Ocena wątku:
  • 2 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Przemiana
#1
Często zachodziłem do Karola, bo chciałem zobaczyć pokój, który jeszcze parę dni temu zajmował. Do Karola, gdyż nawet później nie myślałem inaczej o swoim pokoju. Mieścił się na pierwszym piętrze, po przeciwnej stronie korytarza, o krok za łącznikiem zespalającym oba skrzydła Domu, koło windy, tuż za rogiem. Skręcało się w stronę dyżurki, przechodziło obok brudownika i trafiało do ustronia wysadzanego fotelami, skąd widać było, jak ubrani po domowemu pensjonariusze, rozparci w nich, paląc papierosy, siedząc przy ławach, rozmawiają i rżną w karty, a personel stoi nad nimi i popatruje ze znudzonym zaciekawieniem, szczególnie wówczas, gdy trwał szachowy turniej, zawody pomiędzy rywalizującymi oddziałami.

W pokoju znajdował się sekretarzyk z deską imitującą biurko. Była też bieliźniarka na podręczne łachy, ortopedyczne łóżko na pilota z mnóstwem bloków i rur, a na jednej ze ścian wisiały dwie reprodukcje znanych obrazów. Pierwsza – z kwiatami, druga, to czysta abstrakcja. Ściany pomalowano na kremowo, sufit zalatywał bielą, wykładzina zatrącała o czerwień, okno było z widokiem na pobliski las. A właściwie na niedostępną przestrzeń osłoniętą czymś w rodzaju firanki.

Biblioteczne półki, odziedziczone po przyjacielu, onegdaj zapełnione, a teraz – bez książek, oczekujące na moje, uśpione w nierozpakowanych kartonach, wyglądały obco i bez sensu.
Niekiedy myślałem, że już nie potrafię się od nich uwolnić, oderwać od ich obecności, zwłaszcza gdy na własnej skórze przekonałem się, że zastąpienie starych – nowymi, niczego nie zmieni, bo czynność ta jest niedorzeczna: czy ślęczałem przy biurku w dawnym domu, czy byłem tutaj, nie miało znaczenia i o niczym nie decydowało. Niczego też nie przesądzało, bo albo tam, udając eksperta od spraw beznadziejnych, albo tu, krocząc po terenie ze stertą papierów, już nie byłem potrzebny i tylko wmawiałem sobie, że mam jeszcze coś do powiedzenia.
Na ścianach odkryłem jaśniejsze plamy po obrazach i fotografiach. Przypatrując się im, próbowałem przypomnieć sobie, co przedstawiały, ale w głowie czułem pustkę.

*

Odwiedzała go pani E., przysadzista babina, krępy sześcian nieznacznego wzrostu i gigantycznego serca, kobieta o armatnim głosie, sanitariuszka z Powstania Warszawskiego, była pracownica socjalna, a teraz – przewodnicząca naszego samorządu.
W tym czasie wychodziłem do dyżurki na „nockę” i dosyć często ją spotykałem. Już z daleka, z ciemności korytarza dochodziły jej stentory.
Trochę się jej bano, bo zadziorna była i wybuchowa. Nie pamiętam, kiedy tu się znalazła, w każdym razie zjawiła się na długo przede mną. Pamiętam za to jej pokój, niedużą, lecz samodzielną klitkę. Przeszła na zasłużoną emeryturę, w stan urzędowego bezczasowego odpoczywania, gdyż podźwignęła się i poruszała z trudem. Wolała jednak stać, niż siedzieć, rozmawiać, aniżeli milczeć, perorować, niźli słuchać. Nikt jej nigdy nie słyszał podczas walki z bólem; podobnie jak słonie, zaszywała się w niedostępności swoich czterech ścian.

Nie wychodziła za bramę. W parku też jej nie widziałem. Za to na tarasie – stale. Najczęściej w nocy, gdy głupie myśli nie dawały spać, gdy ciemność, gdzieniegdzie rozjarzona lampami pobliskiego parku, wydawała się tajemnicza.

Prowadziliśmy na nim rozmowy, marudne i niepotrzebne monologi z urojonymi słuchaczami, z majakami sfrustrowanych cieni, przedmiotów i zjaw, których obecność potwierdzała się wołaniem w mrok, skokami ciśnienia, nieuchwytnym tętnem odsłuchiwanym w zatrwożonej ciszy. Próbowaliśmy żyć przeszłością, utraconą energią, walczyć z pogłębiającą się depresją; zamknięci w galerii wspomnień, z wolna gasnący w monotonnej codzienności, przedłużaliśmy pozostały czas – nienasyconą ciekawością pozostałych chwil.

Balustrada tarasu, przy której paliliśmy papierosy i rozmawialiśmy o Bóg wie czym, przenosiła nas w zaczarowane krainy minionej świetności, była dekoracją widoku rodzinnych świąt, pozwalała zagłuszyć, osłabić chaotyczne, napastliwe przebłyski wspomnień z przeszłości, na krótko nie pamiętać o porach manualnych zajęć, obiadów, wykładania talerzy, szybkich kolacji spożywanych w nerwowej atmosferze sprzątania ze stołów, zmywania podłogi i uruchamiania telewizora. Balustrada tarasu dawała nam poczucie pozadomowej wolności, zmniejszała wszechobecną kąśliwość intryg, ograniczała zasięg rażenia złych słów, oddalała od nas przeklęte wizje pobytu w tutejszym prosektorium.

Ale nie tyko nam były niezbędne nocne odwiedziny na tarasie. Niekiedy pojawiali się na nim inni rezydenci: niewidoczni za dnia. Jak ślimaki pozamykane w swoich osobnych pokojach – skorupach, nocami zaś prowadzące aktywne, żerujące życie. Wówczas rodziły się w nich nieznane fantomy, piekące w sumieniu sprawy do uregulowania, zaległe problemy przywleczone z przeszłego istnienia, i kwestie te – siłą rzeczy niedokończone – tonęły w mroku i dogorywały w oparach mgły. Zmienione bliskością chłodu, zimnem nadciągającym od lasu, zmuszały ich do odłożenia wzruszeń na bardziej sprzyjające zmierzchy, a kto wie, czy nie na zawsze.

Natomiast Karol jeździł na taras tylko w dzień. Cieszył się „obłożnym stanem zdrowia”. Miał potrzaskany krzyż i – z tej przyczyny – bezwładne nogi z odleżynami. Odznaczał się miłym usposobieniem i na twarzy gościł mu niepewny uśmiech, toteż odwiedzały go istne procesje dziewcząt z personelu.

Spieszyły mu z pomocą, podczas gdy on, z nogami szczelnie przykrytymi kocem, wydawał rozkazy, instrukcje, pouczenia i wskazówki. Czynił to jednak w sposób tak naturalny, szczery i sympatyczny, a zawsze z dobrotliwym spojrzeniem, jak gdyby chciał je przeprosić za kłopot, że jest ciężki i nie może wstać.

Lecz były to tylko pozory. Zachowanie pod publiczkę. Zanim umieszczono go tutaj, zajmował trzypokojowe mieszkanie po rodzicach. Jeden przeznaczył na drogie lekarstwa, strzykawki i plastry. Gromadził tam stosy paczek z pampersami. Drugi wynajmował studentkom w zamian za seksualne usługi, a w trzecim mieszkał w czymś, co na upartego nazwać można pokojem. Było w tej szczelnie zagraconej izbie tak ciemno i duszno od rzeczy nieodzownych, że gdy przychodziłem do niego, znalezienie miejsca do siedzenia graniczyło z cudem.

Miałem okazję ujrzeć obrzydliwie ciemne, niemal czarne szyby pochłaniające resztki jasności, w efekcie czego przemieniły słoneczne, przestronne i wesołe pomieszczenie w nędzną, ciasną i posępną dziuplę, klitkę aż po sufit zawaloną nieczystościami. Na półkach, w oszklonej szafie, w miniaturowych komódkach, piętrzyły się nietknięte kanapki, talerze ze śniadaniami, obiadami i kolacjami, które zdążyły się zeschnąć na amen, lecz nie przestały cuchnąć.
Był kawalerem – luzakiem. Nie cierpiał przymusu, robienia czegoś z obowiązku. Gdy jeszcze chodził, lubił wzbudzać zainteresowanie, być w centrum uwagi, kraśnieć od pochwał i spodziewać się podziwów. I to mu zostało, nasiliło się nawet po wypadku, niefortunnym skoku do wody.

Naraz nie mógł więcej, niż jego kumple. Kamraci od imprez i hecnych zgryw, dziewczyny od serca i legowiska, przychodzili z początku, lecz nie siedzieli zbyt długo, gdyż z każdą chwilą stawał się coraz bardziej podejrzliwy i nieprzyjemny; nikomu nie ufał, a wszystkich podejrzewał. Jego uporczywa złośliwość przybierała coraz to większe rozmiary. Dawny zapał do życia, który pozwalał mu brnąć przez codzienność, znalazł się w opłakanym stanie i nagle wszystko zaczęło podlegać posępnej metamorfozie; przysparzało mu zmartwień wywodzących się z przyzwyczajeń.

Odwiedzający mówili, że dysponuje pryzmatami znękanego paralityka i nie mają z nim o czym podyskutować; patrzy na nich poprzez nadpęknięty kręgosłup i nagina proste wywody o świecie do nielogicznego poziomu.

Bronił się. Pozował na typa, którego świat nie rozumie, nie docenia, spycha na margines. Ale świat, jak powiadali, nie jest winny temu, że nie umarł. Uważają, że jest p ł y t k i , bo zapatrzony wyłącznie we własne nieszczęścia.

Poznałem go w szpitalu, w otoczeniu braci i sióstr, rodziny, nadskakującej, zatroskanej, załamującej nad nim ręce. Kiedy go odwiedziłem w domu, od samego rana wydzwaniał do różnych instytucji prosząc o pomoc, bo on taki biedny i ciężko chory. Przy czym robił do mnie porozumiewawcze oko i zasłaniając ręką mikrofon, śmiał się twierdząc, że ma niezły ubaw.

Dzięki swoim działaniom dwa razy w roku jeździł do sanatorium. Co tydzień przychodziła do niego pielęgniarka i jeśli pojawiła się młoda, próbował ją namówić na prace ręczne. Aż urwała mu się idylla i po ośrodkach opiekuńczych poszła fama, że jest zboczeńcem i krętaczem. I funkcyjni ludzie d/s społecznej troski zadecydowali, że wymaga nieustannego nadzoru, ponieważ sam nie daje rady.

Jednak kiedy tu trafił, zaszła w nim gruntowna zmiana: zaniechał poprzednich praktyk, złagodniał i wypoczciwiał tak radykalnie, że ktoś, kto go nie znał wcześniej, mógł sądzić, że był takim od zarania: subtelnym, wiecznie uśmiechniętym, całkowitym przeciwieństwem naciągacza, pieczeniarza i seksualnego roszczeniowca, że od zawsze lubił czytać, dbać o porządek, rozmawiać na uduchowione tematy, filozofować w otoczeniu książek popstrzonych uwagami.
Odpowiedz
#2
Fajna, niespieszna proza w gawędziarskim tonie. Dom spokojnej starości? Smutna ta samotność wśród obcych ludzi. 
Narracja w bardzo dobrym, nieco staroświeckim stylu. Dobrze się czyta i pozostaje w pamięci.
Ode mnie mocne 4,5/5.

Przydałoby się podzielić tekst na akapity, dla łatwiejszego czytania.

Poza tym mam trochę uwag technicznych:


Cytat:z ciemności korytarza dochodziły jej stentory.

stentorowy głos


Cytat:Nie pamiętam, kiedy tu się znalazła, w każdym razie zjawiła się na długo przede mną.

Zmieniłabym "znalazła" na "zjawiła", a drugie usunęła.


Cytat:Wolała jednak stać,[-] niż siedzieć, rozmawiać,[-] aniżeli milczeć, perorować,[-] niźli słuchać.

Niż, aniżeli, niźli poprzedzamy przecinkiem tylko wtedy, gdy łączy dwie części zdania złożonego lub przed podwojonym. Przed członem porównawczym bez przecinka.


Cytat:Prowadziliśmy na nim  rozmowy, marudne i niepotrzebne monologi z urojonymi słuchaczami, z majakami sfrustrowanych cieni, przedmiotów i zjaw, których obecność potwierdzała się wołaniem w mrok, skokami ciśnienia, nieuchwytnym tętnem odsłuchiwanym w zatrwożonej ciszy. 

Proponuję zamienić na "tam".


Cytat:Balustrada tarasu, przy której paliliśmy papierosy i rozmawialiśmy o Bóg wie czym, przenosiła nas w zaczarowane krainy minionej świetności, była dekoracją widoku rodzinnych świąt, pozwalała zagłuszyć, osłabić chaotyczne, napastliwe przebłyski wspomnień z przeszłości, na krótko nie pamiętać o porach manualnych zajęć, obiadów, wykładania talerzy, szybkich kolacji spożywanych w nerwowej atmosferze sprzątania ze stołów, zmywania podłogi i uruchamiania telewizora. Balustrada tarasu dawała nam poczucie pozadomowej wolności, zmniejszała wszechobecną kąśliwość intryg, ograniczała zasięg rażenia złych słów, oddalała od nas przeklęte wizje pobytu w tutejszym prosektorium.
Ale nie tyko nam były niezbędne nocne odwiedziny na tarasie

Powtórzenia.


Cytat:Niekiedy pojawiali się na nim inni rezydenci:[-],[+] niewidoczni za dnia.

Przecinek zamiast dwukropka.


Cytat:od samego rana wydzwaniał do różnych instytucji,[+] prosząc o pomoc,

Przecinek.


Cytat:Przy czym robił do mnie porozumiewawcze oko i,[+] zasłaniając ręką mikrofon, 

Przecinek.


Cytat:urwała mu się idylla

skończyła się


Cytat:I funkcyjni ludzie d/s społecznej troski 

specjaliści do spraw
[Obrazek: oscar.jpg]
Odpowiedz
#3
Tekst praktycznie bezbłędny językowo(drobne rzeczy już Miranda zauważyła) . Wielki szacun za staranność.
Styl pisania masz taki, że kopara opada. Szczerze. Płynność i swoboda budowania długich a zgrabnych zdań godna pozazdroszczenia. Tekst wygląda na część większej całości bo urywa się dosyć nagle.
Czytanie tego opowiadania było samą przyjemnością.
Ocena 5/5 w pełni zasłużona.
Odpowiedz
#4
Ciekawa opowieść. Wygląda jak z życia wzięta. Co do walorów technicznych - podpisuję się pod wnioskami przedmówców. Dodam jedynie, że ładnie odmalowałeś charakter Karola. Jest plastyczny i wielowymiarowy.

Pozdrawiam
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości