09-07-2011, 09:33
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 09-07-2011, 17:19 przez nalvor_217.)
Oto moje pierwsze opowiadanie, które tu zamieszczam. Opowiada o dziewczynie, która musi podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu, a jednocześnie walczyć o wartości, które kocha. Romantyczny dramat? Nic bardziej mylnego - to horror, jakiego jeszcze nie czytaliście. Zadbałem o metaforyczną stronę tekstu, ale i o jego realistyczność. Zresztą, oceńcie sami!
(Do czytanie poleciłbym podłożyć utwór: in the house - in a heartbeat)
Nastał już wieczór, gdy Alice wracała do domu.
Jej rodzina mieszkała na obrzeżach Rockville, na nowym osiedlu jednorodzinnych domów, które wyglądały tak samo – wybielone ściany, grafitowa dachówka, szerokie frontowe schody.
Dziewczyna przeszła przez podjazd, grzebiąc w torebce. Wyjęła klucze, żeby otworzyć drzwi. Już wcześniej dostrzegła, że w domu palą się światła, więc jej rodzice zapewne jeszcze nie spali. Przestąpiła próg i weszła do środka. Zamknęła z powrotem drzwi, po czym zdjęła adidasy i wsunęła je pod wnękową szafę.
Zachowywała się możliwie najciszej – jak zwykle, gdy wracała o późnej porze.
Matka miewała różne nastroje, odkąd wylali ją z apteki; stale miała kłopoty z narkotykami. Rozglądała się za nową pracą, ale pogłębiająca się depresja jej nie pomagała. Czasami znikała z domu na długie godziny i nikt nie wiedział, co się z nią dzieje.
Ojciec natomiast był policjantem i zwykł wszczynać awantury, gdy jego córka nie stawiła się w domu o ósmej wieczorem. Był człowiekiem wiecznie zestresowanym z powodu swojej pracy, dlatego mało czasu poświęcał rodzinie.
Był też Danny, jej 8-letni brat, przyczyna wielu domowych sporów. Bo Alice musiała mu pomóc w odrobieniu lekcji, a znów gdzieś wyszła. Bo Danny jest za mały, żeby wyprowadzić psa, więc to robota Alice. Bo jej braciszek się nudzi, więc z woli rodziców to Alice zorganizuje mu czas, poświęcając swój.
Alice, smukła brunetka, miała osiemnaście lat i uczęszczała do ostatniej klasy szkoły średniej. Planowała, że za parę miesięcy wynajmie sobie mieszkanie, pewnie gdzieś w centrum, bliżej uczelni, gdy rozpocznie studia. Marzyła o tej przeprowadzce; miała dość narzekania, że nie wywiązuje się ze swoich zwykłych domowych obowiązków i trwoni czas z „obcymi ludźmi”, czyli jej znajomymi. Rodzice nie zważali również na to, że ich córka pracuje w domu opieki, żeby zarobić na własne wydatki, gdyż od urodzin przestali jej dawać kieszonkowe.
Dziewczyna zerknęła na zegarek – 21.45.
Przemknęła korytarzem do schodów, wiodących na piętro; miękki dywan skutecznie tłumił jej kroki, kiedy się wspinała. Będąc blisko swojego pokoju, odetchnęła z ulgą, że nikt jej nie zauważył. Równocześnie zdała sobie sprawę, że w domu panuje niebywała cisza, więc może wszyscy już śpią. Dlaczego zatem wszędzie były włączone światła?
Postanowiła, że będzie pilnować własnego nosa. W ten sposób oszczędzi sobie kazań o dojrzałości, upomnień ojca oraz zbędnego angażowania się w życie szkolne brata. Dość miała własnych zmartwień; na przykład dziś, kiedy zaczynał się weekend, a jej przyjaciele wyjechali na biwak, ona przepracowała dodatkową zmianę, odwołując spotkanie z Adamem. Musiała czasem zrezygnować z różnych rzeczy, dlatego że była pilną i zaradną pragmatyczką, która troszczyła się o przyszłość, a nic nie mogło pomóc jej tak bardzo, jak napływ gotówki.
Weszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Nie przebierając się – była ubrana w ciasne dżinsy, pomarańczową bluzkę i lekki ciemny płaszczyk - rzuciła na łóżko torebkę i rozpuściła włosy, które na dzień spięła w kucyk Chciała włączyć komputer, licząc na rozmowę z jej chłopakiem, jednak na razie odeszła od tego zamiaru. Żołądek upomniał się w końcu o swoje; od obiadu nic nie zjadła. Postanowiła zawrócić do kuchni, żeby zrobić kanapki. To zajmie jej raptem trzy minuty.
Zeszła na dół. Korytarz na parterze wiódł od wejściowych drzwi prosto do kuchni, lecz wcześniej po prawej stronie była sypialnia, na lewo schody i łazienka. Za kuchnią znajdował się salon, a dalej, z tyłu domu – weranda.
Kuchnia i jadalnie mieściły się w jednym, schludnym i skromnie urządzonym pomieszczeniu. Alice stała przy kredensie i rozkrajała nożem bułkę, później wyjęła z lodówki masło i zaczęła smarować nim pieczywo. Nagle poczuła, jak coś owija się delikatnie wokół jej kostek.
Podskoczyła, zaskoczona, i spojrzała w dół.
- Buffy – syknęła na kota – Przez ciebie zawału kiedyś dostanę.
Pupil spojrzał na nią zwężonymi, zielonymi oczami i odszedł.
Dokończyła smarowanie bułki i znów sięgała do lodówki, gdy rozległ się donośny odgłos tłuczonego szkła.
Powstrzymała się w porę, żeby nie krzyknąć. Zamiast tego serce podeszło jej do gardła i raptem straciła apetyt. Jeśli ten hałas kogoś obudził, bez wątpienia będzie miała kłopoty. Nieważne, kto nabroił: czy Buffy, czy Alice.
Dźwięk chyba doszedł z korytarza.
Przeszła przez kuchnię i zatrzymała się przed futryną. Powoli, cała w nerwach, wyglądała za narożnik ściany, kawałek po kawałku lustrując korytarz.
Z początku nie dopatrzyła się niczego szczególnego. Duże ścienne lustro, które wisiało nad komodą, na szczęście było całe. Niespodziewanie kątem oka zauważyła jakiś blask. Spojrzała na podłogę i zobaczyła pokruszone szkło. Podchodząc bliżej, spostrzegła, że cienka piaskowana szyba w drzwiach do łazienki została wybita; rama była najeżona odłamkami szkła. Pod drzwiami leżała butelka po whisky, z odtłuczoną szyjką.
Alice zdziwiło, że nikt prócz niej nie zareagował na ten głośny incydent. Musiała zbadać tę sprawę.
Wyjrzała przez okno do łazienki. Od razu dostrzegła matkę, siedzącą w wannie. Obok niej, na stołku leżały pudełka tabletek, strzykawka, małe foliowe woreczki z białym proszkiem, szklanka wody, butelka wódki i zapalniczka z tlącym się cygarem.
Tym razem matka poszła na całość. Rety! A jeśli nie żyje? Powinna czym prędzej wezwać pogotowie, czy najpierw upewnić się, czy oddycha?
- Witaj, moje dziecko – powiedziała Marry, podnosząc wzrok na córkę. – Czarne mokre włosy opadały jej na ramiona. Na pociągłej twarzy malowało się wyczerpanie i niezaspokojenie, a z oczu emanowała wrogość. – Czego się boisz? Przecież nie będę wiecznie karciła cię za to, że nie robisz tego, o co cię proszę... A więc znów nie jesteś punktualna? Phi, myślisz, że obchodzi mnie, ile czasu dawałaś się rżnąć, ty nieposłuszna wywłoko? Dla mnie możesz w ogóle nie wracać do domu, zeszmaciała, paskudna ku*wo.
Dziewczyna zaniemówiła. Nie mogła uwierzyć, że matka posunęła się tak daleko, by wyjawić wprost, co faktycznie o niej myśli. Więc tak była postrzegana; co do joty poznała właśnie opinię o sobie. Matka była oczywiście pijana, naćpana i jawnie nie panowała nad swoim zachowaniem, niemniej przykrość córki wykroczyła poza wskaźnik dopuszczalnej tolerancji.
- Mamo... - wydusiła Alice, gdy znowu zaczęła oddychać. Oczy zaszły jej łzami, gdy patrzyła przez małe okienko na kobietę, która nie potrafiła uporać się z własnymi problemami, a wyjścia z trudnych sytuacji szukała w używkach. Na ogół starała się być miła dla matki, ta jednak albo jej nie doceniała, albo lekceważyła.
Marry włożyła do ust cygaro, podniosła strzykawkę i zaaplikowała sobie narkotyk pod piersią, w najmniej widocznym miejscu.
- Zmiataj już! Czego tu wystajesz?! – krzyczała z pogardą w głosie. – Idź do Danny’ego! To w końcu twój słodki brat. – Wybuchła histerycznym śmiechem.
Alice odsunął się od drzwi. Nim cokolwiek postanowiła, zanim przemyślała tę nienormalną sytuację, musiała się otrząsnąć, bo znowu usłyszała jakiś hałas.
Ktoś łomotał do frontowych drzwi. Łup! Łup! Łup!
Alice, coraz bardziej wystraszona, pomyślała, że to pewnie tato wrócił z pracy. Przypomniała sobie, że pracował do późna co drugi weekend; w tym tygodniu wypadał właśnie taki. Później uprzytomniła sobie, że gdyby to był jej ojciec, sam otworzyłby drzwi, bo miał klucz. Wniosek był następujący: za drzwiami stał ktoś obcy.
Pukanie powtórzyło się i musiała przynajmniej sprawdzić, komu tak zależy, żeby wejść.
Włączyła światła przed domem i zajrzała w wizjer, żeby zobaczyć stojącą na schodach osobę.
- To ja, Helen! – krzyknęła kobieta ubrana w fartuch, z włosami splecionymi w dwa warkocze i związanymi jasną wstążką. Miała znajomą twarz i Alice zaraz ją rozpoznała. – Mogę wejść? Mogę skorzystać z waszego telefonu?
Dziewczyna odsunęła zasuwkę i otworzyła szeroko drzwi. Helen była ich najbliższą sąsiadką. Miała prawie sześćdziesiąt lat, parę kilo nadwagi i sporą dozę entuzjazmu, cokolwiek robiła.
- Dobry wieczór.
- Witaj, Alicjo! Mój aparat się zepsuł, a muszę wykonać ważny telefon. Nie masz nic przeciwko, że zadzwonię z waszego?
- Proszę wejść. – Przepuściła kobietę i z powrotem zamknęła drzwi.
Alice poprowadziła sąsiadkę do kuchni, gdzie był telefon.
- Widziałam światła w mieszkaniu, więc pomyślałam, że nie śpicie.
- No cóż... – urwała, gdyż nagle spostrzegła, że korytarz jest czysty; z podłogi zniknęły okruchy szkła, a w drzwiach do łazienki znów widniała cała szyba. Jak to możliwe?
- Mówiłaś coś? Przepraszam, czasem niedosłyszę.
- Nie – zaprzeczyła dziewczyna. - Tu jest telefon. – Wskazała jej ścianę, na której było zamontowane urządzenie.
Gdy sąsiadka podniosła słuchawkę i wybrała numer, Alice cofnęła się do korytarza. Była ciekawa, jak to się stało, że potłuczona szyba znów jest cała. Stanęła przed drzwiami do łazienki i nieśmiało dotknęła okna, przesuwając po nim dłoń. Piaskowana szyba w dotyku była szorstka i lekko chropowata, nic nie mogła przez nią zobaczyć.
Cokolwiek wygarnęła jej matka, nie powinna jej nienawidzić. Przypomniał jej się cytat z którejś z książek Stephena Kinga: „Nawet dziwna miłość jest lepsza od braku miłości”. Alice przez te wszystkie lata przestała kochać matkę całym sercem – bo jak można kochać kogoś, kto prawie zawsze jest na ciebie zły, przeklina, narzeka i cię nie szanuje? Mimo to dziewczyna czuła przywiązanie do tej znerwicowanej kobiety o zimnym, manipulowanym przez dragi charakterze. W końcu ta wychowała Alice; opiekowała się nią, gdy leżała przez pół roku w szpitalu w wieku sześciu lat, zaprowadziła ją do szkoły w pierwszym dniu jej edukacji, i później parę razy, kupiła jej na Gwiazdkę wymarzoną sukienkę... Tak, była winna matce wdzięczność. Powinna pokazać, że się o nią troszczy. Przecież mogła już dawno być nieprzytomna. Zacisnęła dłoń na klamce i miała już otworzyć drzwi, gdy Helen przerwała jej sentymentalne myśli.
- Załatwione – oznajmiła sąsiadka, odłożywszy słuchawkę. – Ksiądz Jakob przyjedzie jutro, żeby uzdrowić chromego chłopca. Moje metody tym razem nie poskutkowały.
Helen była szamanką, do której przybywali ludzie dotknięci chorobami, jakich nie dało się wyleczyć medycyną konwencjonalną. Modliła się za nich, odtwarzała kościelne rytuały i wręczała im lekarstwa, sporządzane według własnych receptur. Jej „pacjenci”, żeby wyzdrowieć, zawsze musieli wykonać jakieś dziwne zadanie, na przykład podpalić kartę do tarota, stojąc na rozstaju dróg.
Natomiast ksiądz Jakob był jej synem, zamieszkałym w sąsiedniej parafii. Miał prawo do odprawiania egzorcyzmów, lecz wykonywał je bardzo sporadycznie.
- Mam nadzieję, że ten chłopiec wyzdrowieje – Alice zmusiła się do uśmiechu.
- Dziękuję, że mogłam zadzwonić. To pilna sprawa. – Dziewczyna odprowadziła ją przez korytarz. – Dobranoc.
- Dobranoc pani.
Helen wyszła w ciemną noc. Alice przekręciła zamek w drzwiach, o czym opadła się o ścianę, emocjonalnie wyczerpana.
Wtem łomotanie do drzwi powtórzyło się. Tym razem o wiele głośniej, jakby ktoś walił w nie rękoma i nogami.
Sfrustrowana dziewczyna ponownie otworzyła drzwi. Widok, który ujrzała w wejściu, był tak niedorzeczny, że stanęła jak wryta. Za progiem była Helen; na jej czole widniała świeża rana (powstała od uderzania głową w drzwi). Krew spływała jej po nosie i policzkach, wargach, brodzie i kapała na błękitny fartuch, barwiąc go szkarłatnymi plamami. Najstraszniejsze było jednak to, że jej oczy zrobiły się całkowicie białe, jakby wewnątrz gałek kłębiła się mgła. W ułamku sekundy ich biel przeszła w czerń, głęboką i lśniącą jak świeża smoła. Kobieta otworzyła usta, a spomiędzy krzywych, gnijących zębów wysunął się rozdwojony przy końcu język. Wydała z siebie nieopisany charkot, zagłuszający krzyk przerażenia nastolatki.
Alice starała się wycofać, choć nie było to wcale proste. Jej nogi drżały i bała się, że źle postawi krok i runie jak długa. A wtedy, wtedy... to coś ją dopadnie.
- Nie opieraj się Alice. – Helen nie była już tą samą kobietą. Wyglądała inaczej i mówiła inaczej. Jej głos był gruby, męski, zachrypnięty. – Pozwól sobie ulec pokusom.
Było już za późno, żeby zamknąć drzwi. Monstrum weszło do domu, sunąc ku dziewczynie. Ta odwróciła się i zaczęła uciekać. Nie zdążyła wbiec na schody na piętro.
Wpadła do kuchni. Rozbieganym wzrokiem omiotła pomieszczenie. Zdała sobie sprawę, że będzie musiała jakoś się obronić. Chwyciła z blatu nóż, którym wcześniej smarowała bułkę. Czuła się jak filmowa bohaterka. Tylko teraz przeżywała wszystko naprawdę. Nigdy dotąd nie była tak wystraszona i zdezorientowana.
Straszydło stanęło w wejściu. Z jego ciała niósł się odór rozkładu; paznokcie gniły, nogi nagle spuchły, zakrwawioną twarz poorały bruzdy. Potwór w kuchennym fartuchu i z warkoczami wyglądała groteskowo.
- Poczęstuj się – wysunął brunatną, pomarszczoną dłoń, w której trzymał ciastko. – Daj mi ten zaszczyt. Zezwól, żebym ja udzielił ci inicjacji.
- Nie rozumiem cię! Kim jesteś?! – Dziewczyna wycelowała nóż w jego stronę.
- Tkwisz w środku wojny – warknął stwór. – Wybierz front, po którego stronie staniesz. Zło czy dobro?
- Dlaczego tak wyglądasz? Odejdź!
- Kazałem ci wybrać! – Ręka, w której trzymał ciastko, wydłużyła się w stronę Alice. – Skosztuj mojego przysmaku i wyzbądź się ludzkiej skazy, jak zrobiło to już tysiące ludzi, którym oferowałem pomoc...
Jego ręka wiła się jak wąż, przybliżając do Alice. Między powykręcanymi palcami tkwiło kruche, wyglądające zwyczajnie ciastko.
Zamachnęła się nożem parę razy. Jego wiotka dłoń była zwinna i dopiero za czwartym ciosem ją zraniła. Ciastko upadło na podłogę i pokruszyło się w drobny mak. W okamgnieniu szkaradna ręka skurczyła się do normalnych rozmiarów. Przerażona nastolatka upuściła nóż.
Boże! To nie może być człowiek. Ten okropny wygląd, jego nienaturalna dłoń, ślepia i obcy głos... Boże!
Jakby słysząc jej zatrwożone, wzywające pomocy myśli, potwór wydął wargi, obnażając kły. Zaczął ryczeć jak dzikie zwierzę, a jego twarz wykrzywiła się w wyrazie furii i nienawiści.
Alice chciała uciec, ale zablokował jej drogę.
Wtem w progu do korytarza ukazał się Buffy. Zatrzymał się, jego oczy się rozszerzyły, a później jedna z jego łapek zrobiła krok do tyłu.
Potwór, choć stał przed nim, jakoś dostrzegł przybyłe zwierzę. Zareagował natychmiast. Okręcił się na pięcie i pognał za kotem, ścigając go przez korytarz.
Wówczas Alice z trwogą zauważyła drugą parę jego oczu, z tyłu głowy. Jego potylica „otworzyła się” i upiór zaniósł się gromkim śmiechem.
- Jeszcze tu wpadniesz, Alice! Ha ha ha! A my będziemy na ciebie czekali! Ha ha ha!...
Bohaterka pobiegła za nimi. Bynajmniej nie zdawało jej się, że robi głupio. Po prostu coś sprawiło, że przestała się bać, nabrała przeświadczenia, iż uczestniczy w czymś wielce nieprawdopodobnym. A skoro nie była to jawa, nie mogła jej się stać krzywda.
Dlatego podążyła za tą odrażającą karykaturą jej sąsiadki, patrzyła na jej dyndające siwe warkocze, czarne hipnotyzujące ślepia i bezzębny prześmiewczy uśmiech. Czuła, że strach traci swą moc, ale daleko jej było do szczęścia.
Buffy czmychnął do schowka pod schodami. Stwór skoczył za nim, wtapiając się w mrok ciasnego pomieszczenia. Alice zatrzymała się na moment, żeby zatrzasnąć za nimi drzwi. Wystarczyło porządni nimi uderzyć, żeby później otwierać schowek przy pomocy łomu. Nie zwlekając na darmo, wbiegła schodami na piętro. Sądziła, że jeśli jest to sen, nastał chyba właściwy moment, żeby się skończył. Pomyślała, że obudzi się może, gdy wejdzie do swojej sypialni. Tak, to byłby dobry moment.
Z dołu dobiegł ją huk wyważanych drzwi.
Tymczasem zaświtała jej myśl...
Ciąg dalszy nastąpi
(Do czytanie poleciłbym podłożyć utwór: in the house - in a heartbeat)
Nastał już wieczór, gdy Alice wracała do domu.
Jej rodzina mieszkała na obrzeżach Rockville, na nowym osiedlu jednorodzinnych domów, które wyglądały tak samo – wybielone ściany, grafitowa dachówka, szerokie frontowe schody.
Dziewczyna przeszła przez podjazd, grzebiąc w torebce. Wyjęła klucze, żeby otworzyć drzwi. Już wcześniej dostrzegła, że w domu palą się światła, więc jej rodzice zapewne jeszcze nie spali. Przestąpiła próg i weszła do środka. Zamknęła z powrotem drzwi, po czym zdjęła adidasy i wsunęła je pod wnękową szafę.
Zachowywała się możliwie najciszej – jak zwykle, gdy wracała o późnej porze.
Matka miewała różne nastroje, odkąd wylali ją z apteki; stale miała kłopoty z narkotykami. Rozglądała się za nową pracą, ale pogłębiająca się depresja jej nie pomagała. Czasami znikała z domu na długie godziny i nikt nie wiedział, co się z nią dzieje.
Ojciec natomiast był policjantem i zwykł wszczynać awantury, gdy jego córka nie stawiła się w domu o ósmej wieczorem. Był człowiekiem wiecznie zestresowanym z powodu swojej pracy, dlatego mało czasu poświęcał rodzinie.
Był też Danny, jej 8-letni brat, przyczyna wielu domowych sporów. Bo Alice musiała mu pomóc w odrobieniu lekcji, a znów gdzieś wyszła. Bo Danny jest za mały, żeby wyprowadzić psa, więc to robota Alice. Bo jej braciszek się nudzi, więc z woli rodziców to Alice zorganizuje mu czas, poświęcając swój.
Alice, smukła brunetka, miała osiemnaście lat i uczęszczała do ostatniej klasy szkoły średniej. Planowała, że za parę miesięcy wynajmie sobie mieszkanie, pewnie gdzieś w centrum, bliżej uczelni, gdy rozpocznie studia. Marzyła o tej przeprowadzce; miała dość narzekania, że nie wywiązuje się ze swoich zwykłych domowych obowiązków i trwoni czas z „obcymi ludźmi”, czyli jej znajomymi. Rodzice nie zważali również na to, że ich córka pracuje w domu opieki, żeby zarobić na własne wydatki, gdyż od urodzin przestali jej dawać kieszonkowe.
Dziewczyna zerknęła na zegarek – 21.45.
Przemknęła korytarzem do schodów, wiodących na piętro; miękki dywan skutecznie tłumił jej kroki, kiedy się wspinała. Będąc blisko swojego pokoju, odetchnęła z ulgą, że nikt jej nie zauważył. Równocześnie zdała sobie sprawę, że w domu panuje niebywała cisza, więc może wszyscy już śpią. Dlaczego zatem wszędzie były włączone światła?
Postanowiła, że będzie pilnować własnego nosa. W ten sposób oszczędzi sobie kazań o dojrzałości, upomnień ojca oraz zbędnego angażowania się w życie szkolne brata. Dość miała własnych zmartwień; na przykład dziś, kiedy zaczynał się weekend, a jej przyjaciele wyjechali na biwak, ona przepracowała dodatkową zmianę, odwołując spotkanie z Adamem. Musiała czasem zrezygnować z różnych rzeczy, dlatego że była pilną i zaradną pragmatyczką, która troszczyła się o przyszłość, a nic nie mogło pomóc jej tak bardzo, jak napływ gotówki.
Weszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Nie przebierając się – była ubrana w ciasne dżinsy, pomarańczową bluzkę i lekki ciemny płaszczyk - rzuciła na łóżko torebkę i rozpuściła włosy, które na dzień spięła w kucyk Chciała włączyć komputer, licząc na rozmowę z jej chłopakiem, jednak na razie odeszła od tego zamiaru. Żołądek upomniał się w końcu o swoje; od obiadu nic nie zjadła. Postanowiła zawrócić do kuchni, żeby zrobić kanapki. To zajmie jej raptem trzy minuty.
Zeszła na dół. Korytarz na parterze wiódł od wejściowych drzwi prosto do kuchni, lecz wcześniej po prawej stronie była sypialnia, na lewo schody i łazienka. Za kuchnią znajdował się salon, a dalej, z tyłu domu – weranda.
Kuchnia i jadalnie mieściły się w jednym, schludnym i skromnie urządzonym pomieszczeniu. Alice stała przy kredensie i rozkrajała nożem bułkę, później wyjęła z lodówki masło i zaczęła smarować nim pieczywo. Nagle poczuła, jak coś owija się delikatnie wokół jej kostek.
Podskoczyła, zaskoczona, i spojrzała w dół.
- Buffy – syknęła na kota – Przez ciebie zawału kiedyś dostanę.
Pupil spojrzał na nią zwężonymi, zielonymi oczami i odszedł.
Dokończyła smarowanie bułki i znów sięgała do lodówki, gdy rozległ się donośny odgłos tłuczonego szkła.
Powstrzymała się w porę, żeby nie krzyknąć. Zamiast tego serce podeszło jej do gardła i raptem straciła apetyt. Jeśli ten hałas kogoś obudził, bez wątpienia będzie miała kłopoty. Nieważne, kto nabroił: czy Buffy, czy Alice.
Dźwięk chyba doszedł z korytarza.
Przeszła przez kuchnię i zatrzymała się przed futryną. Powoli, cała w nerwach, wyglądała za narożnik ściany, kawałek po kawałku lustrując korytarz.
Z początku nie dopatrzyła się niczego szczególnego. Duże ścienne lustro, które wisiało nad komodą, na szczęście było całe. Niespodziewanie kątem oka zauważyła jakiś blask. Spojrzała na podłogę i zobaczyła pokruszone szkło. Podchodząc bliżej, spostrzegła, że cienka piaskowana szyba w drzwiach do łazienki została wybita; rama była najeżona odłamkami szkła. Pod drzwiami leżała butelka po whisky, z odtłuczoną szyjką.
Alice zdziwiło, że nikt prócz niej nie zareagował na ten głośny incydent. Musiała zbadać tę sprawę.
Wyjrzała przez okno do łazienki. Od razu dostrzegła matkę, siedzącą w wannie. Obok niej, na stołku leżały pudełka tabletek, strzykawka, małe foliowe woreczki z białym proszkiem, szklanka wody, butelka wódki i zapalniczka z tlącym się cygarem.
Tym razem matka poszła na całość. Rety! A jeśli nie żyje? Powinna czym prędzej wezwać pogotowie, czy najpierw upewnić się, czy oddycha?
- Witaj, moje dziecko – powiedziała Marry, podnosząc wzrok na córkę. – Czarne mokre włosy opadały jej na ramiona. Na pociągłej twarzy malowało się wyczerpanie i niezaspokojenie, a z oczu emanowała wrogość. – Czego się boisz? Przecież nie będę wiecznie karciła cię za to, że nie robisz tego, o co cię proszę... A więc znów nie jesteś punktualna? Phi, myślisz, że obchodzi mnie, ile czasu dawałaś się rżnąć, ty nieposłuszna wywłoko? Dla mnie możesz w ogóle nie wracać do domu, zeszmaciała, paskudna ku*wo.
Dziewczyna zaniemówiła. Nie mogła uwierzyć, że matka posunęła się tak daleko, by wyjawić wprost, co faktycznie o niej myśli. Więc tak była postrzegana; co do joty poznała właśnie opinię o sobie. Matka była oczywiście pijana, naćpana i jawnie nie panowała nad swoim zachowaniem, niemniej przykrość córki wykroczyła poza wskaźnik dopuszczalnej tolerancji.
- Mamo... - wydusiła Alice, gdy znowu zaczęła oddychać. Oczy zaszły jej łzami, gdy patrzyła przez małe okienko na kobietę, która nie potrafiła uporać się z własnymi problemami, a wyjścia z trudnych sytuacji szukała w używkach. Na ogół starała się być miła dla matki, ta jednak albo jej nie doceniała, albo lekceważyła.
Marry włożyła do ust cygaro, podniosła strzykawkę i zaaplikowała sobie narkotyk pod piersią, w najmniej widocznym miejscu.
- Zmiataj już! Czego tu wystajesz?! – krzyczała z pogardą w głosie. – Idź do Danny’ego! To w końcu twój słodki brat. – Wybuchła histerycznym śmiechem.
Alice odsunął się od drzwi. Nim cokolwiek postanowiła, zanim przemyślała tę nienormalną sytuację, musiała się otrząsnąć, bo znowu usłyszała jakiś hałas.
Ktoś łomotał do frontowych drzwi. Łup! Łup! Łup!
Alice, coraz bardziej wystraszona, pomyślała, że to pewnie tato wrócił z pracy. Przypomniała sobie, że pracował do późna co drugi weekend; w tym tygodniu wypadał właśnie taki. Później uprzytomniła sobie, że gdyby to był jej ojciec, sam otworzyłby drzwi, bo miał klucz. Wniosek był następujący: za drzwiami stał ktoś obcy.
Pukanie powtórzyło się i musiała przynajmniej sprawdzić, komu tak zależy, żeby wejść.
Włączyła światła przed domem i zajrzała w wizjer, żeby zobaczyć stojącą na schodach osobę.
- To ja, Helen! – krzyknęła kobieta ubrana w fartuch, z włosami splecionymi w dwa warkocze i związanymi jasną wstążką. Miała znajomą twarz i Alice zaraz ją rozpoznała. – Mogę wejść? Mogę skorzystać z waszego telefonu?
Dziewczyna odsunęła zasuwkę i otworzyła szeroko drzwi. Helen była ich najbliższą sąsiadką. Miała prawie sześćdziesiąt lat, parę kilo nadwagi i sporą dozę entuzjazmu, cokolwiek robiła.
- Dobry wieczór.
- Witaj, Alicjo! Mój aparat się zepsuł, a muszę wykonać ważny telefon. Nie masz nic przeciwko, że zadzwonię z waszego?
- Proszę wejść. – Przepuściła kobietę i z powrotem zamknęła drzwi.
Alice poprowadziła sąsiadkę do kuchni, gdzie był telefon.
- Widziałam światła w mieszkaniu, więc pomyślałam, że nie śpicie.
- No cóż... – urwała, gdyż nagle spostrzegła, że korytarz jest czysty; z podłogi zniknęły okruchy szkła, a w drzwiach do łazienki znów widniała cała szyba. Jak to możliwe?
- Mówiłaś coś? Przepraszam, czasem niedosłyszę.
- Nie – zaprzeczyła dziewczyna. - Tu jest telefon. – Wskazała jej ścianę, na której było zamontowane urządzenie.
Gdy sąsiadka podniosła słuchawkę i wybrała numer, Alice cofnęła się do korytarza. Była ciekawa, jak to się stało, że potłuczona szyba znów jest cała. Stanęła przed drzwiami do łazienki i nieśmiało dotknęła okna, przesuwając po nim dłoń. Piaskowana szyba w dotyku była szorstka i lekko chropowata, nic nie mogła przez nią zobaczyć.
Cokolwiek wygarnęła jej matka, nie powinna jej nienawidzić. Przypomniał jej się cytat z którejś z książek Stephena Kinga: „Nawet dziwna miłość jest lepsza od braku miłości”. Alice przez te wszystkie lata przestała kochać matkę całym sercem – bo jak można kochać kogoś, kto prawie zawsze jest na ciebie zły, przeklina, narzeka i cię nie szanuje? Mimo to dziewczyna czuła przywiązanie do tej znerwicowanej kobiety o zimnym, manipulowanym przez dragi charakterze. W końcu ta wychowała Alice; opiekowała się nią, gdy leżała przez pół roku w szpitalu w wieku sześciu lat, zaprowadziła ją do szkoły w pierwszym dniu jej edukacji, i później parę razy, kupiła jej na Gwiazdkę wymarzoną sukienkę... Tak, była winna matce wdzięczność. Powinna pokazać, że się o nią troszczy. Przecież mogła już dawno być nieprzytomna. Zacisnęła dłoń na klamce i miała już otworzyć drzwi, gdy Helen przerwała jej sentymentalne myśli.
- Załatwione – oznajmiła sąsiadka, odłożywszy słuchawkę. – Ksiądz Jakob przyjedzie jutro, żeby uzdrowić chromego chłopca. Moje metody tym razem nie poskutkowały.
Helen była szamanką, do której przybywali ludzie dotknięci chorobami, jakich nie dało się wyleczyć medycyną konwencjonalną. Modliła się za nich, odtwarzała kościelne rytuały i wręczała im lekarstwa, sporządzane według własnych receptur. Jej „pacjenci”, żeby wyzdrowieć, zawsze musieli wykonać jakieś dziwne zadanie, na przykład podpalić kartę do tarota, stojąc na rozstaju dróg.
Natomiast ksiądz Jakob był jej synem, zamieszkałym w sąsiedniej parafii. Miał prawo do odprawiania egzorcyzmów, lecz wykonywał je bardzo sporadycznie.
- Mam nadzieję, że ten chłopiec wyzdrowieje – Alice zmusiła się do uśmiechu.
- Dziękuję, że mogłam zadzwonić. To pilna sprawa. – Dziewczyna odprowadziła ją przez korytarz. – Dobranoc.
- Dobranoc pani.
Helen wyszła w ciemną noc. Alice przekręciła zamek w drzwiach, o czym opadła się o ścianę, emocjonalnie wyczerpana.
Wtem łomotanie do drzwi powtórzyło się. Tym razem o wiele głośniej, jakby ktoś walił w nie rękoma i nogami.
Sfrustrowana dziewczyna ponownie otworzyła drzwi. Widok, który ujrzała w wejściu, był tak niedorzeczny, że stanęła jak wryta. Za progiem była Helen; na jej czole widniała świeża rana (powstała od uderzania głową w drzwi). Krew spływała jej po nosie i policzkach, wargach, brodzie i kapała na błękitny fartuch, barwiąc go szkarłatnymi plamami. Najstraszniejsze było jednak to, że jej oczy zrobiły się całkowicie białe, jakby wewnątrz gałek kłębiła się mgła. W ułamku sekundy ich biel przeszła w czerń, głęboką i lśniącą jak świeża smoła. Kobieta otworzyła usta, a spomiędzy krzywych, gnijących zębów wysunął się rozdwojony przy końcu język. Wydała z siebie nieopisany charkot, zagłuszający krzyk przerażenia nastolatki.
Alice starała się wycofać, choć nie było to wcale proste. Jej nogi drżały i bała się, że źle postawi krok i runie jak długa. A wtedy, wtedy... to coś ją dopadnie.
- Nie opieraj się Alice. – Helen nie była już tą samą kobietą. Wyglądała inaczej i mówiła inaczej. Jej głos był gruby, męski, zachrypnięty. – Pozwól sobie ulec pokusom.
Było już za późno, żeby zamknąć drzwi. Monstrum weszło do domu, sunąc ku dziewczynie. Ta odwróciła się i zaczęła uciekać. Nie zdążyła wbiec na schody na piętro.
Wpadła do kuchni. Rozbieganym wzrokiem omiotła pomieszczenie. Zdała sobie sprawę, że będzie musiała jakoś się obronić. Chwyciła z blatu nóż, którym wcześniej smarowała bułkę. Czuła się jak filmowa bohaterka. Tylko teraz przeżywała wszystko naprawdę. Nigdy dotąd nie była tak wystraszona i zdezorientowana.
Straszydło stanęło w wejściu. Z jego ciała niósł się odór rozkładu; paznokcie gniły, nogi nagle spuchły, zakrwawioną twarz poorały bruzdy. Potwór w kuchennym fartuchu i z warkoczami wyglądała groteskowo.
- Poczęstuj się – wysunął brunatną, pomarszczoną dłoń, w której trzymał ciastko. – Daj mi ten zaszczyt. Zezwól, żebym ja udzielił ci inicjacji.
- Nie rozumiem cię! Kim jesteś?! – Dziewczyna wycelowała nóż w jego stronę.
- Tkwisz w środku wojny – warknął stwór. – Wybierz front, po którego stronie staniesz. Zło czy dobro?
- Dlaczego tak wyglądasz? Odejdź!
- Kazałem ci wybrać! – Ręka, w której trzymał ciastko, wydłużyła się w stronę Alice. – Skosztuj mojego przysmaku i wyzbądź się ludzkiej skazy, jak zrobiło to już tysiące ludzi, którym oferowałem pomoc...
Jego ręka wiła się jak wąż, przybliżając do Alice. Między powykręcanymi palcami tkwiło kruche, wyglądające zwyczajnie ciastko.
Zamachnęła się nożem parę razy. Jego wiotka dłoń była zwinna i dopiero za czwartym ciosem ją zraniła. Ciastko upadło na podłogę i pokruszyło się w drobny mak. W okamgnieniu szkaradna ręka skurczyła się do normalnych rozmiarów. Przerażona nastolatka upuściła nóż.
Boże! To nie może być człowiek. Ten okropny wygląd, jego nienaturalna dłoń, ślepia i obcy głos... Boże!
Jakby słysząc jej zatrwożone, wzywające pomocy myśli, potwór wydął wargi, obnażając kły. Zaczął ryczeć jak dzikie zwierzę, a jego twarz wykrzywiła się w wyrazie furii i nienawiści.
Alice chciała uciec, ale zablokował jej drogę.
Wtem w progu do korytarza ukazał się Buffy. Zatrzymał się, jego oczy się rozszerzyły, a później jedna z jego łapek zrobiła krok do tyłu.
Potwór, choć stał przed nim, jakoś dostrzegł przybyłe zwierzę. Zareagował natychmiast. Okręcił się na pięcie i pognał za kotem, ścigając go przez korytarz.
Wówczas Alice z trwogą zauważyła drugą parę jego oczu, z tyłu głowy. Jego potylica „otworzyła się” i upiór zaniósł się gromkim śmiechem.
- Jeszcze tu wpadniesz, Alice! Ha ha ha! A my będziemy na ciebie czekali! Ha ha ha!...
Bohaterka pobiegła za nimi. Bynajmniej nie zdawało jej się, że robi głupio. Po prostu coś sprawiło, że przestała się bać, nabrała przeświadczenia, iż uczestniczy w czymś wielce nieprawdopodobnym. A skoro nie była to jawa, nie mogła jej się stać krzywda.
Dlatego podążyła za tą odrażającą karykaturą jej sąsiadki, patrzyła na jej dyndające siwe warkocze, czarne hipnotyzujące ślepia i bezzębny prześmiewczy uśmiech. Czuła, że strach traci swą moc, ale daleko jej było do szczęścia.
Buffy czmychnął do schowka pod schodami. Stwór skoczył za nim, wtapiając się w mrok ciasnego pomieszczenia. Alice zatrzymała się na moment, żeby zatrzasnąć za nimi drzwi. Wystarczyło porządni nimi uderzyć, żeby później otwierać schowek przy pomocy łomu. Nie zwlekając na darmo, wbiegła schodami na piętro. Sądziła, że jeśli jest to sen, nastał chyba właściwy moment, żeby się skończył. Pomyślała, że obudzi się może, gdy wejdzie do swojej sypialni. Tak, to byłby dobry moment.
Z dołu dobiegł ją huk wyważanych drzwi.
Tymczasem zaświtała jej myśl...
Ciąg dalszy nastąpi