22-09-2012, 22:05
Zainspirowany DayZ, czyli modem do gry Arma II (wyjaśniam: taka "realistyczna" strzelanka, jeśli ktoś zupełnie nie interesuje się grami), postanowiłem spróbować swoich sił w napisaniu czegoś swojego. Najpierw miał to być żarcik dla kumpla (stąd Фома, czyli Tomasz), jednak wyewoluował w coś większego, czego fragmencik chciałbym przedstawić. Proszę nie bić, jeśli to zbyt infantylne dziełko, ale sam jestem jeszcze mały, toteż i wymogi mogłyby być mniejsze Więc prosiłbym też o radę, i czy w ogóle powinienem się w to bawić. Jeśli nie, to może jakaś podpowiedź co poprawić, gdybym w przyszłości zechciał spróbować raz jeszcze? Z góry dzięki!
Późne Dni
Zastałem pokój, zostawię wojnę. A może koniec? Koniec czego? Czego koniec tak naprawdę jest końcem? Końcem nas, czy tylko końcem tego cośmy tu, na Ziemi, zbroili? Zbroili, jakie ładne słówko! Nie oddaje przecież nawet części tego, co po nas zostanie. A miało być tak pięknie…
***
Przede mną wielkie cywilizacje, po mnie zgliszcza. Zostawiam za sobą życie i ruszam z otwartymi ramionami w zimne objęcia tej Jedynej. Nie ucieczka jest w stanie mnie ochronić, ale tylko dziecinna prośba do tego, kogo dotąd nie uznawałem, a ostatecznie zmuszony jestem zaprzeczyć sobie samemu. Chyba, że nie mam już ochoty na konsumpcję - zwykle bezmyślną, w Jej obliczu nabierającą znaczenia i rumieńców. Wtedy sprawa prosta. Prosta, ale przecież i tak trudna. Poddać się, czy nie poddać. Walczyć, czy sczeznąć. Trudne pytanie, bardzo trudne. Może dać się ponieść wiatrem, spaść byle gdzie i byle jak, niech ten Bóg sądzi co stać się winno.
***
Foma stał w rozkroku nad gnijącym truchłem. Miał wrażenie, że może widział już podobną twarz, nie umiał powiedzieć tylko gdzie i kiedy. Podrapał się w głowę. Jego rana krwawiła dość mocno, jednak zatamowawszy draśnięcie szmatą poczuł się znacznie lepiej. Rany zawsze były po trosze kulą u nogi. Żył w nieustannym biegu, i choć znienawidzona astma często psuła mu szyki wiedział, że nie powinien zwlekać. Za wszelką cenę musiał spotkać się w umówionym miejscu z Nikolajem – ostatnim przyjacielem, jaki mu pozostał. Ale nie dlatego, że był to ostatni człowiek, co to, to nie! Mnóstwo ludzi kryło się po lasach i na własną rękę próbowało przeżyć, bo choć pojawienie się tego ścierwa powinno złączyć ludzkość w dążeniu do przetrwania, praktycznie walczyć o życie musiałeś także z przedstawicielami gatunku Homo Sapiens, szkoda tylko, że znaczenie tych słów nieco się wytarło. Snajperzy przyczajeni na pagórkach czatowali na łatwy łup. Jeśli tylko jakiś nierozważny człek wszedł im pod lufę tracił cały ekwipunek, a tylko przy okazji życie – bo ono niestety w ostatnim czasie straciło na wartości. Dość powiedzieć, że nawet najlepszy kumpel potencjalnie mógłby cię zabić, jeśli tylko zobaczyłby coś ciekawego w twoim plecaku. Przyjaźń i zaufanie zaczęły znaczyć wiele więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Foma stał więc – patrzył tępym wzrokiem na ohydną mordę potwora, i wyobrażał sobie, jak ten ktoś wyglądał za życia. Próbował sobie przypomnieć, czy i kiedy go widział. Trupowi brakowało sporej części nogi, widać przed przemianą to, co go zaraziło było tylko trochę głodne. Zwykle po złapaniu w szpony potworów człowiek modlił się, żeby zjadły go w całości, a przynajmniej by szybko się wykrwawił. Jeśli jednak pozostanie w nim choć iskierka życia, zmieni się w maszkarę. Niektórzy co prawda wybierają taką marną egzystencję, jednak co dokładnie dzieje się z ich świadomością – nie wiadomo. Tylko jedna rzecz jest bezsporna – po zmianie w zombie, jak zaczęto określać monstra, nie pozostaje w tobie nic z człowieka.
Z tych rozważań wyrwała go burza, która nagle objawiła się błyskiem i silnym wyładowaniem gdzieś na południu. W ogóle pogoda była marna. Marna dla kogoś, kto nigdy nie był na przykład w okolicy Jugosławii, gdzie w porze jesieni, czyli właśnie teraz, króluje pogoda zimna i mokra. Dla Fomy, który wychował się w tamtych okolicach pogoda była strawna, poza tym lubił ją. Nie przeszkadzała mu ciągła wilgoć w powietrzu, a i na alergię nie cierpiał tak bardzo, bo i kurzu było mało. Z burzą jednak wiązała się jedna niesprzyjająca okoliczność. Wynikała z niej niemożność przemieszczania się pod otwartym niebem. Dlatego teraz pierwotny pomysł zmienił się w pewność, że tę noc przenocuje w domku na odludziu. Od północy otaczał go ciemny las, drzewa w rytm wiatru kołysały się rytmicznie w tę i wewtę. Pod drzewami ginęła ściółka leśna, na którą składały się jesienne liście, choć czasem z trawy wyłaniały się pojedyncze krzaczki borówek. Stanowiły one istotną część pożywienia ocalałej ludności, toteż w lesie należało zachowywać szczególną ostrożność, bo niespodziewanie można było natknąć się na przykład na grzybiarza z siatką w jednej i pistoletem w drugiej ręce. W takich wypadkach najpierw pociąga się za spust, a potem pyta o zamiary.
W zasadzie niewiele było bezpiecznych miejsc. Gdyby zagrożeniem były tylko potwory, z powodzeniem można by żyć w miejscach zwykle odludnych, bo z niewiadomych przyczyn zombie kręciły się w pobliżu terenów zabudowanych. Pewnie tam spały, czy co one zwykłe po ciężkim dniu robić. Niestety, trzeba było trzymać się też z daleka także od ludzi. Czyli po prawdzie miejsc bezpiecznych nie było. Wszędzie schronienia mógł szukać ktoś inny, kierujący się takim samym zdrowym rozsądkiem jak ty. Trudno było przewidzieć z całą pewnością, czy przeżyje się do rana. Fomka miał nadzieje, że nikt nie zbłądzi do małego domku pod lasem.
Rano obudził się bardzo rześki, bowiem dach nieco przeciekał i chłodne krople lądowały na jego potylicy. Nie był z takich, którym przeszkadzałoby choćby i niewygodne miejsce do spania, bo choć kiedyś mieszkał dostatnio, to po kilku miesiącach spędzonych po lasach chcąc nie chcąc przyzwyczaił się do niewygód. Wstał i sprężystym krokiem udał się do pobliskiego strumienia, nie zapominając oczywiście o pistolecie.
Gdzie nie spojrzeć, zielono. Gdyby nie okoliczności, można by się zachwycać krajobrazem, fauną (której wiele nie zostało) i florą (której aż nadto). Zważywszy jednak na tę nieustanną perspektywę szybkiej acz bolesnej śmierci mało kto ważył się na zachwyty. Teraz Foma przebywał gdzieś na północy Jugosławii i po prawdzie nieszczególnie zastanawiał się co dzieje się w innych miejscach, za dużo miał własnych problemów. Kontakt ze światem urwał się nagle, zupełnie niespodziewanie. Pewnego dnia, jakieś pół roku przedtem, w niedzielny poranek siedział przy stole ze swoją liczną rodziną i oglądał telewizję. Właściwie nieźle im się powodziło. Mieszkali na wsi, ale posiadali spory teren i niezłą chałupę, a dookoła niej rozciągały się pastwiska. Żyło im się nieźle, Fomka zajmował się pracą na roli i nie myślał o niczym ambitniejszym. Skończył dopiero 22 lata, nie palił się więc do małżeństwa, a popędem zajmował się na własną rękę, toteż nawet dziewczyny - w swoim mniemaniu- nie potrzebował. Kilka lat wcześniej skończył szkołę i bez widoków na przyszłość zdecydował się pozostać z rodzicami, bratem i dwiema siostrami w rodzinnym domu.
Nikt z nich nie przeżył, tak przynajmniej mu się wydawało. Bo tego dnia, kiedy rankiem siedzieli przy kuchennym stole i patrzyli w ekran wszystko się zaczęło. Trwały wiadomości, spiker zawiadamiał o zbliżającej się ósmej rocznicy śmierci towarzysza Tito, na co ojciec mruknął tylko coś o „mijającej świetności” naszego kraju. Nikt go nie słuchał, bo jego poglądy na politykę powszechnie znano na pamięć. W telewizorze nagle ktoś wrzasnął. W okamgnieniu dziennikarz wstał od stołu, za którym zwykł siedzieć i znikł gdzieś poza kadrem. Przez chwilę nic nie było słychać. Raptem z głośników dobył się szum i ktoś upiornym głosem zaczął krzyczeć. Co chciał przekazać osłupiałym telewidzom raczej pozostanie zagadką. W tym momencie w studio zgasło światło, dało się wypatrzeć jedynie zarysy stołu i kubka pełnego wody, połyskującego w półmroku. Po kilkunastu sekundach nerwowego wpatrywania się w ekran można było ujrzeć już tylko „mrówki” biegające ochoczo po całej szerokości telewizora. Nie było sygnału. Siedzący przy kuchennym stole zaczęli dyskutować o tym, co się właściwie wydarzyło. Wygrała teza, że po prostu jakiś wariat wtargnął do studia. Przecież musieli przerwać tę farsę, to i sygnału chwilowo nie ma. Gdy tak rozmawiali, telewizor zupełnie się wyłączył. Co się stało? Ojciec podszedł do niego i uznał, że albo siadł odbiornik, albo nie było prądu. Próbując bez skutku włączyć lampę wydedukowano, że zawinił prąd, a właściwie jego brak. Cóż, zdarza się, więc nie robiono z tego afery, bo na wsi czasem prądu nie ma, a jak już wystąpi awaria to i kilka dni trzeba żyć o świecach. Zastanawiające było tylko, jak dziwnie zgrało się to z dziwami w telewizorze. Na razie nikt nie widział związku między tymi faktami, więc dalszą dyskusję chwilowo umorzono.
Późne Dni
Zastałem pokój, zostawię wojnę. A może koniec? Koniec czego? Czego koniec tak naprawdę jest końcem? Końcem nas, czy tylko końcem tego cośmy tu, na Ziemi, zbroili? Zbroili, jakie ładne słówko! Nie oddaje przecież nawet części tego, co po nas zostanie. A miało być tak pięknie…
***
Przede mną wielkie cywilizacje, po mnie zgliszcza. Zostawiam za sobą życie i ruszam z otwartymi ramionami w zimne objęcia tej Jedynej. Nie ucieczka jest w stanie mnie ochronić, ale tylko dziecinna prośba do tego, kogo dotąd nie uznawałem, a ostatecznie zmuszony jestem zaprzeczyć sobie samemu. Chyba, że nie mam już ochoty na konsumpcję - zwykle bezmyślną, w Jej obliczu nabierającą znaczenia i rumieńców. Wtedy sprawa prosta. Prosta, ale przecież i tak trudna. Poddać się, czy nie poddać. Walczyć, czy sczeznąć. Trudne pytanie, bardzo trudne. Może dać się ponieść wiatrem, spaść byle gdzie i byle jak, niech ten Bóg sądzi co stać się winno.
***
Foma stał w rozkroku nad gnijącym truchłem. Miał wrażenie, że może widział już podobną twarz, nie umiał powiedzieć tylko gdzie i kiedy. Podrapał się w głowę. Jego rana krwawiła dość mocno, jednak zatamowawszy draśnięcie szmatą poczuł się znacznie lepiej. Rany zawsze były po trosze kulą u nogi. Żył w nieustannym biegu, i choć znienawidzona astma często psuła mu szyki wiedział, że nie powinien zwlekać. Za wszelką cenę musiał spotkać się w umówionym miejscu z Nikolajem – ostatnim przyjacielem, jaki mu pozostał. Ale nie dlatego, że był to ostatni człowiek, co to, to nie! Mnóstwo ludzi kryło się po lasach i na własną rękę próbowało przeżyć, bo choć pojawienie się tego ścierwa powinno złączyć ludzkość w dążeniu do przetrwania, praktycznie walczyć o życie musiałeś także z przedstawicielami gatunku Homo Sapiens, szkoda tylko, że znaczenie tych słów nieco się wytarło. Snajperzy przyczajeni na pagórkach czatowali na łatwy łup. Jeśli tylko jakiś nierozważny człek wszedł im pod lufę tracił cały ekwipunek, a tylko przy okazji życie – bo ono niestety w ostatnim czasie straciło na wartości. Dość powiedzieć, że nawet najlepszy kumpel potencjalnie mógłby cię zabić, jeśli tylko zobaczyłby coś ciekawego w twoim plecaku. Przyjaźń i zaufanie zaczęły znaczyć wiele więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Foma stał więc – patrzył tępym wzrokiem na ohydną mordę potwora, i wyobrażał sobie, jak ten ktoś wyglądał za życia. Próbował sobie przypomnieć, czy i kiedy go widział. Trupowi brakowało sporej części nogi, widać przed przemianą to, co go zaraziło było tylko trochę głodne. Zwykle po złapaniu w szpony potworów człowiek modlił się, żeby zjadły go w całości, a przynajmniej by szybko się wykrwawił. Jeśli jednak pozostanie w nim choć iskierka życia, zmieni się w maszkarę. Niektórzy co prawda wybierają taką marną egzystencję, jednak co dokładnie dzieje się z ich świadomością – nie wiadomo. Tylko jedna rzecz jest bezsporna – po zmianie w zombie, jak zaczęto określać monstra, nie pozostaje w tobie nic z człowieka.
Z tych rozważań wyrwała go burza, która nagle objawiła się błyskiem i silnym wyładowaniem gdzieś na południu. W ogóle pogoda była marna. Marna dla kogoś, kto nigdy nie był na przykład w okolicy Jugosławii, gdzie w porze jesieni, czyli właśnie teraz, króluje pogoda zimna i mokra. Dla Fomy, który wychował się w tamtych okolicach pogoda była strawna, poza tym lubił ją. Nie przeszkadzała mu ciągła wilgoć w powietrzu, a i na alergię nie cierpiał tak bardzo, bo i kurzu było mało. Z burzą jednak wiązała się jedna niesprzyjająca okoliczność. Wynikała z niej niemożność przemieszczania się pod otwartym niebem. Dlatego teraz pierwotny pomysł zmienił się w pewność, że tę noc przenocuje w domku na odludziu. Od północy otaczał go ciemny las, drzewa w rytm wiatru kołysały się rytmicznie w tę i wewtę. Pod drzewami ginęła ściółka leśna, na którą składały się jesienne liście, choć czasem z trawy wyłaniały się pojedyncze krzaczki borówek. Stanowiły one istotną część pożywienia ocalałej ludności, toteż w lesie należało zachowywać szczególną ostrożność, bo niespodziewanie można było natknąć się na przykład na grzybiarza z siatką w jednej i pistoletem w drugiej ręce. W takich wypadkach najpierw pociąga się za spust, a potem pyta o zamiary.
W zasadzie niewiele było bezpiecznych miejsc. Gdyby zagrożeniem były tylko potwory, z powodzeniem można by żyć w miejscach zwykle odludnych, bo z niewiadomych przyczyn zombie kręciły się w pobliżu terenów zabudowanych. Pewnie tam spały, czy co one zwykłe po ciężkim dniu robić. Niestety, trzeba było trzymać się też z daleka także od ludzi. Czyli po prawdzie miejsc bezpiecznych nie było. Wszędzie schronienia mógł szukać ktoś inny, kierujący się takim samym zdrowym rozsądkiem jak ty. Trudno było przewidzieć z całą pewnością, czy przeżyje się do rana. Fomka miał nadzieje, że nikt nie zbłądzi do małego domku pod lasem.
Rano obudził się bardzo rześki, bowiem dach nieco przeciekał i chłodne krople lądowały na jego potylicy. Nie był z takich, którym przeszkadzałoby choćby i niewygodne miejsce do spania, bo choć kiedyś mieszkał dostatnio, to po kilku miesiącach spędzonych po lasach chcąc nie chcąc przyzwyczaił się do niewygód. Wstał i sprężystym krokiem udał się do pobliskiego strumienia, nie zapominając oczywiście o pistolecie.
Gdzie nie spojrzeć, zielono. Gdyby nie okoliczności, można by się zachwycać krajobrazem, fauną (której wiele nie zostało) i florą (której aż nadto). Zważywszy jednak na tę nieustanną perspektywę szybkiej acz bolesnej śmierci mało kto ważył się na zachwyty. Teraz Foma przebywał gdzieś na północy Jugosławii i po prawdzie nieszczególnie zastanawiał się co dzieje się w innych miejscach, za dużo miał własnych problemów. Kontakt ze światem urwał się nagle, zupełnie niespodziewanie. Pewnego dnia, jakieś pół roku przedtem, w niedzielny poranek siedział przy stole ze swoją liczną rodziną i oglądał telewizję. Właściwie nieźle im się powodziło. Mieszkali na wsi, ale posiadali spory teren i niezłą chałupę, a dookoła niej rozciągały się pastwiska. Żyło im się nieźle, Fomka zajmował się pracą na roli i nie myślał o niczym ambitniejszym. Skończył dopiero 22 lata, nie palił się więc do małżeństwa, a popędem zajmował się na własną rękę, toteż nawet dziewczyny - w swoim mniemaniu- nie potrzebował. Kilka lat wcześniej skończył szkołę i bez widoków na przyszłość zdecydował się pozostać z rodzicami, bratem i dwiema siostrami w rodzinnym domu.
Nikt z nich nie przeżył, tak przynajmniej mu się wydawało. Bo tego dnia, kiedy rankiem siedzieli przy kuchennym stole i patrzyli w ekran wszystko się zaczęło. Trwały wiadomości, spiker zawiadamiał o zbliżającej się ósmej rocznicy śmierci towarzysza Tito, na co ojciec mruknął tylko coś o „mijającej świetności” naszego kraju. Nikt go nie słuchał, bo jego poglądy na politykę powszechnie znano na pamięć. W telewizorze nagle ktoś wrzasnął. W okamgnieniu dziennikarz wstał od stołu, za którym zwykł siedzieć i znikł gdzieś poza kadrem. Przez chwilę nic nie było słychać. Raptem z głośników dobył się szum i ktoś upiornym głosem zaczął krzyczeć. Co chciał przekazać osłupiałym telewidzom raczej pozostanie zagadką. W tym momencie w studio zgasło światło, dało się wypatrzeć jedynie zarysy stołu i kubka pełnego wody, połyskującego w półmroku. Po kilkunastu sekundach nerwowego wpatrywania się w ekran można było ujrzeć już tylko „mrówki” biegające ochoczo po całej szerokości telewizora. Nie było sygnału. Siedzący przy kuchennym stole zaczęli dyskutować o tym, co się właściwie wydarzyło. Wygrała teza, że po prostu jakiś wariat wtargnął do studia. Przecież musieli przerwać tę farsę, to i sygnału chwilowo nie ma. Gdy tak rozmawiali, telewizor zupełnie się wyłączył. Co się stało? Ojciec podszedł do niego i uznał, że albo siadł odbiornik, albo nie było prądu. Próbując bez skutku włączyć lampę wydedukowano, że zawinił prąd, a właściwie jego brak. Cóż, zdarza się, więc nie robiono z tego afery, bo na wsi czasem prądu nie ma, a jak już wystąpi awaria to i kilka dni trzeba żyć o świecach. Zastanawiające było tylko, jak dziwnie zgrało się to z dziwami w telewizorze. Na razie nikt nie widział związku między tymi faktami, więc dalszą dyskusję chwilowo umorzono.