, ale w klaśnięciach ich skóry czuła własne granice.
Chłodny metal wziernika zagłębiał się i zagłębiał, rozwierał ją i wdzierał się w nią coraz dalej, jakby nie miała końca. Leżała z uniesionymi nogami na fotelu, lekarka odgarnęła z jej brzucha bluzkę. Była naga. Jej brzuch był nagi. Jej brzuch.
- Teraz będzie nieprzyjemnie – powiedziała lekarka.
Słyszała w sobie boleśnie przykry chrzęst, jakby ktoś skrobał łyżką makutrę. Ona była makutrą. Pęczniał jej brzuch, ogromniał, ale ostra krawędź łyżki wciąż sięgała ściany. I wciąż głębiej. Rytmicznie. Cztery czwarte, ćwierćnutami. Każda pierwsza ćwierćnuta bolała, czasami rozkładała się na szarpnięcia ósemek. Uniesione nogi odpowiedziały wibracją.
- Czysta – usłyszała głos lekarki i podniosła głowę. Lekarka zbierała zakrwawioną ligninę i wrzucała ją do pojemnika obok fotela. Kiedy powędrowała wzorkiem za krwawymi strzępami, zobaczyła własne udo. Białe jak śnieg.
Zemdlała. Powinna zemdleć, żeby to wszystko było prawdą.
Piotr wiózł ją do domu, wniósł na rękach i układał w łóżku. Płakała całą noc, a Piotr siedział ze zwieszoną głową i palcami wystukiwał na oparciu fotela tamto upiorne staccato. Ćwierćnuty, ósemki, nierówne szesnastki. Czasami zeskrobywał paznokciem łuszczący się z drewna lakier.
Potem żyli jak zwykle. Od rana do wieczora.
Ale od tamtego dnia już im się nie układało, bo Piotr się zmienił. Zostawiał na blacie nóż oblepiony masłem. Rano drapał się po kroczu, a potem sięgał po butelkę z mlekiem, pił, przełykając głośno, ściekało mu na brodę, wciąż tą samą ręką ocierał białe krople mleka i wylizywał palce.
Przed świętami pokłócili się o śmierdzące nogi. Nie mył nóg, gdy przychodził do łóżka. Zdejmował skarpety i wygrzebywał brud spomiędzy palców, a potem tarł opuszkami palców i strzepywał przed siebie. Wtedy Dorota spokojnie powiedziała mu[powiedziała mu spokojnie], że ma odejść. Dotknął ją przepraszająco, błagalnie, a ona zwymiotowała w[na] łóżko.
Po jego wyprowadzce, Dorota będzie jeszcze długie miesiące sprzątała mieszkanie. Wszędzie widziała te obrzydliwe uformowane w jego palcach kłaczki brudu. Wieczorem, nawet w mrozy, zostawiała uchylone okno, bo wydawało jej się, że wciąż czuje smród nóg i wymiocin. [Moim zdaniem w tym fragmencie stało się coś złego z czasami.]
Potem zaczęła tyć. Lekarze mówili, że to od lekarstw na cukrzycę i psychotropów.
Zaraz po studiach zatrudniła się w podstawowej szkole muzycznej i uczyła dzieci gry na skrzypcach, lata całe kiwając głową w takt wskazówki metronomu.
-Raz-dwa[Zjedzona spacja], raz-dwa, równiutkie półnuty. Tu jest ćwierćnuta raz i, dwa i... Wytrzymaj... trzy i... Pam, pampam pam... i... - klaskała[Klaskała] w spocone ręce. Nerwowo zbierała wilgoć chusteczką, potem wycierała miękki kark i opadające fałdami podbródki. Była gruba, było gorąco przecież.
Kiedy na kształceniu słuchu pokazywała uczniom kwartę czystą, czuła smród brudnych męskich skarpetek. Bywało, że musiała pobiec do łazienki, prowokowała wymioty, a potem starannie i długo myła piękne dłonie o długich palcach.
Na szkolnych pokazach rokrocznie występowała ze swoimi dziećmi i wtedy czyściutko i jasno grała trudną techniczną sonatinę. Na pokazy sprawiła sobie elegancką garsonkę z opalizującej żorżety i jedwabną bluzkę.
Nie pamiętała imion i nazwisk swoich uczniów. Oni też nie pamiętali jej i choć kilku zrobiło kariery w muzyce, w ich biografiach nie było jej nazwiska jako nauczyciela[to jest zbędne].
Około czterdziestki była już bardzo gruba. Jadała starannie, pedantycznie przygotowane niskokaloryczne posiłki. Ale i tak tyła. Może dlatego, że wciąż brała te leki?
Aha! Piotr mógłby zostać dyrektorem w[to też IMO zbędne] EMPiK-u w Gdańsku. Nie zrobił kariery śpiewaka, choć czasami śpiewa w amatorskiej kapeli muzyki dawnej. Kupiła płytę i wydawało jej się, że baryton Piotra brzmi tam nieczysto.
Albo niech nie kupuje, niech zapomni.
Widziałam sylwetkę tęgiej kobiety i nikogo poza mną nie było w przebieralni.
Mam na imię Wenus. Dziwnie, ale nie ja wybierałam dla siebie imię. Mieszkałam kiedyś w Willendorfie, ale teraz podróżuję. We Wrocławiu byłam właściwie przejazdem.

Nie pamiętam swojej prawdziwej biografii. Przymierzałam już setki innych. Jak garsonki w rozmiarze XXL. Niektóre były ładne. Niektóre jednak podkreślały tuszę i wtedy moja kobiecość stawała się karykaturalna. Wielkie piersi, wielki tyłek, obwisła fałda brzucha nad pulchnym łonem.

Nie mam twarzy. Nie mam rąk. Tylko piersi i brzuch.
Wyrzeźbił mnie z żebra Adama przypadek.

  • Styl. Na początku chciałam pochwalić. Bo błędów nie było wiele i przyjemnie się czytało, ale... No właśnie zawsze musi być to ale ??? Może ja po prostu jestem pedantką i za dużo wymagam Tongue
    W każdym razie im bardziej zagłębiałam się w tekst, tym częściej musiałam przerywać na sekundę - dwie, by zastanowić się o kim właściwie w danym momencie piszesz. Do narracji wkradło się wiele chaosu, a tego <nawet gdy jest uzasadniony, nie lubię>. I to jest chyba mój największy zarzut co do stylu (tych "usterek" składniowych i dziwacznych zwrotów nie było znowu tak dużo).
    Przejrzyj tekst jeszcze raz, a zobaczysz, że w pewnych momentach za szybko przechodzisz od opisu tego, co robiła jedna osoba, do tego, co robiła druga. To wprowadza zamęt i irytuje.
    Zauważyłam też kilka powtórzeń i małą zaimkozę, ale to jest do wyeliminowania.
    Poza tym styl nawet mi się podobał. Nie porwał mnie, bo jednak oczekuję czegoś innego od tekstów traktujących o podobnych tematach, ale takie pisanie o tym w lekki sposób ma swój urok.
  • Fabuła - też chciałam pochwalić, ale po namyśle doszłam do wniosku, że podobał mi się pomysł, ale wykonanie już nie.
    Nie wiem, czy taki był twój zamiar, ale wkradło się do fabuły za dużo parodii.
    W historii pierwszej wątek ciąży zmutował do rangi takiej hiperboli, że zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy opisałaś rodzinę ludzką, czy jakieś norki xD.
    W drugiej historii, która urzekła mnie plastycznym i sugestywnym opisem aborcji, nie podobał mi się wątek skarpetek i wszystko, co z nim związane. To było niesmaczne (delikatnie mówiąc) i popsuło mi odbiór.
    Podsumowując. Ta część <czyt. fabuła> pozostawia po sobie niedostatek. Piszesz o problemach w gruncie rzeczy powszechnych i trochę oklepanych, ale nawet coś takiego można przedstawić w sposób ciekawy, który chwyci za serce itd. Mankamenty, które opisałam, a także lekki styl <wyjątek - scena aborcji> mi to uniemożliwiły, dlatego uważam, że nie wykorzystałaś w pełni, potencjału tkwiącego w temacie.
    Jednak końcówka podniosła trochę ogólny wydźwięk.
  • Bohaterowie - ta część raczej na plus, choć <znowu> trochę mnie irytowała hiperbolizacja przybierania na wadze, która nie ukazała tego jak problemu, a jakąś parodię, jak sławna piosenka zespołu Piersi.

To tyle. Moim osobistym zdaniem taka tematyka i styl nie zawsze <a może nigdy Dodgy> nie idą w parze.
Moim zdaniem można było z tego wycisnąć więcej, więc ja dam 5,5/10.

Dziękuję za uwagę i pozdrawiam.
Odpowiedz
#3
Co tu gadać, piszesz wyśmienicie. W odróżnieniu od Kassandry, nie znajduje tu ani szczypty parodii czy nawet echa lekkiego tonu. To jest, imo, bardzo gorzka, przygnębiająca opowieść o kobiecości udartej ze wszystkiego, prócz jej biologicznych atrybutów. O kobietach bez rąk i twarzy, ironicznie pięknych Wenus, prymitywnych naczyniach z kamienia, które, w zależności od sytuacji (przypadku) można napełnić albo opróżnić. Skończyłam czytać nie z uśmiechem, ale porządną gęsią skórką na karku.

Co do stylu i narracji, znów nie zgodzę się z komentarzem wyżej - nigdzie mnie nie zgubiłaś, rzecz czyta się płynnie i bez potknięć. Jeśli zdarzają się jakieś powtórzenia, czy jest za dużo zaimków, cóż, tę historię narratorka opowiada samej sobie, snuje przypuszczenia, dopasowuje, przymierza, pewna chropawość i surowość jest tu więc całkiem na miejscu.

Jeśli już miałabym się do czegoś przyczepić, to do tego jednego zdania: Piotr wsunął ręce pod jej kolana, podciągał wysoko nogi i unieruchomił. - nie zgadzają się czasy.

(13-10-2011, 20:56)Kassandra napisał(a): lata całe kiwając głową w takt wskazówki metronomu[Jesteś pewna, że chodzi o metatron, a nie o kamerton? Ja się na muzyce znam słabo, ale z drugiej strony, nigdy o metetronie nie słyszałam ???].
Jaki metatron, jaki metetron? I co ma kamerton wspólnego z odmierzaniem tempa? Gdzie ta deklarowana pedantyczność, Kassandro? :)

Ta pedantyczność, to raczej autoironia, ale ok. W tym miejscu faktycznie nawaliłam, idę się biczować -_-' // Kass
I’m giving you a night call to tell you how I feel
I want to drive you through the night, down the hills
I’m gonna tell you something you don’t want to hear
I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear
Odpowiedz
#4
Kassandra napisał(a):oczekuję czegoś innego od tekstów traktujących o podobnych tematach, ale takie pisanie o tym w lekki sposób ma swój urok.

Chętnie zakrzyknęłabym - lekki sposób??? ma urok??? Przecież to tekst niemal na koturnach tragedii!
Zdumiało mnie określenie "parodia".
Proszę - jakie argumenty z tekstu, że to jest "lekki sposób" czy parodia?
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#5
Droga autorko.

To, jaki wydźwięk ma tekst i w jaki sposób odbiera go czytelnik, jest jego indywidualną sprawą. Każdy szuka w słowie pisanym czegoś innego, dlatego moje zdanie różni się od zdania Leny.
<Oczywiście poza moją oczywistą wpadką z metronomem, za co jeszcze raz przepraszam. Zmęczenie wczorajszym dniem zrobiło swoje Wink >

Skoro już zostałam wywołana do tablicy, postaram się wytłumaczyć o co mi chodziło.

Pisząc lekki sposób, miałam na myśli <szczególnie w kontekście początku>, że tekst był pisany łatwo przyswajalnymi zdaniami, co nie utrudniało czytania, a wręcz w nim pomagało. Bardzo nie lubię, kiedy autor rzuca mi pod nogi kłody już w pierwszym zdaniu. Twoje słowa same trafiały mi do głowy, a to pomagało stworzyć sobie obraz/kontekst całej sytuacji. Na tym etapie nie widziałam jeszcze tego "ukrytego" przekazu, o który Ci chodziło. nie było też filozoficznych przemyśleń, które czasem lubię <gdy nie są zbyt łopatologiczne Tongue >, ale nie muszę czytać ich wszędzie, ani patosu z gatunku "Boże! Jaka biedna kobieta. Nie wie, co ją czeka."
Podsumowując tę część "spowiedzi", miałam na myśli klasyczny styl przyjazny czytelnikowi.

Co do parodii...
Widać i to wymaga większego wyjaśnienia.
Oczywiście nie uważam, że cały tekst jest parodią. Miał wielki potencjał, ale mnie osobiście...
Tu się jednak posłużę cytatami:

Cytat:Tylko uśmiech był naprawdę piękny i bardzo młody – po dziesięciu ciążach miała zresztą dobre, śnieżne koronki zamiast swoich zębów.

Hmmmm dlaczego tych ciąż było aż dziesięć? Czy gdyby kobieta miała piątkę lub szóstkę pociech, jej "tragedia" nie była już taka tragiczna? Oczywiście nie neguję biologicznych możliwości dorobienia się takiego stadka pociech, sama znam osoby, które mają ponad dziesięcioro rodzeństwa. Rozumiem też, że taka narracja pisana z kobiecego punktu widzenia, opis tego jak zmienia się ciało po kolejnych porodach, ma prawo tak wyglądać, ale osobiście to do mnie nie przemawia. Być może zawiniła długość tekstu, a może to ja jestem kaleka emocjonalnie... Przy czytaniu pewnej książki, której tytuł wyleciał mi chwilowo z głowy miałam do czynienia z podobnym wątkiem i on przemówił do mnie bardziej.

Przypadek drugi.

Cytat:Ale od tamtego dnia już im się nie układało, bo Piotr się zmienił. Zostawiał na blacie nóż oblepiony masłem. Rano drapał się po kroczu, a potem sięgał po butelkę z mlekiem, pił, przełykając głośno, ściekało mu na brodę, wciąż tą samą ręką ocierał białe krople mleka i wylizywał palce.
Przed świętami pokłócili się o śmierdzące nogi. Nie mył nóg, gdy przychodził do łóżka. Zdejmował skarpety i wygrzebywał brud spomiędzy palców, a potem tarł opuszkami palców i strzepywał przed siebie. Wtedy Dorota spokojnie powiedziała mu, że ma odejść.

Być może wczoraj coś mi umknęło, ale nie do końca rozumiem, skąd wzięła się ta zmiana zachowania Piotra. Mogę tylko zgadywać, że być może jego partnerka po zabiegu trochę się zmieniła, może stała się oziębła itp. Ale nie o to w tym wypadku idzie.
Ten cytat można podsumować stwierdzeniem, że być może do związku wkradła się rutyna. W każdym razie znów dla mnie to za duże przejaskrawienie. Te skarpetki i bród... Nie wiem, jaki Piotr był wcześniej, więc nie mogę sobie w pełni "obejrzeć" obrazu rozpadu ich związku, dlatego czuję, że czegoś mi w tym zabrakło. To, co przeczytałam, to jakby pigułka, a za wiele moim zdaniem pozostało w świecie domysłów czytelnika.
W każdym razie uważam, że można było użyć innych przykładów.

Kończąc, ten przypadek "skarpetek", ustawicznych ciąż, to dla mnie zbyt duża hiperbola, która sprawiła, że tekst nabrał w moim odczuciu znamion tragikomedii, którą to konwencję osobiście uwielbiam, ale w takim wydaniu jak chociażby film "Wilbur chce się zabić", gdzie tragizm i komizm są mi dozowane w odpowiedni sposób.

I teraz pojawia się pytanie, jaki był twój zamiar? Wybacz, rzadko pytam autora, co miał na myśli pisząc tekst. To będzie chyba pierwszy raz Confused, ale bez tego chyba nic nie wyjaśnimy.

Jeśli okaże się, że te mankamenty, które wypisałam zostały popełnione z premedytacją i przy pełnej świadomości, przyjmę całość z podziękowaniem, choć to wyważenie tragizm-komizm mi trochę zgrzyta. Jeśli nie, możesz, ale nie musisz <bo w końcu nie ma przymusu liczenia się z moim zdaniem, ja tu jestem tylko żeby pomagać, bo wychodzę z założenia, że każdego tekstu, nawet tego napisanego przez profesjonalnych autorów można się w mniejszy lub większy sposób czepiać, a takie wytykanie błędów jest lepsze dla autora niż głaskanie po głowie i zachwyty> przemyśleć go i zrobić z nim, co zechcesz Wink

To tyle. Chyba lepiej już nie jestem w stanie wytłumaczyć mojej oceny.
Pozdrawiam.
Odpowiedz
#6
Kassadro
Dziękuję za poświęconą uwagę.
Nie jestem pewna, czy dam radę przekonać Cię, że jest inaczej niż myślisz albo że jest inaczej niż to nazywasz. Słowo!, nie do końca rozumiem, co mówisz.
Nie wiem, co to znaczy "mankamenty popełnione z premedytacją".
Nie popełniałam mankamentów z premedytacją.
Ten utwór jest formą dyskursu o rolę i sens macierzyństwa, o sytuację kobiety w jej posłannictwie, o pozornie zwykłe dzieje, w których, dokonuje się uprzedmiotowienie kobiecości. Dokonuje się zarówno z winy mężczyzny, jak i samej kobiety. I bywa przypadkiem.

___________

Tylko tytułem
1. zmieniającego się Piotra: on się nie zmienił jakościowo, to Dorota zaczęła go postrzegać inaczej. Nastąpiło wyparcie traumy poaborcyjnej, przeniesienie gniewu na mężczyznę. Ona nie zwymiotowała na łóżko, tylko w łóżko, bo tam się dokonało to, co ją niszczy. Prowadzi do tego szereg znaków w opowieści. Sądzę, że warto je odszukać.

2. i dziesięciorga dzieci: nie wiem, czy sześcioro byłoby lepiej. Jest dziesięcioro. W jednej z recenzji spotkałam się z określeniem: jak 10 przykazań. Tak nie myślałam, ale jeżeli tak znaczyć może, to ciekawe spostrzeżenie.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#7
"mankamenty popełnione z premedytacją", są niczym więcej, jak tym, co ja nazywam wadami <10 ciąż, skarpetki itp.>, ale oczywiście taka hiperbola mogła być zabiegiem celowym, choć ja go nie kupuję.

I jeszcze jedno...
1.
Cytat:1. zmieniającego się Piotra: on się nie zmienił jakościowo, to Dorota zaczęła go postrzegać inaczej. Nastąpiło wyparcie traumy poaborcyjnej, przeniesienie gniewu na mężczyznę.

Ok, mogę to zrozumieć, ale z której części tekstu, to wynika? Bo widzisz... Ten skarpetki, bród pod paznokciami, to nie są rzeczy, których IMO się nie widzi w stanie zauroczenia. Brudny nóż już pasuje, on jest dobrym przykładem, ale reszta, jak już napisałam, to dla mnie słaba ilustracja.
Czytelnik nie jest ciemną masą, ale domyśli się z tekstu, tyle na ile autor mu pozwoli.
Oprócz tego, co chciałaś przekazać, liczy się też to, jak to zrobiłaś.
Zobacz, w tej historii z Piotrem, zabrakło mi czegoś w stylu: Jak mogła tego wcześniej nie zauważać. i obraz byłby pełny. Nie miałabym żadnych zastrzeżeń.

2. Nie interesuje mnie to, co ktoś inny napisał w jakiejś recenzji Wink Jako czytelnik/krytyk oceniam teksty zawsze subiektywnie i zawsze tylko teksty. Szczerze mówiąc, nie interesują mnie recenzje innych osób <No może z wyjątkiem kilku, które znam i których gusta są mi bliskie>, choćby były zdobywcami literackiego Nobla Tongue

Odpowiedz
#8
Kassandra napisał(a):Ten skarpetki, bród pod paznokciami, to nie są rzeczy, których IMO się nie widzi w stanie zauroczenia.


Widzi się, jasne, ale się wybacza. U Doroty te postrzeżenia symbolizują jej relacje z Piotrem, może w ogóle z mężczyzną. (Por. Potem żyli jak zwykle. Od rana do wieczora.)
Wstręt z psychologicznego punktu widzenia jest reakcją przeniesioną, zastępczą. Podobnie jak natręctwa zmysłowe, jej ucieczka w "sterylność". bierność, a nawet destruktywność wobec siebie objawiane w zachowaniach Doroty.

Nie przytoczyłam opinii z innej recenzji, żeby Cię przekonać, tylko, żeby pokazać, że niekiedy odczytania interpretacyjne są zaskoczeniem nawet dla autora.
Rzecz jasna, jestem pewna, że nie trafiam w subiektywne oczekiwania, upodobania każdego odbiorcy. Tobie wyraźnie się nie podoba "Przymierzalnia" i oczekujesz czego innego - innego sposobu kreowania świata, innego prowadzenia narracji, większej dosłowności, unaocznień, sorry, że użyję Twojego określenia: "łopatologii" w tym zakresie.

Tymczasem w "Przymierzalni" więcej dzieje się POZA tekstem. W osobistej relacji odbiorcy z Renatą i Dorotą, w dyskursie z ich biografiami. Narrator w "Przymierzalni" objawia swe stanowisko w języku: czasami rzuci ironią, czasami ujawni litość, współczucie i w selekcji przedstawiań (wybiera te informacje, które budują jego komentarz do biografii tych kobiet). Narrator jest kobietą, ale nie w wymiarze fizycznym. Sugeruje jej imię Wenus i pochodzenie Willendorf. Jest ideą kulturową, którą w posążku z Willendorfu odczytują antropolodzy Kobieta Matka, symbol macierzyństwa wyrażony atrybutami zewnętrznymi: wyolbrzymieniem piersi, brzucha i łona.

I jeszcze jedno: to nie jest czysta literatura fikcji; to pogranicze, blisko publicystycznego eseju, więc rządzi się trochę prawami literatury pięknej, trochę publicystyki

Dziękuję serdecznie za analizę, za opinię.
Pozdrawiam.

Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#9
Jednak muszę to napisać, żeby zakończyć temat.

Cytat:Tymczasem w "Przymierzalni" więcej dzieje się POZA tekstem.

Bardzo ciekawe. Dla mnie jedynym kanałem komunikacji pomiędzy odbiorcą, a intencjami autora jest tekst. Wyjątkiem byliby jednak znani autorzy, którzy udzielają wywiadów, z których potem ja mogłabym dowiedzieć się czegoś o ich pisaniu. Chyba nie mylę się, myśląc, że jeszcze do nich nie należysz Wink

Droga autorko, wychodzę z założenia, że tekst broni się sam i każdy czytelnik może interpretować go dobrowolnie. Autor może oczywiście wyjaśniać - ma do tego pełne prawo, ale nie bawmy się w nową maturę i nie publikujmy kluczy, bo to jest irytujące Wink EDIT - raczej źle się wyraziłam. Wybacz uraz z liceum Tongue

To tyle. Pozdrawiam. Niech wypowiedzą się inni czytelnicy. Ja już wyczerpałam temat.
Odpowiedz
#10
Drogi krytyku... albo lepiej, droga Kassandro

Struktura utworu jest bardzo skomplikowana; nie da się utworu oglądać jak schabowego na talerzu - jako prostego faktu. Zresztą schabowego też można by zanalizować jako tekst kultury i to nawet byłoby zabawne.
Jeżeli napisałam POZA tekstem - fakt nieprecyzyjne to moje sformułowanie, zwiera skrót myślowy - to chodziło mi o pewne obecne w "Przymierzalni" konteksty, choćby na przykład znaczenia kulturowe ukryte w posążku Wenus z Willendorfu, choćby o paraboliczny charakter tych historii (na co wskazują hiperbolizowane sytuacje tych obu kobiet).

Powiem otwartym kodem: wrzuciłam tu ten utwór, aby wysłuchać krytyki. Przyjrzeć się temu "oczami" innych, dostrzec błędy, które popełniam.
Otrzymałam od Ciebie wiedzę o odbiorze czytelniczym (bo wybacz, krytyki literackiej w Twoich wypowiedziach niewiele), to jest dla mnie cenne, gdy będę musiała określić target czytelników lub podporządkować się tej grupie odbiorców, który założę.
Szanuję opinię, wrażenia, oczekiwania czytelnika, którym byłaś z nieprzymuszonej woli. I dziękuję naprawdę szczerze.


Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#11
Cytat:Otrzymałam od Ciebie wiedzę o odbiorze czytelniczym (bo wybacz, krytyki literackiej w Twoich wypowiedziach niewiele)...

Tu się wyjątkowo zgodzę. I nigdzie nie twierdziłam, że jestem profesjonalistką Wink Każdy tekst, który czytam oceniam tylko i wyłącznie jako czytelnik, bo uważam, że w całej zabawie w pisanie to właśnie publika jest najważniejsza. Profesjonalnych recenzji raczej nie czytuję - zarówno jeśli idzie o książki, ale i o filmy. Znaczy hmmm autor pisze przede wszystkim dla siebie. Liczy się to, co on chce powiedzieć. Jeśli znajdą się ludzie, którym będzie się to podobało - bardzo dobrze. Nigdy się nie zastanawiam się, czy jestem czyimś targetem, czy nie. Po prostu czytam i szukam w tekstach czegoś dla siebie Wink
Odpowiedz
#12
Podoba mi się i styl, i pomysł, i budowa. Ale przede wszystkim styl. Moim zdaniem nie ma tu zbędnych słów czy wydarzeń. Do tego tekstu nie wdarł się przypadek, co moim zdaniem jest bardzo znaczące. Świetna narracja. W porównaniu do Kassandry, nie znalazłam tu żadnych niejasności. Ponadto uważam, że taki sposób pisania tylko uwydatnia i potęguje poruszany problem. Przepadam za taką formą analizy ludzkiej istoty, zagłębienia się w człowieka, jego psychikę, rozumowanie etc.
Dla mnie tekst jest idealny, nie widzę w nim absolutnie żadnych wad. Jak dotąd najlepszy, jaki przeczytałam na tym forum.
Pozdrawiam.

Odpowiedz
#13
Dzięki.
Nie ukryję, że lubię takie recenzje. Każdy lubi ;-)


Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#14
Zabieram się za komentarz już trzeci raz. I dalej nie wiem, czy napiszę to, co bym chciała.
Zawsze, kiedy czytam na tym forum naprawdę dobry tekst, chcę się do czegoś przyczepić. Zazwyczaj nie ma do czego, a wtedy bezwstydnie zazdroszczę Autorowi Smile

Nie doszukałam się w tym tekście elementów parodii. Pierwsza myśl, jaka mi się zjawiła w łepetynie to "Ojejku, jakie to smutne". Styl bardzo mi się podobał, błędów rażących nie zauważyłam, opisy są sugestywne - czego ja mogę więcej wymagać?
To był naprawdę kawałek dobrej lektury. Gratulacje!
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#15
Kassandro,
Poprawiłam błędy, które wskazałaś (nie wszystkie, bo z niektórymi uwagami się nie zgadzam). Dzięki. Diabeł tkwi w szczegółach.

(dziękuję Mestari)
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości