Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Próba
#1
Eksperyment

1
Ziemia pokryła się śniegiem dokładnie tydzień temu. Większość dróg była zasypana, a my staliśmy w zaspie śnieżnej i nie mogliśmy ruszyć samochodu nawet o centymetr. Śnieg rozpadał się na dobre, zrobiło się niemal całkiem ciemno, a moja żona powiedziała:
- Chyba dziś nie dojedziemy na mszę.
W myśli przyznałem jej rację. Nie było szans byśmy wydostali się stąd przed siedemnastą. Spojrzałem na zegarek. Za dwie. Ostatni raz przycisnąłem pedał gazu i utwierdziłem się w przekonaniu, że nic z tego. Utknęliśmy.
- Co teraz? – zapytała Jola, a w jej oczach widziałem niemą prośbę: „Zrób coś”. Rozłożyłem ręce.
- Chyba musimy wrócić na piechotę. Nie wyjedziemy dziś. A i do kościoła nie dojdziemy na czas.
Jej ramiona opadły bezwładnie. Nie to chciała usłyszeć. A jednak wzięła torebkę do ręki, mocniej opatuliła się szalikiem i już otwierała drzwi od samochodu. Ja także wyszedłem na zewnątrz.
Wiatr był niemiłosierny. Nie uszliśmy trzydziestu metrów, kiedy poczuliśmy jego obezwładniającą siłę. Od domu dzieliło nas pięćset metrów. Dotarcie zajęło nam półtorej godziny.
Pierwsze co zrobiliśmy to rozpaliliśmy kominek i opatuliliśmy się ciepłymi, suchymi rzeczami. Czerwone poliki piekły od mrozu, a palce jeszcze nie ruszały się tak sprawnie jak powinny. Usiedliśmy na kanapie, kiedy Jola powiedziała:
- Najgorsze jest to, że obiecałam księdzu Bartoszowi, że będziemy. Miałam zbierać składki na nowy ołtarz…
- Zrozumie, że nie mogłaś nic zrobić. Cud, że dotarliśmy do domu.
- Tak. Wiem. – powiedziała, ale jej mina mówiła co innego. Czuła się winna. Taka już była ta moja żona.


2
- Proszę księdza! – zawołał Olek, najstarszy ze wszystkich ministrantów i jedyny, który tego dnia stawił się na służbę. – Zasypało Kownackich!
Ksiądz Bartosz odwrócił się i z niedowierzaniem zapytał.
- To Kownaccy mają samochód? No proszę… Coraz mniej wiem o moich parafianach. – ostatnie zdanie wypowiedziane było z nieopisaną nostalgią.
- Co robimy proszę księdza?
- A cóż mamy zrobić?
- No… Zasypało ich pod samym kościołem… - Ksiądz zamyślił się lekko po czym zapytał:
- Czy Kimińscy dziś byli? – Olek zastanowił się chwilę.
- Zdaje się, że nie…
- Nie, powiadasz… Tam mi się właśnie wydawało… Czy coś się stało?
- Nie wiem proszę księdza. Być może nie dojechali, bo zasypało wąwóz. Zawsze tamtędy jechali.
- Ach tak… Zasypało. Cóż. Pewnie tak! Chyba ich jutro odwiedzę. Ale najpierw, pomóżmy Kownackim. – Po tych słowach obaj wyszli zakrystii.


3

Około godziny dziewiętnastej w domu Kimińskich rozległ się dźwięk telefonu. Słuchawka dzwoniła długo i namiętnie, aż w końcu pojawił się sygnał automatycznej sekretarki, gdzie rozradowany głos powiedział:
„Tu Jola i Zbyszek Kimińscy. Jeśli nie pomyliłeś numerów, zostaw wiadomość. Postaramy się oddzwonić”. Głos ucichł, a w tle pojawił się głuchy sygnał. Wraz z nim rozmówca odłożył słuchawkę.


4

Obudziłem się rano i pierwsze co poczułem to nieopisany żal, że w tej chwili muszę wstać spod ciepłej kołdry i zacząć szykować się do pracy. Ognisko w nocy zgasło i całe mieszkanie przeszło chłodem. Od tego mrozu czułem zimny powiew na polikach. Mocno przytuliłem się do Joli, a ona w półśnie zapytała:
- Nie musisz już wstawać do pracy?
- Nie chcę. – odpowiedziałem i zacisnąłem powieki jakby to miało uratować mnie przed jawą.
- Która godzina? – zapytała ona, a ja z ociąganiem i wielką niechęcią spojrzałem na zegarek. Dochodziła szósta. Powiedziałem to Joli, a ona zrobiła jedyną rzecz, której nie powinna była robić. Nie teraz… Wyprostowała się i ściągnęła ze mnie kołdrę.
Poczułem jak chłodne powietrze przechodzi mi po plecach i nogach. Mięśnie zacisnęły się w skurczach, a powieki nadal pozostały zamknięte.
- Wstawaj leniuchu! – Jola szturchnęła mnie w bok. Nie poddałem się.
- Zaraz naleję zimnej wody i cię poleję. Obiecuję. – no właśnie. Otóż chodzi o to, że była do tego zdolna. Wiedziałem o tym aż za dobrze. Dlatego otworzyłem oczy i wyprostowałem się na łóżku. Wyjrzałem przez okno i z ulgą stwierdziłem, że śnieg już nie pada, a nawet zaczął się częściowo topić. Być może okaże się, że samochód będzie na chodzie.
Odkrycie to dodało mi nowych sił by stawić czoło tej okrutnej zimie.
Wykąpałem się i ogoliłem, a Jola w tym czasie nakrywała do stołu. Śniadanie przebiegło w ogólnej ciszy, tylko ona uśmiechała się do mnie co jakiś czas, jak to zwykła była robić. Dzisiaj jadłem dużo szybciej niż zwykle, bo miałem świadomość, że droga do samochodu nie będzie łatwa. Jeśli okaże się, że on nie wyjedzie z zaspy, spóźnię się bardziej niż przewidywałem.
Tak więc niecałe dwie minuty po śniadaniu już ubierałem kurtkę i wychodziłem na mróz. Pierwszy uderzył moją twarz i policzki, które zaczęły piec pod jego wpływem. Oczy zaczęły łzawić, a szalik oplątany dookoła szyi niewiele pomagał. Dotarcie w miejsce wczorajszej porażki zajęło mi około czterdziestu minut. Z ulgą zauważyłem, że śnieg pod kołami nieco się uleżał, stopniał i stwardniał. Wsiadłem za kierownicę i przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Silnik zapalił. Odetchnąłem. Przez chwilę bałem się, że nic z tego. Koła zaczęły pracować na przyspieszonych obrotach odgarniając śnieg spod siebie. W pierwszej chwili auto nie chciało współpracować. Nastawiłem wsteczny bieg i z całej siły przycisnąłem pedał gazu. Usłyszałem jak trybiki wewnątrz pracują, ale samochód wciąż stał w miejscu. Zły walnąłem kierownicę i zmieniłem bieg na jedynkę, potem dwójkę i dodałem gazu.
Tąpnęło mną, jakbym spadł z jakiejś większej wysokości. Uderzyłem głową w dach, bo jak zwykle zapomniałem zapiąć pasa, a nie było Joli, która mogłaby mi o tym przypomnieć. Grunt jednak, że samochód ruszył i kilka sekund później, lekko zdezorientowany, ale usatysfakcjonowany byłem na trasie.
Do pracy spóźniłem się niecały kwadrans, nie ze względu na śnieg, ale ze względu na korek, który utrudniał dotarcie na miejsce. Cała ulica zapełniona była autami, które poruszały się pięć metrów na kwadrans. Kląłem pod nosem, świadomy, że innej drogi do pracy nie mam.
Kiedy przyszedłem, szefa na szczęście jeszcze nie było, toteż spóźnienie uszło mi płazem. Zasiadłem więc za biurkiem, wziąłem do ręki plik papierów, który czekał na zatwierdzenie i tak minął mi czas do obiadu.
Obiad zjadłem w restauracji na dole, chyba nieco zbyt szybko do dostałem zgagi i ciężko było mi usiedzieć do wieczora. W drodze powrotnej jak zwykle śpiewałem na cały głos, i nawet nieźle mi się jechało, pomijając fakt, że znów zaczął padać śnieg.
Kiedy wchodziłem do domu, zauważyłem, że mamy gościa.
- Szczęść Boże! – przywitałem się z księdzem Bartoszem, który kończył jeść ciastko.
- Szczęść Boże, Zbyszku! Właśnie tłumaczyłem Joli, że przyjechałem do was, bo się martwiłem. – w momencie kiedy to mówił, podawał mi rękę na powitanie.
- Księdza zmartwiło, że nie było nas wczoraj na mszy. Niewiele osób podobno przyszło.
- No tak. Straszna zamieć była. My utknęliśmy na pierwszym odcinku drogi.
- Utknęliście?
- Tak. Samochód wpadł w zaspę i nie sposób było wyjechać. Zamiast na siedemnastą na mszę, byliśmy po dziewiętnastej w domu. Mieliśmy nawet dzwonić, żeby ksiądz się nie martwił, ale kiedy dotarliśmy, byliśmy tak zziębnięci, że zaraz położyliśmy się spać.
- Rozumiem. – ksiądz pokiwał głową ze zrozumieniem. – Ale teraz samochód już na chodzie? – zapytał patrząc przez okno na stojące auto.
- Tak, tak. Na chodzie. Cudem udało mi się go wyprowadzić ze śniegu. Spóźniłem się przez to do pracy. – wyznałem. Na to Jola zapytała:
- Jak to się spóźniłeś? Ile? Długo?
- Piętnaście minut, ale szefa jeszcze nie było, toteż nikt mnie nie nakrył.
- Całe szczęście! – odetchnęła z ulgą moja nieco przewrażliwiona żona.
- Tak, Zbyszku. Bóg czuwał nad tobą. – dodał ksiądz wypijając resztki herbaty, którą miał w filiżance. Po tych słowach wstał i podał rękę mówiąc – No. Ja to będę szedł. Dziękuję za miłą gościnę. Cieszę się, że u was wszystko w porządku. – po tych słowach założył kapelusz i skierował się w stronę drzwi. Ja i Jola ruszyliśmy za nim. Już w progu, nagle przystanął, odwrócił się i zapytał, jakby czekał na to od dawna:
- Tak właściwie… Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale tak sobie myślę… Nie macie na co narzekać prawda? – po tych słowach uśmiechnął się do mnie w oczekiwaniu na odpowiedź. Spojrzałem na Jolę, lekko objąłem ją w pasie i odpowiedziałem:
- Nie mamy, proszę księdza.
- Tak… Ty, Zbyszku, masz świetną pracę, mieszkanie niczego sobie, samochód na który nie było was stać, ale który odziedziczyliście po krewnym… Niczego sobie życie, prawda?
- Można tak powiedzieć. – odpowiedziałem ostrożnie i oczekiwałem na uchylenie rąbka tajemniczy, do czego on zmierza. Ksiądz jednak tylko uśmiechnął się, jeszcze raz zdjął i nałożył kapelusz w lekkim ukłonie i wyszedł.
A ja zrozumiałem, że miał rację…


5

Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Wcale nie chciało mi się wstawać, szczególnie, że kiedy odgarnąłem kołdrę, poczułem, że mam gęsią skórkę na całym ciele. Zerknąłem na Jolę, która smacznie spała. Nie powinienem był jej budzić, ale nie potrafiłem się opanować.
Delikatnie pocałowałem ją w szyję, potem nieco mocniej w policzek. Obudziła się, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i zapytała:
- Czy ty nie powinieneś już wstawać? – spojrzałem na zegarek. To prawda… Zegarek wskazywał szóstą rano, a więc najwyższy czas zacząć szykować się do pracy. Zamiast tego jednak, spojrzałem błagalnie na Jolę i powiedziałem:
- Zawsze umiesz zabić cały romantyzm, wiesz? – zaśmiała się.
- Wiem. Ale taką mnie kochasz. – pocałowała mnie w usta, przykryła się kołdrą i zarządziła. – Wstawaj. Ja idę spać. Dobranoc.
- Sadystka. – wstałem posłusznie i ruszyłem do łazienki czyniąc mój rytuał.
Kiedy stamtąd wyszedłem , śniadanie było na stole, a Jola w szlafroku patrzyła na mnie zza stołu.
- Taka kobieta to skarb - powiedziałem i zasiadłem za stołem.
- A co miałam zrobić, skoro nazwałeś mnie sadystką?
- Potwierdzić, że mam rację.
- Tego nie mogłam zrobić. W imię wszystkich kobiet na całym świecie, musiałam udowodnić ci, że się mylisz.
Kiedy szedłem do samochodu, Jola wyszła na próg i ubrana tylko w szlafrok i ciepły sweter, pocałowała mnie na do widzenia:
- Pa, kochanie.
- Pa. – powiedziałem otwierając samochód. – A teraz wracaj do domu, bo mi się jeszcze przeziębisz, albo co i co ja zrobię?
- Sam będziesz musiał robić sobie śniadanie. – skwitowała.
- No właśnie!

6

Tym zrazem w pracy byłem dziesięć minut przed czasem. Nikt nie mógł mi zarzucić, że tak nie jest. Podbiłem kartę i wszedłem go mojego gabinetu. Nie zdążyłem usiąść za biurkiem, kiedy drzwi otworzyły się i w progu stanął mój szef:
- Dzień dobry, Zbyszku.
- Witaj, szefie – wstałem i podałem rękę przełożonemu. Uścisnął ją mocno, ale zaraz puścił. Wyprostowałem się i czekałem na to co ma mi do powiedzenia.
- Jak ci się u nas podoba? – zapytał. Odpowiedziałem niemal zbyt szybko.
- Świetnie mi się pracuje. – spojrzał na mnie znacząco i chłodnym tonem oznajmił.
- Przyszedłem uprzedzić cię, że długo tu nie popracujesz. Wraz z końcem miesiąca pożegnasz się z tą posadą. – Oniemiałem. Zauważył chyba, że nie wiem co powiedzieć, więc powiedział mi prosto w twarz – Jesteś zwolniony Zbyszku. – po czym wyszedł. A ja nie wiedząc co dalej czynić, usiadłem na krześle i bezmyślnie zacząłem wypełniać papiery czekające na podpisanie.
Waga tej informacji dotarła do mnie dopiero w porze obiadu, gdzie siedziałem i zacząłem się zastanawiać co się stało. W gruncie rzeczy szef nic nie powiedział. Po prostu oznajmił, że mnie wyrzuca. A ja nie wiem za co i dlaczego akurat teraz. Spóźniłem się wczoraj po raz drugi w moim niemal siedmioletniej karierze, a szef nawet jeśli się o tym dowiedział, najpierw powinien dać mi upomnienie, a nie bez słowa oznajmić, że tracę pracę.
Niewiele zjadłem, raczej tylko rozwaliłem wszystko na talerzu i poszedłem rozmówić się z nim i wyjaśnić ewentualne nieporozumienia.
Zapukałem do drzwi jego biura i usłyszawszy : „Wejść” otworzyłem drzwi. Jakby nie pamiętał porannej rozmowy, bo od razu zapytał:
- O co chodzi, Zbyszku?
- Czemu tracę pracę?
- A. To. Cóż… Tak postanowiłem. Tylko tyle.
- To nie jest wyjaśnienie. Chcę usłyszeć prawdę. Dlaczego?
- Ech… Zbyszku. Nie gryź się tym tak bardzo. Jesteś jeszcze młody. Znajdziesz inne zajęcia. Nie sądzę, żeby kariera biurowa była ci pisana.
- Dlatego jestem zwolniony?! – nie mogłem uwierzyć.
- Między innymi. – opowiedział wymijająco.
- A więc czemu?! Cholera! Mam prawo wiedzieć co zrobiłem źle!
- Kto powiedział, że zrobiłeś coś źle? Dobrze. Powiem ci prawdę, bo jak sam twierdzisz, zasługujesz na to. Firma bankrutuje. Wykupił nas bogaty przedsiębiorca, który nie wiedzieć czemu zarządził, że ty i kilku innych ludzi nie nadajecie się do tej pracy. Nie pytałem czemu, ale to był jedyny warunek by nie zwolnił nas wszystkich. Dostaniesz świetne referencje. O to się nie martw.
- Co?! Kim jest ten przedsiębiorca! Chcę poznać jego nazwisko!
- Przykro mi, nie mogę ci pomóc, a teraz nalegam byś opuścił moje biuro. Zdaje się, że przerwa obiadowa właśnie dobiegła końca. Chyba nie chcesz stracić pensji i za ten miesiąc.
Stałem jak sparaliżowany. Czułem się upokorzony i wykorzystany. I za wszelką cenę chciałem wiedzieć o co chodzi. A jednak szef nie miał już nic do dodania. Zamiast tego wstał z fotela, podszedł do drzwi, otworzył je i zarządził:
- Do widzenia, Zbyszku. Papiery chcę mieć na swoim biurku przed piątą.


7

Trudno powiedzieć jak się czułem, gdy po całym dniu pracy wracałem do domu. Byłem wściekły, czułem się podle. Jak kretyn, idiota. Szef zarządził, że mnie zwolni, by nie stracić udziałów. To nie było sprawiedliwe. W myślach mówiłem mu najgorsze rzeczy jakie tylko przyszły mi do głowy. Byłem wściekły, że nie miałem odwagi powiedzieć mu tego w twarz. Zaciskałem pięści na kierownicy, gdy nagle przed oczami stanął mi obraz Joli. Mojej kochanej Joli. Miłości jeszcze z liceum.
Co ona na to powie? Będzie się gryzła, będzie tłumiła w sobie smutek, bo na głos nigdy nie narzekała. Poczułem pieczenie w gardle. Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat chciało mi się płakać. Nie dlatego, że straciłem pracę. Dlatego, że musze unieszczęśliwić najbliższą mi osobę.
Wściekłość ogarnęła mnie na nowo. Przycisnąłem pedał gazu i jadąc jakby w amoku nie zauważyłem kiedy przegapiłem mój zjazd. Zorientowałem się kilka kilometrów dalej i wcisnąłem pedał hamulca, by wrócić na właściwą trasę. Samochód jechał dalej, a na liczniku widniała niebezpieczna prędkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. W tych warunkach było to naprawdę niebezpieczne.
Przez chwilę ogarnęła mnie panika, szybko jednak doprowadziłem się do odpowiedniego stanu i jeszcze raz wcisnąłem pedał hamulca tym razem spokojnie. Moich uszu dobiegł dziwny dźwięk, a ja zrozumiałem, że hamulce nie działają. Jechałem jednokierunkową droga i nie mogłem nic zrobić. Co gorsza w tej właśnie chwili zaczął padać śnieg i widziałem zaledwie mały fragment drogi przede mną.
Straciłem poczucie czasu. Zacząłem zwalniać, ale na niewiele się to zdało, bo jak się okazało już od jakiegoś czasu jechałem po lodzie. Wstrząsnął mną dreszcz strachu. Raptem problem utraty pracy wydał mi się błahostką niewartą uwagi. Przed oczami miałem tylko jedno. Moją żonę. Jolę, która w tej właśnie chwili zerka na zegarek oczekując, że lada chwila pojawię się w drzwiach.
Jedyne o czym w tej chwili myślałem, to o tym by wziąć ją w ramiona i przeprosić. Przeprosić, że się zabiłem. Gdy o tym myślałem, zobaczyłem światła tuż przed sobą i nim zdążyłem się zorientować, wjechałem na opla corsę i straciłem przytomność.


8

Pierwsze co zobaczyłem to białe światło. Oślepił mnie dziwny blask i nagle poczułem jak okrywa mnie fala ciepła.
„To koniec” – pomyślałem, pewny, że właśnie umarłem i ktoś prowadzi mnie ku nowemu światu. Otrzeźwiałem gdy usłyszałem cichy, wkurzający dźwięk. Czy w drodze do nieba jest wkurzająco? Czy ja trafię do nieba?
Musiałem zdaje się nieco oprzytomnieć, by zrozumieć, że źródłem światła nie jest światełko w tunelu, a jedynie znacznie za mocna świetlówka, a wkurzający dźwięk, to nic innego jak bicie mojego własnego serca. Jedyne co w tej chwili czułem to duszący ból w klatce piersiowej i na barkach. Nie mogłem się ruszyć. W dodatku czułem jakby coś wwiercało mi się w głowę. Nie było to przyjemne i powodowało, że z trudem mogłem otworzyć oczy i przyjrzeć co dzieje się dookoła.
Podejście pierwsze. Już prawie, prawie udało mi się przedrzeć przez moje własne powieki, które mimo zamknięcia boleśnie odbierały światło. Moje oczy dawały mi jakby sygnał, że jeszcze nie czas. Swoją ciężkością próbowały dać do zrozumienia, że nie będą współpracować.
Podejście drugie. Najpierw poczułem silny, przeszywający prądem ból w skroniach. To wystarczyło bym zaniechał prób na jakiś czas.
Podejście trzecie. Jak to mówią: Do trzech razy… i tak dalej. Nie mogłem się ruszyć, a miałem okropną ochotę zacisnąć pięści, jakby to miało mi pomóc przełamać opór jakim częstował mnie mój własny organizm. Nic z tego. Nie poruszyłem nawet palcem jednej ręki, tak mnie wszystko bolało. Nie wiem co było powodem, że właśnie wtedy kiedy odkryłem, że nic mi nie da napinanie mięśni, oczy same otworzyły się. Jakby rozsunęły się kotary i …. już.
Przez chwilę nic nie widziałem. Nowa porcja światła, o niespożytej sile, uderzyła we mnie. Po tej chwili amoku. Jedyne co widziałem to pełzakowate stwory latające mi przed oczami i kręcące się dookoła siebie. A jednak w tym momencie już wiedziałem, że nie jestem sam.
Tuż obok moje łóżka siedziała Jola, patrzyła na mnie i płakała. W pierwszej chwili pomyślałem:
„Czy ja nie żyję?” No bo właściwie nie wiem jak to jest po śmierci. Może właśnie tak. Może to tylko wrażenie bólu i bez-mocy. Pamiątka ze śmiertelnego życia…
Nie byłem w stanie nic powiedzieć, ale Jola zobaczyła, że otworzyłem oczy i chyba wezwała lekarza, bo zaraz potem przybiegł, siwy i niski. Popatrzył na mnie. Poświecił czymś w oczy….
„Dajcie spokój z tym światłem, do cholery!!!”. Bolało. A po tym wszystkim , poprawił poduszkę, powiedział coś do Joli (ja nadal go nie słyszałem) i wyszedł.
Zostaliśmy sami. Ja i moja piękna żona.
Leżałem w łóżku czując ból na każdym, najmniejszym nawet kawałku mojego ciała, a jedyne o czym myślałem w tej chwili to jaką piękną kobietę poślubiłem. Spróbowałem się uśmiechnąć. Na nic. Nie wyczaiła moich intencji, bo gdy spojrzałem jej w oczy zamiast oddać uśmiech, rozpłakała się. Nic już nie rozumiałem, ale jej zachowanie obudziło we mnie niepokój. Poczułem w gardle nieopisany strach. Jakby nagle wyrósł mi tam wielki kamień. Nie mogłem zapytać. Nie potrafiłem spojrzeć na nią żądając odpowiedzi co się dzieje. Jedyne co mogłem to drżeć. Ze strachu.
Całe moje ciało zdrętwiało, włosy przykleiły mi się do mokrego czoła, ale oddech nie zmienił się nawet odrobinę. Żadna część mojego ciała nie dała sygnału Joli, że ja czegoś oczekuję. Zamiast tego wysłał przekaz do mojego mózgu, że moje powieki na nowo są niewyobrażalnie ciężkie.
Zasnąłem.


9

Budzik w domu nigdy mnie nie budził. Jestem w stanie sprzedać duszę za to stwierdzenie. Budzik w domu był cichym kochankiem mojej żony. To jej szeptał do ucha swe najskrytsze tajemnice. To ją nieraz doprowadzał do obłędu. Nie mnie.
Teraz jednak było inaczej. Obudziłem się w białym pokoju, wszystko tu było białe. Zaczynając od białej narzuty, białej kołdry, białej szafki nocnej, a na białych drzwiach kończąc. Wszystko przeraźliwie czyste.
Po środku tej czystości i sterylności siedziała moja żona, ubrana w granatowy kostium. Jak zwykle ona wnosiła w moje życie trochę koloru. Uśmiechnęła się do mnie zamiast
„dzień dobry”, a w jej uśmiechu było coś niepokojącego. Jakby mówił: „Nie martw się. Będzie dobrze. Razem przez to przebrniemy”. To był tego typu uśmiech. Nie pytałem.
W chwili kiedy moja żona siedziała bez słowa, wpatrując się we mnie ja poddałem się zadumie. Zastanawiałem się jak wygląda niebo. Skąd pewność, że nie właśnie tak jak tutaj? Czysto, biało, a po środku kobieta mojego życia. Być może. Czemu nie.
Choć podejrzewam, że w niebie nie mają aż tylu przewodów, które musiałby przytrzymywać mnie przy życiu. Chociaż. Kto ich tam wie?
Zemdliło mnie na samą myśl, że moje niebo mogłoby tak wyglądać.
„Oby nie” – pomyślałem i uśmiechnąłem się do Joli. Odpowiedziała uśmiechem.
- Dzień dobry. – dodała bez wyrazu. Kiwnąłem głową, na znak, że usłyszałem co do mnie powiedziała. Nie byłem w stanie zrobić nic więcej.
Ból uderzył mnie niczym kamień wystrzelony z procy. Zaczął się w głowie, przebrnął przez cały kręgosłup, po łopatkach i krzyżu, po czym zakreślił drogę powrotną, jakby obiegająca moje ciało wycieczka rowerowa. Skronie eksplodowały prądem i padłem na poduszkę sparaliżowany.
"Oddychaj" zdążyłem tylko pomyśleć, ale wykonać to wcale nie było łatwo. Ból, który czułem przy każdym większym oddechu był nie do zniesienia. Nie słyszałem dokładnie nic dookoła siebie, a oczy samowolnie zaciskałem tak mocno, że zaczęły łzawić.
- Cii... Tylko spokojnie - Jola to prawdopodobnie mówiła. Nie wiem. Wiem tylko, że nachylała się nade mną i obejmowała moją głowę jak własne dziecko.
Próbowałem otworzyć oczy, by móc ją zobaczyć. W końcu udało mi się tego dokonać.
Płakała.
Na końcu języka miałem pytanie "czemu płaczesz?", a jednak droga z końca języka do jego początku zdawała się tak długa i niemożliwa do przejścia, że nadal milczałem i czekałem. Myślałem wtedy: "Czemu płaczesz? Przecież ja żyję. Przecież oddycham. Ból jest tylko bólem... Minie. Samochód? Rzecz nabyta. Nikogo nie wiozłem, więc nie mogło być żadnych ofiar. Żadnych oprócz mnie. A ja żyję."
Gdy leżałem tak i myślałem o tym, usłyszałem jej szept. Delikatny i kojący jak zawsze. Tuląc mnie i płacząc mówiła:
- Musisz być silny...
Poczułem jak ogarnia mnie przerażenie.


10


Tydzień później dowiedziałem się czemu płakała.
Złamany kręgosłup.
Tyle powiedział mi lekarz. Oznajmił to jakby informował mnie co będzie na obiad. Wydał wyrok i tyle.
Nie godziłem się z tym.
Pierwszego dnia nawrzeszczałem na niego - złego posłańca, który przychodzi i mówi mi głupoty bez przemyślenia.
- Pieprzy pan! Proszę się wynieść! - tyle powiedziałem.
Wyszedł.
Dzień później przyszedł znowu, a ja zapytałem.
- Co to znaczy? - łudziłem się chyba jeszcze nadzieją, że się mylę. Że to diagnoza jak każda inna. Rehabilitacja i powrót do domu. Jak to po chorobie. W głębi duszy jednak doskonale wiedziałem co to znaczy.
- Nie będziesz mógł chodzić - powiedział wtedy.
Znów się wydarłem. Znów kłamał.
Nie wiem dlaczego za każdym razem, gdy widziałem tego człowieka w ciągu następnych kilku dni, wrzeszczałem na niego i kazałem wyjść. Chyba nie przejmował się tym zbytnio. Pewnie wiele razy przekazywał podobne wieści swoim pacjentom. Pewnie każdy tak reagował. Nie byłem nikim niezwykłym w jego karierze.
Ją wpuszczałem. Tylko ją. Ona mogła wejść bez świadomości, że zacznę się wydzierać. Że ją wyrzucę. Zawsze gdy przychodziła siadała i patrzyła na mnie wzrokiem pełnym współczucia, którego nienawidziłem, choć tak doskonale rozumiałem.
Siadała koło mnie i nic nie mówiła. Dlaczego nic nie mówi? To milczenie było gorsze od diagnozy, którą usłyszałem.
- To Bóg? - zapytałem kiedyś, gdy jak zwykle siedziała w milczeniu koło mnie jak mój cichy stróż i patrzyła tym znienawidzonym przeze mnie wzrokiem.
- Bóg nie zsyła na nas więcej niż bylibyśmy w stanie znieść - odpowiedziała wymijająco, a ja zauważyłem łzy w jej oczach gdy to mówiła. Wiedziałem, że ma rację, ale coś wewnątrz mnie gniło. Gniły moje myśli. To w co zawsze wierzyłem gniło i śmierdziało w głębi mojej głowy.
Nigdy jej tego nie powiedziałem. Nie potrafiłem. Już sam nie umiałem z nią rozmawiać.


11

Powrót do domu okazał się trudniejszy niż myślałem. Dopóki leżałem w szpitalu w pełnej świadomości tego co mnie czeka - nie docierało to do mnie. Dopiero, gdy wychodziłem i posadzili mnie na wózek - na metalowego diabła, który miał być ze mną już do końca - wtedy to do mnie dotarło. Wtedy zrozumiałem, że to na zawsze.
Dom wyglądał jak zawsze. Posprzątany przez Jolę, jakbym nigdy stąd nie wyszedł. A jednak... Był inny. Był pusty.
Siedziałem w oknie i patrzyłem w nie ze świadomością, że od teraz tak będzie wyglądało moje życie. Będę siedział i patrzył. Nie potrafiłem nawet płakać...
- Musimy sprzedać dom - powiedziała kiedyś do mnie. Spojrzałem na nią z zainteresowaniem, bo myślałem, że to jakiś żart. Sprzedać dom? Niby czemu?
- Nie zgadzam się - powiedziałem widząc jej poważną minę.
- Musimy - powiedziała tylko i wyszła zostawiając mnie samego. Nic już nie mogłem powiedzieć. Straciłem oprócz nóg, także prawo głosu.
Nie wracaliśmy do tej rozmowy, aż do chwili, gdy przyprowadziła notariusza by wycenił całą powierzchnię. Cena, którą podał nie była wygórowana. Coś wewnątrz mnie burzyło się i powiedziałem.
- Nie sprzedamy tego domu! - a Jola popatrzyła na mnie smutno po czym powiedziała zwyczajnie.
- Przepraszam na chwilę. - potem popchnęła mój wózek do sąsiedniego pokoju, a ja nie mogłem nic zrobić.
- Chcesz odejść? - zapytałem zwyczajnie, gdy zostaliśmy sami.
- Chcę - odpowiedziała. - Ale nie mogę.
- Chcesz zabrać mi wszystko, prawda?
- Kocham cię - odpowiedziała, jakby to miało wszystko tłumaczyć. - Muszę sprzedać ten dom. - powiedziała i wyszła, by dokończyć rozmowę z notariuszem. Zostałem sam.
Poczułem gorycz w ustach. Czekało mnie najdłuższe czterdzieści minut życia. Słyszałem ich głosy zza ściany i zaciskałem zęby, by nie rozpłakać się, czując, że tracę wszystko.
Potem ona przyszła do mnie i powiedziała:
- Wycenili dom na sto pięćdziesiąt tysięcy.
- Dlaczego? - nie byłem w stanie zadać innego pytania. Nie byłem w stanie nic więcej dodać.
- Bo nie stać nas na twoje leczenie - powiedziała i popłakała się.
- Słucham? - nie rozumiałem. - a polisa? Byłem ubezpieczony! - krzyknąłem.
- Byłeś. Ale zakład uznał to za sabotaż. Hamulce były przecięte. Pracodawcy też nie chcieli ci pomoc, bo tego dnia straciłeś pracę. Uznali, że chcesz ich wydoić i złożyli sprawę do sądu - powiedziała, a ja zrozumiałem, jak bardzo myliłem się do tej pory. Nigdy o to nie zapytałem. Byłem bez pracy, a wypadek spowodowałem sam...
Płakałem, gdy mówiłem:
- Przepraszam...
Ona podeszła i przytuliła mnie mocno, mówiąc.
- Jakoś to będzie... Bóg nam pomoże.
"Jaki Bóg?" - zapytałem się w myślach, ale nie dodałem nic więcej.


12

Rok później

Jestem sparaliżowany od roku, a czuję się jakbym był taki całe życie. Nic już nie jest takie samo. Przeprowadziliśmy się do kawalerki - jednopokojowej z aneksem kuchennym. Trzy miesiące temu Jola zaszła w ciążę.
Nie wiem czy można się przyzwyczaić do tego, że się nie chodzi. Nie wiem czy można żyć bez świadomości jak wiele straciliśmy. Ja myślę o tym każdego dnia. I tylko ona... Moja iskierka - wciąż trwa przy mnie.
Nie jest jej łatwo. Wiem, że myśli czasem o tym, by mnie zostawić. Nie "mnie", ale to co mnie spotkało. To wszystko co uczyniło moje życie tak trudnym. Wiem, że modli się co dzień, do Boga, w którego ja już nie wierzę. Choć może ten Bóg... Ta Siła Wyższa... Może chciał pokazać mi jak wiele mam.
Pukanie do drzwi.
Mozolnie przesuwam wózek, którym nauczyłem się operować przez ten czas i otwieram drzwi:
- Ksiądz Bartosz! - mówię zaskoczony i uśmiecham się, co nauczyłem się robić niezależnie od nastroju.
- Witaj Zbyszku - mówi i wchodzi do środka - Jak się czujesz?
- Bywało lepiej - przyznaję i uśmiecham się krzywo.
- Tak, tak... Bywało - przyznaje on. - Wciąż jednak chodzisz do kościoła i to bardzo mnie raduje.
- Tak - świadom jestem tego, że chodzę tam tylko dla niej. Dla mnie bowiem Boga już nie ma.
- Gdzie żona? - pyta.
- Wyszła na chwilę. Zaraz powinna wrócić.
- Rozumiem. - mówi on a potem zamyśla się na chwilę. - Przeszedłeś większość prób... - mówi cicho, a ja z zainteresowaniem patrzę na niego. Próby? Jakie próby? Boskie zapewne...
- Mam nadzieję, że tak.
- Taak... Dobry z ciebie chrześcijanin... Z twojej żony też... Miałeś wszystko Zbyszku... Pracę, którą straciłeś... Samochód... Nogi... Dom i żonę. Dziecko w drodze...
- Żonę i dziecko wciąż jest - mówię zwyczajnie.
- Jesteś tego pewien? - pyta, a mnie dreszcz przechodzi po plecach. - Rozmawialiśmy kiedyś o tym jak dobrze wam się żyje. Musiałem poddać was próbie. Dlatego poprosiłem o pomoc przyjaciela... Pożyczając mu pieniądze na wykupienie twojej firmy miałem tylko jedno "ale". Poprosiłem, by poddał cię próbie. Był tak uradowany, że nie zapytał czemu.
- Słucham? - wydaje mi się, że się przesłyszałem.
- Przecięcie hamulców już nie było takie proste... Ktoś mógł mnie zobaczyć... Rozpoznać... Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Uznali, że to twoja sprawka... A teraz? Teraz byłem na spotkaniu z twoją żoną... Mówiła mi o dziecku. Uznałem, że poddam cię ostatniej próbie, bo myślę, że dzięki niej przeszedłeś tak łatwo pozostałe. Musisz stracić całe dobro, które posiadasz, by móc określić się jako prawdziwego chrześcijanina. Dlatego musiałem to zrobić...
- Co zrobić?
- Zabić twoją żonę. - mówi zwyczajnie.
- Ksiądz żartuje...
- Akurat w żartach nigdy nie byłem zbyt dobry... To nie było proste. O nie. Ale ona mi ufała jak nikomu innemu. Dlatego nic nie mówiła, gdy zaproponowałem spotkanie w wieży kościelnej. Dzwon zagłuszył jej krzyk, gdy spadała, a ona... Przecież nie miała łatwo... Nie wytrzymała z mężem przykutym do wózka, w dodatku spodziewając się dziecka. Uznają to za samobójstwo...
Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Przecież to musi być blef. To niemożliwe. Moja Jola... Moje dziecko... Teraz, gdy wszystko zaczynało się okładać...
- To od początku był ksiądz? - zapytałem, gdy poczułem, że coś we mnie pęka. - Nie Bóg, tylko ksiądz?
- Bóg posłużył się moimi rękami.
I wtedy zrozumiałem. Nie mam już nic. Nic na czym mogłoby mi zależeć. Dla czego mogę żyć. Niewiele myśląc chwyciłem nóż stołowy i wbiłem księdzu Bartoszowi prosto w serce. Miałem przynajmniej taką nadzieję.
Potem wyjąłem nóż z jego klatki piersiowej i wbiłem po raz drugi i kolejne. Patrzyłem na jego przerażoną twarz i wiedziałem. To on uczynił mnie diabłem. Nie miałem wyrzutów sumienia.
- Nie przeszedłeś ostatniej próby synu - powiedział tylko nim wyzionął ducha. A ja długo jeszcze wbijałem mu nóż w serce, nie czując ani ulgi, ani strachu, ani nawet złości.
Nie czułem już nic...
Odpowiedz
#2
Cytat:Teraz, gdy wszystko zaczynało się okładać...
Układać - literówka.
Ortografia i interpunkcja "w normie" - wszystko ok, a przynajmniej nie rzuciły mi się wo czy żadne błędy.

Skąd pomysł na taką historię? To jest świetne! Czyta się jednym tchem, bohaterowie wciągają, wszystko jest bardzo realistyczne. Z początku wydawało mi się, że ten ksiądz będzie Bogiem, pod koniec, że jest Szatanem.
Nie można się za bardzo rozpisać, bo po prostu nie ma po co. Wszystko dopracowane, skłania do refleksji, a tekst wydaje się tłumaczeniem chrześcijaństwa na dzisiejsze czasy.
Cholera! To było tak piękne, że aż skłania mnie do zadumy nad swoim życiem!
Nie wiem, czy pisał to zatwardziały chrześcijanin, wierny zakochany w Bogu czy ateista uzasadniający swoje racje, bo wszystkie te persony przewijały mi się po drugiej stronie tekstu podczas czytania.
Jest to też całkiem miła odskocznia dla mnie od w pewien sposób parodiującego Boga tekstu "Historia świata rozdział zerowy" autora Dlajaj.

I jeszcze, co mnie uderzyło - zazwyczaj tego typu teksty (dopracowane i wciągające) wychodzą spod palców/pióra użytkowników rangi "Mistrz Pióra", co świadczy jedynie, że masz doświadczenie i rozwinięty warsztat, a w związku z tym, nie mogę się doczekać kolejnych tekstów!
Odpowiedz
#3
(08-09-2014, 14:20)BEL6 napisał(a):
Cytat:Teraz, gdy wszystko zaczynało się okładać...
Układać - literówka.
Ortografia i interpunkcja "w normie" - wszystko ok, a przynajmniej nie rzuciły mi się wo czy żadne błędy.

Skąd pomysł na taką historię? To jest świetne! Czyta się jednym tchem, bohaterowie wciągają, wszystko jest bardzo realistyczne. Z początku wydawało mi się, że ten ksiądz będzie Bogiem, pod koniec, że jest Szatanem.
Nie można się za bardzo rozpisać, bo po prostu nie ma po co. Wszystko dopracowane, skłania do refleksji, a tekst wydaje się tłumaczeniem chrześcijaństwa na dzisiejsze czasy.
Cholera! To było tak piękne, że aż skłania mnie do zadumy nad swoim życiem!
Nie wiem, czy pisał to zatwardziały chrześcijanin, wierny zakochany w Bogu czy ateista uzasadniający swoje racje, bo wszystkie te persony przewijały mi się po drugiej stronie tekstu podczas czytania.
Jest to też całkiem miła odskocznia dla mnie od w pewien sposób parodiującego Boga tekstu "Historia świata rozdział zerowy" autora Dlajaj.

I jeszcze, co mnie uderzyło - zazwyczaj tego typu teksty (dopracowane i wciągające) wychodzą spod palców/pióra użytkowników rangi "Mistrz Pióra", co świadczy jedynie, że masz doświadczenie i rozwinięty warsztat, a w związku z tym, nie mogę się doczekać kolejnych tekstów!

O. Dawno mnie tu nie było Smile Drobne problemy z komputerem :/
Dziękuję bardzo taką wypowiedź. Nie spodziewałam się, że aż tak się spodoba Smile
Takie komentarze zawsze dodają skrzydeł.
Pozdrawiam
Odpowiedz
#4
- Musimy sprzedać dom - powiedziała kiedyś do mnie. Spojrzałem na nią z zainteresowaniem, bo myślałem, że to jakiś żart. Sprzedać dom? Niby czemu?
- Nie zgadzam się - powiedziałem widząc jej poważną minę.
- Musimy - powiedziała tylko i wyszła zostawiając mnie samego. Nic już nie mogłem powiedzieć. Straciłem oprócz nóg, także prawo głosu.
Nie wracaliśmy do tej rozmowy, aż do chwili, gdy przyprowadziła notariusza by wycenił całą powierzchnię. Cena, którą podał nie była wygórowana. Coś wewnątrz mnie burzyło się i powiedziałem.
- Nie sprzedamy tego domu! - a Jola popatrzyła na mnie smutno po czym powiedziała zwyczajnie.
- Przepraszam na chwilę. - potem popchnęła mój wózek do sąsiedniego pokoju, a ja nie mogłem nic zrobić.
- Chcesz odejść? - zapytałem zwyczajnie,
Antonia? - 35 lat i 60 kilogramów czystej skromności. Angel
Odpowiedz
#5
dziękuję. już poprawiam Smile

Eksperyment

1
Ziemia pokryła się śniegiem dokładnie tydzień temu. Większość dróg była zasypana, a my staliśmy w zaspie śnieżnej i nie mogliśmy ruszyć samochodu nawet o centymetr. Śnieg rozpadał się na dobre, zrobiło się niemal całkiem ciemno, a moja żona powiedziała:
- Chyba dziś nie dojedziemy na mszę.
W myśli przyznałem jej rację. Nie było szans byśmy wydostali się stąd przed siedemnastą. Spojrzałem na zegarek. Za dwie. Ostatni raz przycisnąłem pedał gazu i utwierdziłem się w przekonaniu, że nic z tego. Utknęliśmy.
- Co teraz? – zapytała Jola, a w jej oczach widziałem niemą prośbę: „Zrób coś”. Rozłożyłem ręce.
- Chyba musimy wrócić na piechotę. Nie wyjedziemy dziś. A i do kościoła nie dojdziemy na czas.
Jej ramiona opadły bezwładnie. Nie to chciała usłyszeć. A jednak wzięła torebkę do ręki, mocniej opatuliła się szalikiem i już otwierała drzwi od samochodu. Ja także wyszedłem na zewnątrz.
Wiatr był niemiłosierny. Nie uszliśmy trzydziestu metrów, kiedy poczuliśmy jego obezwładniającą siłę. Od domu dzieliło nas pięćset metrów. Dotarcie zajęło nam półtorej godziny.
Pierwsze co zrobiliśmy to rozpaliliśmy kominek i opatuliliśmy się ciepłymi, suchymi rzeczami. Czerwone poliki piekły od mrozu, a palce jeszcze nie ruszały się tak sprawnie jak powinny. Usiedliśmy na kanapie, kiedy Jola powiedziała:
- Najgorsze jest to, że obiecałam księdzu Bartoszowi, że będziemy. Miałam zbierać składki na nowy ołtarz…
- Zrozumie, że nie mogłaś nic zrobić. Cud, że dotarliśmy do domu.
- Tak. Wiem. – powiedziała, ale jej mina mówiła co innego. Czuła się winna. Taka już była ta moja żona.


2
- Proszę księdza! – zawołał Olek, najstarszy ze wszystkich ministrantów i jedyny, który tego dnia stawił się na służbę. – Zasypało Kownackich!
Ksiądz Bartosz odwrócił się i z niedowierzaniem zapytał.
- To Kownaccy mają samochód? No proszę… Coraz mniej wiem o moich parafianach. – ostatnie zdanie wypowiedziane było z nieopisaną nostalgią.
- Co robimy proszę księdza?
- A cóż mamy zrobić?
- No… Zasypało ich pod samym kościołem… - Ksiądz zamyślił się lekko po czym zapytał:
- Czy Kimińscy dziś byli? – Olek zastanowił się chwilę.
- Zdaje się, że nie…
- Nie, powiadasz… Tam mi się właśnie wydawało… Czy coś się stało?
- Nie wiem proszę księdza. Być może nie dojechali, bo zasypało wąwóz. Zawsze tamtędy jechali.
- Ach tak… Zasypało. Cóż. Pewnie tak! Chyba ich jutro odwiedzę. Ale najpierw, pomóżmy Kownackim. – Po tych słowach obaj wyszli zakrystii.


3

Około godziny dziewiętnastej w domu Kimińskich rozległ się dźwięk telefonu. Słuchawka dzwoniła długo i namiętnie, aż w końcu pojawił się sygnał automatycznej sekretarki, gdzie rozradowany głos powiedział:
„Tu Jola i Zbyszek Kimińscy. Jeśli nie pomyliłeś numerów, zostaw wiadomość. Postaramy się oddzwonić”. Głos ucichł, a w tle pojawił się głuchy sygnał. Wraz z nim rozmówca odłożył słuchawkę.


4

Obudziłem się rano i pierwsze co poczułem to nieopisany żal, że w tej chwili muszę wstać spod ciepłej kołdry i zacząć szykować się do pracy. Ognisko w nocy zgasło i całe mieszkanie przeszło chłodem. Od tego mrozu czułem zimny powiew na polikach. Mocno przytuliłem się do Joli, a ona w półśnie zapytała:
- Nie musisz już wstawać do pracy?
- Nie chcę. – odpowiedziałem i zacisnąłem powieki jakby to miało uratować mnie przed jawą.
- Która godzina? – zapytała ona, a ja z ociąganiem i wielką niechęcią spojrzałem na zegarek. Dochodziła szósta. Powiedziałem to Joli, a ona zrobiła jedyną rzecz, której nie powinna była robić. Nie teraz… Wyprostowała się i ściągnęła ze mnie kołdrę.
Poczułem jak chłodne powietrze przechodzi mi po plecach i nogach. Mięśnie zacisnęły się w skurczach, a powieki nadal pozostały zamknięte.
- Wstawaj leniuchu! – Jola szturchnęła mnie w bok. Nie poddałem się.
- Zaraz naleję zimnej wody i cię poleję. Obiecuję. – no właśnie. Otóż chodzi o to, że była do tego zdolna. Wiedziałem o tym aż za dobrze. Dlatego otworzyłem oczy i wyprostowałem się na łóżku. Wyjrzałem przez okno i z ulgą stwierdziłem, że śnieg już nie pada, a nawet zaczął się częściowo topić. Być może okaże się, że samochód będzie na chodzie.
Odkrycie to dodało mi nowych sił by stawić czoło tej okrutnej zimie.
Wykąpałem się i ogoliłem, a Jola w tym czasie nakrywała do stołu. Śniadanie przebiegło w ogólnej ciszy, tylko ona uśmiechała się do mnie co jakiś czas, jak to zwykła była robić. Dzisiaj jadłem dużo szybciej niż zwykle, bo miałem świadomość, że droga do samochodu nie będzie łatwa. Jeśli okaże się, że on nie wyjedzie z zaspy, spóźnię się bardziej niż przewidywałem.
Tak więc niecałe dwie minuty po śniadaniu już ubierałem kurtkę i wychodziłem na mróz. Pierwszy uderzył moją twarz i policzki, które zaczęły piec pod jego wpływem. Oczy zaczęły łzawić, a szalik oplątany dookoła szyi niewiele pomagał. Dotarcie w miejsce wczorajszej porażki zajęło mi około czterdziestu minut. Z ulgą zauważyłem, że śnieg pod kołami nieco się uleżał, stopniał i stwardniał. Wsiadłem za kierownicę i przekręciłem kluczyk w stacyjce.
Silnik zapalił. Odetchnąłem. Przez chwilę bałem się, że nic z tego. Koła zaczęły pracować na przyspieszonych obrotach odgarniając śnieg spod siebie. W pierwszej chwili auto nie chciało współpracować. Nastawiłem wsteczny bieg i z całej siły przycisnąłem pedał gazu. Usłyszałem jak trybiki wewnątrz pracują, ale samochód wciąż stał w miejscu. Zły walnąłem kierownicę i zmieniłem bieg na jedynkę, potem dwójkę i dodałem gazu.
Tąpnęło mną, jakbym spadł z jakiejś większej wysokości. Uderzyłem głową w dach, bo jak zwykle zapomniałem zapiąć pasa, a nie było Joli, która mogłaby mi o tym przypomnieć. Grunt jednak, że samochód ruszył i kilka sekund później, lekko zdezorientowany, ale usatysfakcjonowany byłem na trasie.
Do pracy spóźniłem się niecały kwadrans, nie ze względu na śnieg, ale ze względu na korek, który utrudniał dotarcie na miejsce. Cała ulica zapełniona była autami, które poruszały się pięć metrów na kwadrans. Kląłem pod nosem, świadomy, że innej drogi do pracy nie mam.
Kiedy przyszedłem, szefa na szczęście jeszcze nie było, toteż spóźnienie uszło mi płazem. Zasiadłem więc za biurkiem, wziąłem do ręki plik papierów, który czekał na zatwierdzenie i tak minął mi czas do obiadu.
Obiad zjadłem w restauracji na dole, chyba nieco zbyt szybko do dostałem zgagi i ciężko było mi usiedzieć do wieczora. W drodze powrotnej jak zwykle śpiewałem na cały głos, i nawet nieźle mi się jechało, pomijając fakt, że znów zaczął padać śnieg.
Kiedy wchodziłem do domu, zauważyłem, że mamy gościa.
- Szczęść Boże! – przywitałem się z księdzem Bartoszem, który kończył jeść ciastko.
- Szczęść Boże, Zbyszku! Właśnie tłumaczyłem Joli, że przyjechałem do was, bo się martwiłem. – w momencie kiedy to mówił, podawał mi rękę na powitanie.
- Księdza zmartwiło, że nie było nas wczoraj na mszy. Niewiele osób podobno przyszło.
- No tak. Straszna zamieć była. My utknęliśmy na pierwszym odcinku drogi.
- Utknęliście?
- Tak. Samochód wpadł w zaspę i nie sposób było wyjechać. Zamiast na siedemnastą na mszę, byliśmy po dziewiętnastej w domu. Mieliśmy nawet dzwonić, żeby ksiądz się nie martwił, ale kiedy dotarliśmy, byliśmy tak zziębnięci, że zaraz położyliśmy się spać.
- Rozumiem. – ksiądz pokiwał głową ze zrozumieniem. – Ale teraz samochód już na chodzie? – zapytał patrząc przez okno na stojące auto.
- Tak, tak. Na chodzie. Cudem udało mi się go wyprowadzić ze śniegu. Spóźniłem się przez to do pracy. – wyznałem. Na to Jola zapytała:
- Jak to się spóźniłeś? Ile? Długo?
- Piętnaście minut, ale szefa jeszcze nie było, toteż nikt mnie nie nakrył.
- Całe szczęście! – odetchnęła z ulgą moja nieco przewrażliwiona żona.
- Tak, Zbyszku. Bóg czuwał nad tobą. – dodał ksiądz wypijając resztki herbaty, którą miał w filiżance. Po tych słowach wstał i podał rękę mówiąc – No. Ja to będę szedł. Dziękuję za miłą gościnę. Cieszę się, że u was wszystko w porządku. – po tych słowach założył kapelusz i skierował się w stronę drzwi. Ja i Jola ruszyliśmy za nim. Już w progu, nagle przystanął, odwrócił się i zapytał, jakby czekał na to od dawna:
- Tak właściwie… Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale tak sobie myślę… Nie macie na co narzekać prawda? – po tych słowach uśmiechnął się do mnie w oczekiwaniu na odpowiedź. Spojrzałem na Jolę, lekko objąłem ją w pasie i odpowiedziałem:
- Nie mamy, proszę księdza.
- Tak… Ty, Zbyszku, masz świetną pracę, mieszkanie niczego sobie, samochód na który nie było was stać, ale który odziedziczyliście po krewnym… Niczego sobie życie, prawda?
- Można tak powiedzieć. – odpowiedziałem ostrożnie i oczekiwałem na uchylenie rąbka tajemniczy, do czego on zmierza. Ksiądz jednak tylko uśmiechnął się, jeszcze raz zdjął i nałożył kapelusz w lekkim ukłonie i wyszedł.
A ja zrozumiałem, że miał rację…


5

Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Wcale nie chciało mi się wstawać, szczególnie, że kiedy odgarnąłem kołdrę, poczułem, że mam gęsią skórkę na całym ciele. Zerknąłem na Jolę, która smacznie spała. Nie powinienem był jej budzić, ale nie potrafiłem się opanować.
Delikatnie pocałowałem ją w szyję, potem nieco mocniej w policzek. Obudziła się, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i zapytała:
- Czy ty nie powinieneś już wstawać? – spojrzałem na zegarek. To prawda… Zegarek wskazywał szóstą rano, a więc najwyższy czas zacząć szykować się do pracy. Zamiast tego jednak, spojrzałem błagalnie na Jolę i powiedziałem:
- Zawsze umiesz zabić cały romantyzm, wiesz? – zaśmiała się.
- Wiem. Ale taką mnie kochasz. – pocałowała mnie w usta, przykryła się kołdrą i zarządziła. – Wstawaj. Ja idę spać. Dobranoc.
- Sadystka. – wstałem posłusznie i ruszyłem do łazienki czyniąc mój rytuał.
Kiedy stamtąd wyszedłem , śniadanie było na stole, a Jola w szlafroku patrzyła na mnie zza stołu.
- Taka kobieta to skarb - powiedziałem i zasiadłem za stołem.
- A co miałam zrobić, skoro nazwałeś mnie sadystką?
- Potwierdzić, że mam rację.
- Tego nie mogłam zrobić. W imię wszystkich kobiet na całym świecie, musiałam udowodnić ci, że się mylisz.
Kiedy szedłem do samochodu, Jola wyszła na próg i ubrana tylko w szlafrok i ciepły sweter, pocałowała mnie na do widzenia:
- Pa, kochanie.
- Pa. – powiedziałem otwierając samochód. – A teraz wracaj do domu, bo mi się jeszcze przeziębisz, albo co i co ja zrobię?
- Sam będziesz musiał robić sobie śniadanie. – skwitowała.
- No właśnie!

6

Tym zrazem w pracy byłem dziesięć minut przed czasem. Nikt nie mógł mi zarzucić, że tak nie jest. Podbiłem kartę i wszedłem go mojego gabinetu. Nie zdążyłem usiąść za biurkiem, kiedy drzwi otworzyły się i w progu stanął mój szef:
- Dzień dobry, Zbyszku.
- Witaj, szefie – wstałem i podałem rękę przełożonemu. Uścisnął ją mocno, ale zaraz puścił. Wyprostowałem się i czekałem na to co ma mi do powiedzenia.
- Jak ci się u nas podoba? – zapytał. Odpowiedziałem niemal zbyt szybko.
- Świetnie mi się pracuje. – spojrzał na mnie znacząco i chłodnym tonem oznajmił.
- Przyszedłem uprzedzić cię, że długo tu nie popracujesz. Wraz z końcem miesiąca pożegnasz się z tą posadą. – Oniemiałem. Zauważył chyba, że nie wiem co powiedzieć, więc powiedział mi prosto w twarz – Jesteś zwolniony Zbyszku. – po czym wyszedł. A ja nie wiedząc co dalej czynić, usiadłem na krześle i bezmyślnie zacząłem wypełniać papiery czekające na podpisanie.
Waga tej informacji dotarła do mnie dopiero w porze obiadu, gdzie siedziałem i zacząłem się zastanawiać co się stało. W gruncie rzeczy szef nic nie powiedział. Po prostu oznajmił, że mnie wyrzuca. A ja nie wiem za co i dlaczego akurat teraz. Spóźniłem się wczoraj po raz drugi w moim niemal siedmioletniej karierze, a szef nawet jeśli się o tym dowiedział, najpierw powinien dać mi upomnienie, a nie bez słowa oznajmić, że tracę pracę.
Niewiele zjadłem, raczej tylko rozwaliłem wszystko na talerzu i poszedłem rozmówić się z nim i wyjaśnić ewentualne nieporozumienia.
Zapukałem do drzwi jego biura i usłyszawszy : „Wejść” otworzyłem drzwi. Jakby nie pamiętał porannej rozmowy, bo od razu zapytał:
- O co chodzi, Zbyszku?
- Czemu tracę pracę?
- A. To. Cóż… Tak postanowiłem. Tylko tyle.
- To nie jest wyjaśnienie. Chcę usłyszeć prawdę. Dlaczego?
- Ech… Zbyszku. Nie gryź się tym tak bardzo. Jesteś jeszcze młody. Znajdziesz inne zajęcia. Nie sądzę, żeby kariera biurowa była ci pisana.
- Dlatego jestem zwolniony?! – nie mogłem uwierzyć.
- Między innymi. – opowiedział wymijająco.
- A więc czemu?! Cholera! Mam prawo wiedzieć co zrobiłem źle!
- Kto powiedział, że zrobiłeś coś źle? Dobrze. Powiem ci prawdę, bo jak sam twierdzisz, zasługujesz na to. Firma bankrutuje. Wykupił nas bogaty przedsiębiorca, który nie wiedzieć czemu zarządził, że ty i kilku innych ludzi nie nadajecie się do tej pracy. Nie pytałem czemu, ale to był jedyny warunek by nie zwolnił nas wszystkich. Dostaniesz świetne referencje. O to się nie martw.
- Co?! Kim jest ten przedsiębiorca! Chcę poznać jego nazwisko!
- Przykro mi, nie mogę ci pomóc, a teraz nalegam byś opuścił moje biuro. Zdaje się, że przerwa obiadowa właśnie dobiegła końca. Chyba nie chcesz stracić pensji i za ten miesiąc.
Stałem jak sparaliżowany. Czułem się upokorzony i wykorzystany. I za wszelką cenę chciałem wiedzieć o co chodzi. A jednak szef nie miał już nic do dodania. Zamiast tego wstał z fotela, podszedł do drzwi, otworzył je i zarządził:
- Do widzenia, Zbyszku. Papiery chcę mieć na swoim biurku przed piątą.


7

Trudno powiedzieć jak się czułem, gdy po całym dniu pracy wracałem do domu. Byłem wściekły, czułem się podle. Jak kretyn, idiota. Szef zarządził, że mnie zwolni, by nie stracić udziałów. To nie było sprawiedliwe. W myślach mówiłem mu najgorsze rzeczy jakie tylko przyszły mi do głowy. Byłem wściekły, że nie miałem odwagi powiedzieć mu tego w twarz. Zaciskałem pięści na kierownicy, gdy nagle przed oczami stanął mi obraz Joli. Mojej kochanej Joli. Miłości jeszcze z liceum.
Co ona na to powie? Będzie się gryzła, będzie tłumiła w sobie smutek, bo na głos nigdy nie narzekała. Poczułem pieczenie w gardle. Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat chciało mi się płakać. Nie dlatego, że straciłem pracę. Dlatego, że musze unieszczęśliwić najbliższą mi osobę.
Wściekłość ogarnęła mnie na nowo. Przycisnąłem pedał gazu i jadąc jakby w amoku nie zauważyłem kiedy przegapiłem mój zjazd. Zorientowałem się kilka kilometrów dalej i wcisnąłem pedał hamulca, by wrócić na właściwą trasę. Samochód jechał dalej, a na liczniku widniała niebezpieczna prędkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. W tych warunkach było to naprawdę niebezpieczne.
Przez chwilę ogarnęła mnie panika, szybko jednak doprowadziłem się do odpowiedniego stanu i jeszcze raz wcisnąłem pedał hamulca tym razem spokojnie. Moich uszu dobiegł dziwny dźwięk, a ja zrozumiałem, że hamulce nie działają. Jechałem jednokierunkową droga i nie mogłem nic zrobić. Co gorsza w tej właśnie chwili zaczął padać śnieg i widziałem zaledwie mały fragment drogi przede mną.
Straciłem poczucie czasu. Zacząłem zwalniać, ale na niewiele się to zdało, bo jak się okazało już od jakiegoś czasu jechałem po lodzie. Wstrząsnął mną dreszcz strachu. Raptem problem utraty pracy wydał mi się błahostką niewartą uwagi. Przed oczami miałem tylko jedno. Moją żonę. Jolę, która w tej właśnie chwili zerka na zegarek oczekując, że lada chwila pojawię się w drzwiach.
Jedyne o czym w tej chwili myślałem, to o tym by wziąć ją w ramiona i przeprosić. Przeprosić, że się zabiłem. Gdy o tym myślałem, zobaczyłem światła tuż przed sobą i nim zdążyłem się zorientować, wjechałem na opla corsę i straciłem przytomność.


8

Pierwsze co zobaczyłem to białe światło. Oślepił mnie dziwny blask i nagle poczułem jak okrywa mnie fala ciepła.
„To koniec” – pomyślałem, pewny, że właśnie umarłem i ktoś prowadzi mnie ku nowemu światu. Otrzeźwiałem gdy usłyszałem cichy, wkurzający dźwięk. Czy w drodze do nieba jest wkurzająco? Czy ja trafię do nieba?
Musiałem zdaje się nieco oprzytomnieć, by zrozumieć, że źródłem światła nie jest światełko w tunelu, a jedynie znacznie za mocna świetlówka, a wkurzający dźwięk, to nic innego jak bicie mojego własnego serca. Jedyne co w tej chwili czułem to duszący ból w klatce piersiowej i na barkach. Nie mogłem się ruszyć. W dodatku czułem jakby coś wwiercało mi się w głowę. Nie było to przyjemne i powodowało, że z trudem mogłem otworzyć oczy i przyjrzeć co dzieje się dookoła.
Podejście pierwsze. Już prawie, prawie udało mi się przedrzeć przez moje własne powieki, które mimo zamknięcia boleśnie odbierały światło. Moje oczy dawały mi jakby sygnał, że jeszcze nie czas. Swoją ciężkością próbowały dać do zrozumienia, że nie będą współpracować.
Podejście drugie. Najpierw poczułem silny, przeszywający prądem ból w skroniach. To wystarczyło bym zaniechał prób na jakiś czas.
Podejście trzecie. Jak to mówią: Do trzech razy… i tak dalej. Nie mogłem się ruszyć, a miałem okropną ochotę zacisnąć pięści, jakby to miało mi pomóc przełamać opór jakim częstował mnie mój własny organizm. Nic z tego. Nie poruszyłem nawet palcem jednej ręki, tak mnie wszystko bolało. Nie wiem co było powodem, że właśnie wtedy kiedy odkryłem, że nic mi nie da napinanie mięśni, oczy same otworzyły się. Jakby rozsunęły się kotary i …. już.
Przez chwilę nic nie widziałem. Nowa porcja światła, o niespożytej sile, uderzyła we mnie. Po tej chwili amoku. Jedyne co widziałem to pełzakowate stwory latające mi przed oczami i kręcące się dookoła siebie. A jednak w tym momencie już wiedziałem, że nie jestem sam.
Tuż obok moje łóżka siedziała Jola, patrzyła na mnie i płakała. W pierwszej chwili pomyślałem:
„Czy ja nie żyję?” No bo właściwie nie wiem jak to jest po śmierci. Może właśnie tak. Może to tylko wrażenie bólu i bez-mocy. Pamiątka ze śmiertelnego życia…
Nie byłem w stanie nic powiedzieć, ale Jola zobaczyła, że otworzyłem oczy i chyba wezwała lekarza, bo zaraz potem przybiegł, siwy i niski. Popatrzył na mnie. Poświecił czymś w oczy….
„Dajcie spokój z tym światłem, do cholery!!!”. Bolało. A po tym wszystkim , poprawił poduszkę, powiedział coś do Joli (ja nadal go nie słyszałem) i wyszedł.
Zostaliśmy sami. Ja i moja piękna żona.
Leżałem w łóżku czując ból na każdym, najmniejszym nawet kawałku mojego ciała, a jedyne o czym myślałem w tej chwili to jaką piękną kobietę poślubiłem. Spróbowałem się uśmiechnąć. Na nic. Nie wyczaiła moich intencji, bo gdy spojrzałem jej w oczy zamiast oddać uśmiech, rozpłakała się. Nic już nie rozumiałem, ale jej zachowanie obudziło we mnie niepokój. Poczułem w gardle nieopisany strach. Jakby nagle wyrósł mi tam wielki kamień. Nie mogłem zapytać. Nie potrafiłem spojrzeć na nią żądając odpowiedzi co się dzieje. Jedyne co mogłem to drżeć. Ze strachu.
Całe moje ciało zdrętwiało, włosy przykleiły mi się do mokrego czoła, ale oddech nie zmienił się nawet odrobinę. Żadna część mojego ciała nie dała sygnału Joli, że ja czegoś oczekuję. Zamiast tego wysłał przekaz do mojego mózgu, że moje powieki na nowo są niewyobrażalnie ciężkie.
Zasnąłem.


9

Budzik w domu nigdy mnie nie budził. Jestem w stanie sprzedać duszę za to stwierdzenie. Budzik w domu był cichym kochankiem mojej żony. To jej szeptał do ucha swe najskrytsze tajemnice. To ją nieraz doprowadzał do obłędu. Nie mnie.
Teraz jednak było inaczej. Obudziłem się w białym pokoju, wszystko tu było białe. Zaczynając od białej narzuty, białej kołdry, białej szafki nocnej, a na białych drzwiach kończąc. Wszystko przeraźliwie czyste.
Po środku tej czystości i sterylności siedziała moja żona, ubrana w granatowy kostium. Jak zwykle ona wnosiła w moje życie trochę koloru. Uśmiechnęła się do mnie zamiast
„dzień dobry”, a w jej uśmiechu było coś niepokojącego. Jakby mówił: „Nie martw się. Będzie dobrze. Razem przez to przebrniemy”. To był tego typu uśmiech. Nie pytałem.
W chwili kiedy moja żona siedziała bez słowa, wpatrując się we mnie ja poddałem się zadumie. Zastanawiałem się jak wygląda niebo. Skąd pewność, że nie właśnie tak jak tutaj? Czysto, biało, a po środku kobieta mojego życia. Być może. Czemu nie.
Choć podejrzewam, że w niebie nie mają aż tylu przewodów, które musiałby przytrzymywać mnie przy życiu. Chociaż. Kto ich tam wie?
Zemdliło mnie na samą myśl, że moje niebo mogłoby tak wyglądać.
„Oby nie” – pomyślałem i uśmiechnąłem się do Joli. Odpowiedziała uśmiechem.
- Dzień dobry. – dodała bez wyrazu. Kiwnąłem głową, na znak, że usłyszałem co do mnie powiedziała. Nie byłem w stanie zrobić nic więcej.
Ból uderzył mnie niczym kamień wystrzelony z procy. Zaczął się w głowie, przebrnął przez cały kręgosłup, po łopatkach i krzyżu, po czym zakreślił drogę powrotną, jakby obiegająca moje ciało wycieczka rowerowa. Skronie eksplodowały prądem i padłem na poduszkę sparaliżowany.
"Oddychaj" zdążyłem tylko pomyśleć, ale wykonać to wcale nie było łatwo. Ból, który czułem przy każdym większym oddechu był nie do zniesienia. Nie słyszałem dokładnie nic dookoła siebie, a oczy samowolnie zaciskałem tak mocno, że zaczęły łzawić.
- Cii... Tylko spokojnie - Jola to prawdopodobnie mówiła. Nie wiem. Wiem tylko, że nachylała się nade mną i obejmowała moją głowę jak własne dziecko.
Próbowałem otworzyć oczy, by móc ją zobaczyć. W końcu udało mi się tego dokonać.
Płakała.
Na końcu języka miałem pytanie "czemu płaczesz?", a jednak droga z końca języka do jego początku zdawała się tak długa i niemożliwa do przejścia, że nadal milczałem i czekałem. Myślałem wtedy: "Czemu płaczesz? Przecież ja żyję. Przecież oddycham. Ból jest tylko bólem... Minie. Samochód? Rzecz nabyta. Nikogo nie wiozłem, więc nie mogło być żadnych ofiar. Żadnych oprócz mnie. A ja żyję."
Gdy leżałem tak i myślałem o tym, usłyszałem jej szept. Delikatny i kojący jak zawsze. Tuląc mnie i płacząc mówiła:
- Musisz być silny...
Poczułem jak ogarnia mnie przerażenie.


10


Tydzień później dowiedziałem się czemu płakała.
Złamany kręgosłup.
Tyle powiedział mi lekarz. Oznajmił to jakby informował mnie co będzie na obiad. Wydał wyrok i tyle.
Nie godziłem się z tym.
Pierwszego dnia nawrzeszczałem na niego - złego posłańca, który przychodzi i mówi mi głupoty bez przemyślenia.
- Pieprzy pan! Proszę się wynieść! - tyle powiedziałem.
Wyszedł.
Dzień później przyszedł znowu, a ja zapytałem.
- Co to znaczy? - łudziłem się chyba jeszcze nadzieją, że się mylę. Że to diagnoza jak każda inna. Rehabilitacja i powrót do domu. Jak to po chorobie. W głębi duszy jednak doskonale wiedziałem co to znaczy.
- Nie będziesz mógł chodzić - powiedział wtedy.
Znów się wydarłem. Znów kłamał.
Nie wiem dlaczego za każdym razem, gdy widziałem tego człowieka w ciągu następnych kilku dni, wrzeszczałem na niego i kazałem wyjść. Chyba nie przejmował się tym zbytnio. Pewnie wiele razy przekazywał podobne wieści swoim pacjentom. Pewnie każdy tak reagował. Nie byłem nikim niezwykłym w jego karierze.
Ją wpuszczałem. Tylko ją. Ona mogła wejść bez świadomości, że zacznę się wydzierać. Że ją wyrzucę. Zawsze gdy przychodziła siadała i patrzyła na mnie wzrokiem pełnym współczucia, którego nienawidziłem, choć tak doskonale rozumiałem.
Siadała koło mnie i nic nie mówiła. Dlaczego nic nie mówi? To milczenie było gorsze od diagnozy, którą usłyszałem.
- To Bóg? - zapytałem kiedyś, gdy jak zwykle siedziała w milczeniu koło mnie jak mój cichy stróż i patrzyła tym znienawidzonym przeze mnie wzrokiem.
- Bóg nie zsyła na nas więcej niż bylibyśmy w stanie znieść - odpowiedziała wymijająco, a ja zauważyłem łzy w jej oczach gdy to mówiła. Wiedziałem, że ma rację, ale coś wewnątrz mnie gniło. Gniły moje myśli. To w co zawsze wierzyłem gniło i śmierdziało w głębi mojej głowy.
Nigdy jej tego nie powiedziałem. Nie potrafiłem. Już sam nie umiałem z nią rozmawiać.


11

Powrót do domu okazał się trudniejszy niż myślałem. Dopóki leżałem w szpitalu w pełnej świadomości tego co mnie czeka - nie docierało to do mnie. Dopiero, gdy wychodziłem i posadzili mnie na wózek - na metalowego diabła, który miał być ze mną już do końca - wtedy to do mnie dotarło. Wtedy zrozumiałem, że to na zawsze.
Dom wyglądał jak zawsze. Posprzątany przez Jolę, jakbym nigdy stąd nie wyszedł. A jednak... Był inny. Był pusty.
Siedziałem w oknie i patrzyłem w nie ze świadomością, że od teraz tak będzie wyglądało moje życie. Będę siedział i patrzył. Nie potrafiłem nawet płakać...
- Musimy sprzedać dom - powiedziała kiedyś do mnie. Spojrzałem na nią z zainteresowaniem, bo myślałem, że to jakiś żart. Sprzedać dom? Niby czemu?
- Nie zgadzam się - odrzekłem zwyczajnie widząc jej poważną minę.
- Musimy - powtórzyła i wyszła zostawiając mnie samego. Nie miałem już prawa głosu. Straciłem je wraz z nogami.
Nie wracaliśmy do tej rozmowy, aż do chwili, gdy przyprowadziła notariusza by wycenił całą powierzchnię. Cena, którą podał nie była wygórowana. Coś wewnątrz mnie burzyło się i wykrzyczałem:
- Nie sprzedamy tego domu! - a Jola popatrzyła na mnie smutno po czym zwyczajnie rzekła.
- Przepraszam na chwilę. - potem popchnęła mój wózek do sąsiedniego pokoju, a ja nie mogłem nic zrobić.
- Chcesz odejść? - zapytałem po prostu, gdy zostaliśmy sami.
- Chcę - odpowiedziała. - Ale nie mogę.
- Chcesz zabrać mi wszystko, prawda?
- Kocham cię - odpowiedziała, jakby to miało wszystko tłumaczyć. - Muszę sprzedać ten dom. - powiedziała i wyszła, by dokończyć rozmowę z notariuszem. Zostałem sam.
Poczułem gorycz w ustach. Czekało mnie najdłuższe czterdzieści minut życia. Słyszałem ich głosy zza ściany i zaciskałem zęby, by nie rozpłakać się, czując, że tracę wszystko.
Potem ona przyszła do mnie i powiedziała:
- Wycenili dom na sto pięćdziesiąt tysięcy.
- Dlaczego? - nie byłem w stanie zadać innego pytania. Nie byłem w stanie nic więcej dodać.
- Bo nie stać nas na twoje leczenie - powiedziała i popłakała się.
- Słucham? - nie rozumiałem. - a polisa? Byłem ubezpieczony! - krzyknąłem.
- Byłeś. Ale zakład uznał to za sabotaż. Hamulce były przecięte. Pracodawcy też nie chcieli ci pomoc, bo tego dnia straciłeś pracę. Uznali, że chcesz ich wydoić i złożyli sprawę do sądu - powiedziała, a ja zrozumiałem, jak bardzo myliłem się do tej pory. Nigdy o to nie zapytałem. Byłem bez pracy, a wypadek spowodowałem sam...
Płakałem, gdy mówiłem:
- Przepraszam...
Ona podeszła i przytuliła mnie mocno, mówiąc.
- Jakoś to będzie... Bóg nam pomoże.
"Jaki Bóg?" - zapytałem się w myślach, ale nie dodałem nic więcej.


12

Rok później

Jestem sparaliżowany od roku, a czuję się jakbym był taki całe życie. Nic już nie jest takie samo. Przeprowadziliśmy się do kawalerki - jednopokojowej z aneksem kuchennym. Trzy miesiące temu Jola zaszła w ciążę.
Nie wiem czy można się przyzwyczaić do tego, że się nie chodzi. Nie wiem czy można żyć bez świadomości jak wiele straciliśmy. Ja myślę o tym każdego dnia. I tylko ona... Moja iskierka - wciąż trwa przy mnie.
Nie jest jej łatwo. Wiem, że myśli czasem o tym, by mnie zostawić. Nie "mnie", ale to co mnie spotkało. To wszystko co uczyniło moje życie tak trudnym. Wiem, że modli się co dzień, do Boga, w którego ja już nie wierzę. Choć może ten Bóg... Ta Siła Wyższa... Może chciał pokazać mi jak wiele mam.
Pukanie do drzwi.
Mozolnie przesuwam wózek, którym nauczyłem się operować przez ten czas i otwieram drzwi:
- Ksiądz Bartosz! - mówię zaskoczony i uśmiecham się, co nauczyłem się robić niezależnie od nastroju.
- Witaj Zbyszku - mówi i wchodzi do środka - Jak się czujesz?
- Bywało lepiej - przyznaję i uśmiecham się krzywo.
- Tak, tak... Bywało - przyznaje on. - Wciąż jednak chodzisz do kościoła i to bardzo mnie raduje.
- Tak - świadom jestem tego, że chodzę tam tylko dla niej. Dla mnie bowiem Boga już nie ma.
- Gdzie żona? - pyta.
- Wyszła na chwilę. Zaraz powinna wrócić.
- Rozumiem. - mówi on a potem zamyśla się na chwilę. - Przeszedłeś większość prób... - mówi cicho, a ja z zainteresowaniem patrzę na niego. Próby? Jakie próby? Boskie zapewne...
- Mam nadzieję, że tak.
- Taak... Dobry z ciebie chrześcijanin... Z twojej żony też... Miałeś wszystko Zbyszku... Pracę, którą straciłeś... Samochód... Nogi... Dom i żonę. Dziecko w drodze...
- Żonę i dziecko wciąż jest - mówię zwyczajnie.
- Jesteś tego pewien? - pyta, a mnie dreszcz przechodzi po plecach. - Rozmawialiśmy kiedyś o tym jak dobrze wam się żyje. Musiałem poddać was próbie. Dlatego poprosiłem o pomoc przyjaciela... Pożyczając mu pieniądze na wykupienie twojej firmy miałem tylko jedno "ale". Poprosiłem, by poddał cię próbie. Był tak uradowany, że nie zapytał czemu.
- Słucham? - wydaje mi się, że się przesłyszałem.
- Przecięcie hamulców już nie było takie proste... Ktoś mógł mnie zobaczyć... Rozpoznać... Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Uznali, że to twoja sprawka... A teraz? Teraz byłem na spotkaniu z twoją żoną... Mówiła mi o dziecku. Uznałem, że poddam cię ostatniej próbie, bo myślę, że dzięki niej przeszedłeś tak łatwo pozostałe. Musisz stracić całe dobro, które posiadasz, by móc określić się jako prawdziwego chrześcijanina. Dlatego musiałem to zrobić...
- Co zrobić?
- Zabić twoją żonę. - mówi zwyczajnie.
- Ksiądz żartuje...
- Akurat w żartach nigdy nie byłem zbyt dobry... To nie było proste. O nie. Ale ona mi ufała jak nikomu innemu. Dlatego nic nie mówiła, gdy zaproponowałem spotkanie w wieży kościelnej. Dzwon zagłuszył jej krzyk, gdy spadała, a ona... Przecież nie miała łatwo... Nie wytrzymała z mężem przykutym do wózka, w dodatku spodziewając się dziecka. Uznają to za samobójstwo...
Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Przecież to musi być blef. To niemożliwe. Moja Jola... Moje dziecko... Teraz, gdy wszystko zaczynało się okładać...
- To od początku był ksiądz? - zapytałem, gdy poczułem, że coś we mnie pęka. - Nie Bóg, tylko ksiądz?
- Bóg posłużył się moimi rękami.
I wtedy zrozumiałem. Nie mam już nic. Nic na czym mogłoby mi zależeć. Dla czego mogę żyć. Niewiele myśląc chwyciłem nóż stołowy i wbiłem księdzu Bartoszowi prosto w serce. Miałem przynajmniej taką nadzieję.
Potem wyjąłem nóż z jego klatki piersiowej i wbiłem po raz drugi i kolejne. Patrzyłem na jego przerażoną twarz i wiedziałem. To on uczynił mnie diabłem. Nie miałem wyrzutów sumienia.
- Nie przeszedłeś ostatniej próby synu - powiedział tylko nim wyzionął ducha. A ja długo jeszcze wbijałem mu nóż w serce, nie czując ani ulgi, ani strachu, ani nawet złości.
Nie czułem już nic...
Odpowiedz
#6
Bardzo interesujący tekst. Zastanawia mnie tylko trochę, jak gość spłodził dziecię z rdzeniem kręgowym przerwanym na odcinku lędźwiowym. Z medycznego punktu widzenia jest to raczej... hmm... praktycznie niemożliwe? To taka moja uwaga logiczna.

Co zaś do całości, to bardzo interesująca i bardzo dobrze napisana parafraza wstępu "Księgi Hioba". Odpowiednio uwspółcześnionej oczywiście. Szkoda, że poprzestałeś jedynie na sparafrazowaniu jej części zstępującej. Nie dając szansy temu co było dalej... Bo może jednak, była to próba podwójna. Może ów chory psychicznie ksiądz był narzędziem, a Twój bohater (mimo zabójstwa) w ostatecznym rozrachunku zdał egzamin wiary.
No ale to Twój tekst i Twój fabularny zamysł.

Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#7
No. Drobne niedopatrzenie. Faktycznie. Będę musiała jakoś to dopracować. Dzięki :>
Odpowiedz
#8
Większość dróg była zasypana, a my staliśmy w zaspie śnieżnej
większość dróg pokrył biały puch?

może warto zrezygnować z "śnieżnej", bo i tak we wstępie ciągle o tym śniegu?

Spojrzałem na zegarek. Za dwie.
co za dwie?

, a moja żona powiedziała:
- Chyba dziś nie dojedziemy na mszę.
"stwierdziła"?

Od domu dzieliło nas pięćset metrów. Dotarcie zajęło nam półtorej godziny.
skoro droga zajęła aż tyle czasu, wypadałoby podkreślić, że odległość zamierała "zaledwie" pięćset metrów.
Antonia? - 35 lat i 60 kilogramów czystej skromności. Angel
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości