Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pozbawić filozofię świętości
#1
[Obrazek: 33nc57m.gif]

Zmarły w dwa tysiące siódmym roku amerykański myśliciel Richard Rorty został zapamiętany jako wielki wizjoner i wnikliwy badacz z jednej strony, z drugiej zaś jako enfant terrible, zwłaszcza we wspomnieniach tych, którzy niczym Platon odczuwają religijną wręcz potrzebę traktowania filozofii jako niemalże osobowego bóstwa, stanowiącego niewzruszony fundament dla całej naszej kultury. Nie dziwi więc fakt, że spostrzeżenia Rorty'ego nie trafiają w gusta tych, dla których filozofia wciąż jest nauką najważniejszą, bo najbardziej ogólną i - o czym zwykle nie mówi się głośno - najbardziej mętną. Przedstawiciel neopragmatyzmu i postmodernizmu zachwyca za to odbiorcę, któremu obce jest pragnienie przymusu czy pewności, i który, jak nietzscheański wędrowiec, ma odwagę wejść do świata gier językowych i kontekstów społecznych, jakie, jak pokazuje historia, są czymś na wskroś przygodnym.

"Filozofia a zwierciadło natury", jedna z pierwszych prac amerykańskiego profesora, niemal od razu okazała się rewolucyjnym przełomem, prowokując żywe dyskusje nad statusem i sensem dotychczasowej filozofii. Nie pierwszy zresztą raz na arenę wkroczył ktoś, kto głosił bezsilność płynącą z umiłowania mądrości, lecz nikt - ani starożytni sceptycy, ani nie zawsze trzeźwy Witkacy - nie mówił o jałowości zastanych paradygmatów z takim polotem i z taką pasją jak Rorty. Żywy, przejrzysty i literacko doskonały język pozostaje rzadkością, jeśli chodzi o tę dziedzinę, więc tym bardziej warto docenić niezwykły kunszt autora, który ze zręcznością natchnionego poety prowadzi czytelnika przez gąszcz wybitnie trudnej problematyki epistemologicznej i ontologicznej.

W dziele tym zostają zaatakowane wzniesione przez Platona podstawy poznania, które przyczyniły się do tego, że filozofia zaczęła być postrzegana przez społeczeństwo jako świętość, zajmująca się badaniem rzeczy tak najtrudniejszych, jak i najszlachetniejszych, a sam filozof stał się kimś na wzór kapłana, kimś, kto będąc wyposażonym w odpowiednie narzędzia, ma prawo wyrokować tak o jednostkach, jak i o rzeczach ostatecznych. Rorty nie tylko pokazuje, że badanie rzeczy ostatecznych jest czczą mrzonką, lecz dowodzi również, że tak zwane doniosłe problemy filozoficzne to często nic więcej, jak nieświadome założenia wrośnięte w język, których wystarczy się pozbyć, by zniknęła większość ciągnących się od wieków dysput. Dysponujemy, jak pisze, pewnym przestarzałym słownictwem, bez którego można się obejść, co pokazuje na przykładzie mieszkańców pewnej planety o nazwie Antypoda. Mieszkańcy ci doskonale funkcjonują bez koncepcji umysłu jako zwierciadła zawierającego rozmaite przedstawienia (teorii poznania) i bez koncepcji poznania jako trafności przedstawienia (ontologii). Większość problemów filozoficznych, za pomocą podobnych metod, zostaje więc pozbawiona pozornej przecież powagi, a sama filozofia przestaje być walką na śmierć i życie, walką, którą miałaby osądzać, często w egocentryczny sposób, roszczenia pozostałych dziedzin, i staje się tym samym bliższą sztuce konwersacją - tym razem autentycznie szlachetną, bo wolną od platońskiego narcyzmu i apodyktyczności.

Skłamałbym jednak, gdybym stwierdził, że dzieło będzie zrozumiałe dla każdego, bo nie tylko trzeba być zaznajomionym z podstawowymi zagadnieniami z historii filozofii, lecz wypada również znać - i to dość solidnie - myśl Wittgensteina, Heideggera, Deweya oraz ich spadkobierców, czyli zwłaszcza nurt analityczny i pragmatyczny. Bez tego ciężko będzie płynąć tą rzeką, na końcu której czeka nas, dosłownie i w przenośni, prawdziwe wyzwolenie. Sam ten fakt jest niczym drzazga, znajdująca się w oku każdego, kto twierdzi, że Rorty jest zbyt zrozumiały jak na myśliciela (cóż za idiotyczny zarzut, będący jednocześnie kolejną próbą wzniesienia ołtarzyka filozofii). Zrozumiałym owszem, ale wyłącznie dla tych, którzy poświęcili ogromną ilość godzin na skrupulatne studiowanie filozofii. Innym, tym ze skłonnością do nieuctwa i myślenia życzeniowego, Rorty może wydawać się intelektualistą banalnym, ale przecież w ogóle nie przeczy to jego wielkości.
Odpowiedz
#2
Hej, Lynch, co tam u Suna?

Poczytałem sobie te Twoje kawałeczki publicystyki, a więc zostawiam ślad. Bardzo fajnie, że rozwijasz swoją zajawkę, próbujesz, eksperymentujesz. Ciekaw jestem, gdzie zaprowadzi Cię ta droga. Do nowego nurtu (wszystko już było?) czy do napisania dzieła w prosty sposób przedstawiającego filozofię? Jeden z moich ulubionych profesorów powtarzał zawsze, że naprawdę nauczył się ten, kto zrozumiał i potrafi wytłumaczyć problem każdemu – dziecku, prostemu pacjentowi, studentowi (zawsze trochę się z tego śmiałem, bo wykładał chirurgię, a to nie jest specjalnie skomplikowany przedmiot, ale rację chyba miał). A Ty jaką chciałbyś tworzyć publicystykę? Prostą i przystępną, objaśniającą? Sam kiedyś pisałem sporo recenzji (trochę zabawa, a trochę praca) i przez pewien czas mocno to sobie ceniłem – bo to świetne narzędzie do wyrabiania stylu, ćwiczeń warsztatowych. Ale tylko tyle. To rzemieślnictwo, manufaktura, myślę, że wiesz, o co mi chodzi. I chciałem Cię delikatnie ostrzec – recenzje są fajne, ale prawdziwa publicystyka to albo reportaż, albo esej. Zresztą, esej to rodzaj reportażu. Wink Uważaj tylko, tak jak Rorty, na język i formę przekazu, nie kombinować i dążyć do prostoty i jasności formułowania myśli. Serio życzę Ci, żebyś trafił do dobrego pisma/dzieła filozoficznego. Vas-y, essaie ! Wink
Odpowiedz
#3
Erazmusie,

uprzejmie dziękuję za poświęcony czas i uwagi.

Przyznam, że te kawałeczki publicystyki, jak je określiłeś, traktuję właśnie jako narzędzie do wyrabiania stylu, więc doskonale rozumiem, co masz na myśli. Ćwiczę warsztat i nic więcej. Nie chciałbym skończyć jak ktoś, kto tylko referuje cudze myśli, a tak niestety bardzo często kończą absolwenci filozofii. Nie czuję się też - przynajmniej w chwili obecnej - dziennikarzem na tyle, by poświęcić się publicystyce. Plany mam dosyć ambitne, bo chciałbym napisać książkę - właściwie już piszę tę książkę - która przedstawiać będzie i moją drogę intelektualną, i pewną wizję filozofii, bo mam wrażenie, że zmniejszająca się liczba studentów na wydziałach filozoficznych nie jest dowodem na to, że mamy coraz głupsze społeczeństwo (chociaż jest w tym ziarno prawdy), ale argumentem za tym, że dziedzina, która miała doskonalić człowieka, stała się obszarem, w którym właśnie referuje się cudze myśli; referuje do obrzygania, co sprawia, że trzydziestoletni ludzie stają się automatami, jakie nie są w stanie wykrzesać z siebie niczego twórczego, bo tak bardzo są obciążeni wiedzą, dziełami, cytatami, poglądami. Oczywiście nie twierdzę, że wiedza jest czymś złym, ale to tak jak z chęcią zostania pisarzem: możesz wciąż czytać książki, ale możesz też zacząć pisać. Pitagorejczycy, o czym pewnie wiesz, niemal katowali adeptów, by sprawdzić, czy przejawiali odpowiednią siłę ducha do zajmowania się tą dziedziną. A dzisiaj? Głownie podręcznikowy żargon.

Z jakąkolwiek publikacją rzecz jasna się wstrzymam, bo przede mną wiele lat badań i wiele doświadczeń, ale mam nadzieję, że mój wysiłek nie pójdzie na marne.

Tobie również życzę sukcesów, bo masz lekkie pióro i oryginalne pomysły. Dzięki za ślad Smile
Odpowiedz
#4
O metodzie pitagorejskiej:

Rytuał ten był trzymany w ścisłej tajemnicy, aby nie osłabiło jego działania celowe przygotowywanie się ze strony uczniów. Pod koniec fazy przygotowawczej, gdy zbliżał się moment przyjęcia nowego brata lub siostry do wewnętrznego kręgu mistrza, nieświadomego sensu i celu kandydata wykładano na trzy dni do dziury w ziemi. Pozostawiano go samego sobie pod gołym niebem, z którego lał się żar, z nędzą porcji żywności bez wody. Południe trzeciego dnia było równocześnie kulminacją i końcem tego strasznego rytuału. Niby przypadkiem pojawiali się bracia i siostry z wewnętrznego kręgu , a więc ci, którzy mogli osobiście rozmawiać i dyskutować z mistrzem. Odziani w czyste szaty, umyci, zaczynali szydzić z niewyspanego, głodnego, spragnionego i brudnego kandydata, wyśmiewać słabości jego charakteru. Jeśli dzielnemu adeptowi wskutek tego nie puściły wodze opanowania i był w stanie znieść ten stres psychiczny, przyjmowano go do wspólnoty. Także i dla braci z wewnętrznego kręgu był to egzamin, gdyż nieustannie mieli sobie przyswajać, że w morzu pozytywnych myśli wciąż musi znajdować się przeciwstawny biegun, w przeciwnym razie świadomości o istnieniu zła i dobra grozi zatracenie.

Jeśli kandydat nie wytrzymywał tej ekstremalnej sytuacji i tracił wewnętrzny spokój, był wydalany z uniwersyteckiego internatu. Wykluczeni aspiranci [w przekazach zachowało się kilka imion] stawali się najzagorzalszymi przeciwnikami bractwa i krwawo się później mścili, ścigając wspólnotę przy każdej nadarzającej się okazji aż do śmierci.
Odpowiedz
#5
Ciekawe mieli zabawy starożytni. Zaprawdę świetna metoda, by sobie wrogów na resztę życia narobić. Sądzę, że nie byłbym wystarczająco cierpliwy. Zakładam, że podusiłbym sukinsynów gołymi rękami Smile
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#6
Lepsze zabawy mieli ludzie wieków średnich: palili żywcem lub wbijali na pal Wink

Pamiętaj, że udział w zabawie był dobrowolny. Koniec fazy przygotowawczej był oczywiście owiany tajemnicą, ale jeśli nie chciałeś, to nie edukowałeś się u Pitagorejczyków. Pitagorejczycy byli zresztą wyjątkowo szlachetnymi ludźmi, więc ta rzekoma krzywda, którą tutaj dostrzegasz, jest pozorna.
Odpowiedz
#7
Nie demonizowałbym średniowiecza. Nadziewanie żywcem na kijaszek i smażenie na wolnym ogniu stosowano, zdaje się, znacznie wcześniej.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#8
Z całym szacunkiem do Twoich poglądów, ale ja nie tyle demonizowałbym co przedstawiał obiektywne fakty, a obiektywne fakty są takie, że człowiek w średniowieczu gardził wszelką wiedzą, która nie była związana z chrześcijańskim objawieniem czy teologią, dlatego nauka zaczęła się tak naprawdę rozwijać w nowożytności, gdzie nastąpił zwrot ku wartościom antycznym (wiara w możliwości rozumu ludzkiego, a nie pogardzanie nim; wiara w godność człowieka, a nie nieustanne zasłanianie się pokorą).

Z kolei Rewolucja Francuska dała nam równość wobec prawa, sprawiła, że każdy - powtarzam każdy, a nie tylko szlachcic czy arystokrata "z urodzenia" - mógł zdobyć wykształcenie, jeśli miał ku temu odpowiednie predyspozycje, i sprawiła, że my, obywatele, mamy współcześnie jakieś szanse w starciu z państwem, więc naprawdę nie rozumiem westchnień nostalgicznych konserwatystów, tęskniących za utraconym rajem - to nie przytyk do Ciebie, ale spostrzeżenie ogólne - bo chyba nie zdają sobie sprawy, że gdyby żyli w tamtym czasach, to albo nie potrafiliby czytać, albo ich kontakt z państwem ograniczałby się do tego, że państwo upominałoby się o "prawo pierwszej nocy": chłopska żona, dziewica, służyła - bo każdy musiał znać swoje miejsce - seksualnym zachciankom książąt.

Nie wspominam już o zdegenerowanym papiestwie (http://ksiegarnia.bellona.pl/index.php?c...a&bid=7097 - ["Mamy więc papieża-zoofila (Benedykt IX), papieży-gwałcicieli (Św. Sykstus III, Św. Sergiusz I, Jan XI czy Leon X), papieży-stręczycieli (Urban II, Klemens VI, Sykstus IV czy Grzegorz XIII), a nawet papieży-fetyszystów (jak Juliusz II, Marcin V, Pius II, Aleksander VI czy Benedykt XIV"]) i kapitalizmie, tak cenionym przez kościół katolicki, który miał, przepraszam za wyrażenie, głęboko w dupie nędzę chłopów (koniec średniowiecza).

Z drugiej zaś strony nigdzie nie idealizuje antyku, ale pod wieloma względami był o wiele lepszą epoką od średniowiecza.
Odpowiedz
#9
Prawo pierwszej nocy? W zasadzie wymyślili Sumeryjczycy w głębokiej starożytności. Potem szło już z górki. W średniowieczu (ze względu też na naciski kościoła), prawo to było głównie fiskalne i ograniczało się do wpłaty pieniężnej (choć nie wykluczano też świadczenia w naturze Smile )

Rewolucja francuska.... Jak każda rewolucja zeżarła swoje dzieci, choć faktycznie, gilotyna (jej symbol przecież) na owe czasy była bardzo humanitarnym sposobem uśmiercania. Zresztą tak zazwyczaj się dzieje gdy człowiek usiłuje stawiać się w centrum wszechświata.

Że papiestwo było zdegenerowane? A fakt. bywało. Niestety, każda władza degeneruje. Niewielu jest takich którzy potrafią się temu oddziaływaniu oprzeć. Na 100 polityków zdarza się może jeden mąż stanu. To samo tyczy się królów, papieży i prezydentów... Niestety to jedna z naszych ludzkich skaz.

Że kościół miał w dupie biedę chłopów? No nie do końca.. Był przecież choćby święty Franciszek z Asyżu.

Średniowiecze a i owszem miało swoje wady, ale i zalet jego nie należy przekreślać? W końcu pierwsze duże ośrodki naukowe powstawały właśnie w tym czasie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#10
Gorzki,

tyle że Franciszek z Asyżu był traktowany przez władzę kościelną jak nieszkodliwy przygłup (tak wypowiadali się o nim papieże) i kościół nie dobrał się do niego tylko dlatego, bo Franciszek nie krytykował, przynajmniej otwarcie, tamtego ustroju. Każdy, kto ośmielał się mówić, że katolicyzm mało ma wspólnego z pierwotnym chrześcijaństwem (gdzie nie ma hierarchizacji, lecz gdzie występuje protestancki niemal indywidualizm, jeśli chodzi o kontakt z bóstwem), był tępiony. William Ockham, jeden z nielicznych średniowiecznych filozofów, których naprawdę cenię, musiał uciekać przed władzą kościelną, bo dzięki analizie Biblii doszedł do wniosku, że papiestwo to herezja. Poglądami Ockhama zainspirował się później Luter.
Odpowiedz
#11
No nie powiedział bym, że Franciszka tak ignorowano. Wszak dostał od Papierza zgodę na założenie kilku zakonów (a nie jest to łatwe). A nawet zdarzyło się, że na audiencji sam Papierz zlazł ze swego tronu i zawstydzony ucałował na znak pokory stopę świętego. Franciszek zaś głosił otwarcie potrzebę ubóstwa Kościoła, co było solą w oku wielu mu współczesnych.

Co do hierarchii w Kościele to była od początku. Tyle, że nie jest to hierarchia władzy, ale odpowiedzialności. Wszak Piotra ustanowił nad kościołem sam Jezus Każąc mu "paść swoje owce" oraz dając władzę "rozwiązywania spraw" co za tym idzie odpuszczania grzechów.
Ustanowił też uczniów, którzy wespół z Piotrem odpowiedzialni byli za "czystość nauki". Siłą rzeczy musieli pozostawiać następców, którym władza kapłańska była przekazywana przez nałożenie rąk, tak jak dostali ją od Chrystusa.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#12
Tutaj musielibyśmy wejść w tematykę powstania i przerabiania ksiąg Nowego Testamentu, a przyznam, że nie bardzo mam na to ochotę. Interesowałem się tym dosyć intensywnie, ale szybko zrozumiałem, że w Biblii możesz znaleźć usprawiedliwienie dla wszystkiego, w zależności od metody, którą zastosujesz. Thomas Paine posługiwał się Biblią w celu dowodzenia, że monarchia absolutna jest niezgodna z "naturalnym porządkiem", a monarchiści do dzisiaj posługują się tą księgą, by dowodzić, że jedynie monarchia jest sprawiedliwym ustrojem. Jednak jeśli weźmiesz do rąk sam NT, mając oczywiście odpowiednią wiedzę o jego genezie, zrozumiesz, że faryzeusze, których tępił Chrystus, mieli wiele wspólnego z powstałym później katolicyzmem. Jeśli znasz dobrze język grecki, zrozumiesz również, że spowiedź, którą ustanowił kościół katolicki, nie jest tym samym, co wewnętrzna przemiana serca. Myślę, że dobrze o tym wiesz Gorzki Wink Możliwe, że masz nawet większą wiedzę ode mnie, jeśli chodzi o tę tematykę, ale trzymasz się danej tradycji, bo jesteś tradycjonalistą.

Nie chcę być postrzegany jako pseudointelektualista, który wciąż ględzi o filozofii i nie potrafi odpuścić, ale Hegel ciekawie pisał o religii i filozofii. Człowiek religijny był dla niego biednym człowiekiem, bo wciąż żył w niepewności, pokładając całą nadzieję w autorytetach, podczas gdy w Biblii mamy wzmiankę (Bądźcie jak mój Ojciec), która pokazuje, że każdy z nas może dążyć do indywidualnego oświecenia, które może zostać zwieńczone połączeniem z Duchem Absolutnym już tutaj na ziemi. Oczywiście wracamy tutaj do tego, co napisałem wcześniej, czyli że Biblię możesz czytać różnie, ale interpretacja Hegla jest jedną z najoryginalniejszych i najbardziej racjonalnych interpretacji w dziejach. Rytuały i obrzędy były ludzkości potrzebne, ale tylko na pewnym etapie rozwoju (na pewnym etapie rozwoju samego Absolutu), który co jakiś czas wciela się w postać człowieka, by pouczać ludzkość. Chrystusowi, według Hegla, wcale nie zależało na tym, by traktowano go jak Boga. Chciał raczej pokazać, że każdy z nas ma w sobie pierwiastek boski. Napisałbym o tym więcej, ale dopiero od niedawna interesuje się myślą Hegla.

Tutaj jest bardzo ciekawy wstęp do filozofii Hegla, jeśli kogoś to zainteresuje:
https://www.youtube.com/watch?v=S6aE5tSIGLE
Odpowiedz
#13
Cytat:Chrystusowi, według Hegla, wcale nie zależało na tym, by traktowano go jak Boga. Chciał raczej pokazać, że każdy z nas ma w sobie pierwiastek boski.
To chyba najlepsza myśl tej dyskusji. Myślę dokładnie to samo. Bo czy w innym przypadku chodziłby na imprezy, służył ludziom, czy wreszcie (jako symbol) umywał nogi co dla współczesnych mu było znakiem skrajnej wręcz pokory? Zresztą nigdzie właściwie nie wskazywał na siebie, lecz na Boga Ojca. A pierwiastek boski w nas? On to wręcz wskazywał na każdym kroku. On nie nauczał z katedry, On siadywał pośród. Wręcz zawsze wskazywał, że jest równy pośród nich.

Z monarchią jest bardziej pod górkę. Bo znajdziesz zarówno potwierdzenie jak i zaprzeczenie jej słuszności. W założeniu Izraelici nie mieli mieć nad sobą króla. Miał być nad nimi tylko Bóg. Oni sami upierali się by Bóg pozwolił im ustanowić króla nad sobą. Nie pamiętam już w której to jest księdze, ale Bóg przez proroka wypowiedział się o tym pomyśle bardzo niepochlebnie, jednak pozwolił na wybór władcy.

Dalej (Nowy Testament) mówi się o królestwie Bożym ale dodaje się zawsze, że jest nie z tego świata (czyli urządzone zupełnie inaczej). Myślę, że to z powodu ogólnej wówczas zrozumiałości tych pojęć (król, królestwo, itp).

Nie byłbym taki więc pewny, co do tej pochwały monarchii przez Biblię. Jedynie co jest tam pewne, to wskazanie, że władza nie jest zła, ale pod warunkiem, że jest służbą na rzecz tych, którymi się włada. To bardzo trudne.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#14
Cytat:referuje się cudze myśli; referuje do obrzygania, co sprawia, że trzydziestoletni ludzie stają się automatami, jakie nie są w stanie wykrzesać z siebie niczego twórczego, bo tak bardzo są obciążeni wiedzą, dziełami, cytatami, poglądami.

Stare i cudze myśli niekoniecznie muszą być szkodliwe lub niepraktyczne.

Oczywiście człowiek jest istotą twórczą i szuka nowych możliwości i rozwiązań. Niestety nic nowego się wiele nie wymyśli, co najwyżej ,,ubierzemy'' w swoje słowa myśli już wcześniej odkryte. Podam konkretny przykład: Czy można wymyślić coś bardziej ponadczasowego i nowatorskiego od miłości?

Co najwyżej analizować różne aspekty tego słowa lub rozbudowywać temat, nic więcej. W każdej takiej książce o miłości ,,odsiewając plewy'' znajdujemy to samo ziarno. Pozdrawiam serdecznieSmile
Bój się prawdziwego Boga i przestrzegaj jego przykazań. Na tym bowiem polega cała powinność człowieka.  Bo prawdziwy Bóg podda wszelki uczynek osądzeniu w związku z każdą ukrytą rzeczą, czy to dobrą, czy złą. ( Kaznodziei 12: 13,14 )


Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości