Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Powrót dziadów
#1
Piąte opowiadanie z na razie beztytułowego cyklu o Tymonie, miłej lekturySmile

Powrót dziadów

Niebo w oddali rozcięła długa świetlista rysa.
— Ot, i masz… — westchnął Tadyk. — Burzy się.
— Hę?
Jak na potwierdzenie słów chłopa rozległ się groźny pomruk grzmotu.
— Wiedziałem, że będzie coś z tych chmur.
— Wyciągamy — zawyrokował Tymon, wskazując sieć rozpiętą na rzece.
Trzej chłopi podnieśli się z ziemi, otrzepali trawę.
— E, niebrzydko — stwierdził Jeremi. — Nawet szczupaczek jeden. Trza co rychlej wyławiać, bo mniejsze powyjada.
Rzeczywiście, w pułapce szarpał się długi na dwa lub trzy łokcie drapieżnik, poza tym udało się złapać kilka mniejszych ryb, głównie płoci. Razem ze złowionymi wcześniej, a leżącymi w koszach na brzegu sztukami, chłopi mieli ich koło dwóch tuzinów.
— Na parę dni będzie.
— Licz na czterech — zauważył Tadyk. — Przecie jeszcześmy Baryle obiecali.
— Co jego to i nasze — uśmiechnął się Jeremi.
Nastąpił kolejny błysk, a po nim grzmot.
— Bieguśkiem do wioski, zanim się rozpęta.

***
Las po obu stronach gościńca zaczął przerzedzać się, w oddali można było dostrzec dwupiętrowy budynek — najpewniej karczmę — i dym unoszący się z jej komina. Za nią, niczym pisklaki gęsiego ustawione za kaczką, stało kilkanaście chałup.
Usłyszawszy grzmot gdzieś z tyłu, wędrowiec odwrócił się, spojrzał na niebo nad głową. W porównaniu z wolno sunącymi obłoczkami nad wioską chmury za plecami wyglądały, jak inkaust. Na samą myśl o burzy szalejącej wokół wsi uśmiechnął się. Żwawszym krokiem ruszył ku wysokiemu budynkowi.
Wkroczywszy do sioła, przyjrzał się szyldowi karczmy skrzypiącemu niespokojnie na wietrze. Widniał na nim jakiś niewyraźny owalny kształt, prawdopodobnie beczka. Tylko nieliczne rozmowy i czasem szuranie drewnianych nóg stolców przerywały ciszę wewnątrz, co wskazywało na to, że w karczmie było niemal pusto.
Na nienowe już drzwi padło znowu światło błyskawicy. Wędrowiec pospiesznie wkroczył do środka.

***
— Kropi już… — mruknął Tadyk, poczuwszy, oprócz gwałtownego wiatru, małe krople na twarzy.
Minęli las, przechodzili akurat koło karczmy.
— Nie zdążym do domu, schronić się trzeba — uśmiechnął się Tymon.
— Ta, Baryle działkę oddać — wskazał kosze porozumiewawczo Tadyk.
Z radością i niejakim przyzwoleniem żywo wkroczyli do ogarniętą teraz półmrokiem salę. Głośno komentując powitali się z karczmarzem, Baryłą, zasiedli przy stole niedaleko szynku.
Dopiero po kilku chwilach Tymon zauważył nieznajomego siedzącego w najdalszym i najmroczniejszym kącie karczmy. Pozostali widząc spochmurniałego towarzysza zrozumieli, że coś jest nie tak. Chwilę później również dostrzegli ponurą postać.
Przybysz siedział pochylony nad swoim kuflem, wzrokiem miotając po całej sali, teraz rzucił nieprzyjazne spojrzenie ku chłopom. Jego twarz w połowie tylko rozświetlało nikłe światło, błyszczące oczy były dwoma punktami otoczonymi przez mrok. Na sobie miał ciemny, długi płaszcz, u pasa wisiał kordzik umieszczony w pochwie.
Baryła podszedł do chłopów z trzema szklanicami złocistego trunku. Tymon pociągnął jego fartuch.
— Co to za jeden? — mruknął, chcąc zachować dyskrecję. Nie udało mu się.
Baryła rozstawił piwo na stoliku, zaczął się wpatrywać w przybysza tak, jakby tamten siedział kilkaset łokci od nich.
— A bo ja wiem? — wzruszył ramionami. — Przyszedł, tom go ugościł.
Nie usłyszawszy więcej pytań, odszedł.
— Może by zagadać? — zaproponował szeptem Tadyk.
— A po co? — obruszył się Jeremi.
— E, nie trza zaczepiać — zawyrokował Tymon. — Tak się gapi na nas, jakby zabić chciał.
Rzeczywiście, podróżnik spoglądał na chłopów nieprzychylnym wzrokiem, wręcz z pogardą, widząc ich ukradkowe spojrzenia. A przynajmniej takie im się wydawały; każdy, kto tylko znalazłby się w karczmie, natychmiast by je dostrzegł.
Chłopi w końcu przestali poświęcać przybyszowi tak dużo uwagi. Zwłaszcza, że zaczęli zjawiać się inni bywalcy karczmy. Choć nieznajomy zdawał się być jeszcze bardziej tym faktem poirytowany, nie wychodził z własnego kąta, co jakiś czas tylko wzywał Baryłę.

***
— Wedle zamówienia — rzekł Baryła, stawiając przed nieznajomym drewniany półmisek pełen parującej kaszy, drugi z wątróbką w smażonej cebuli.
— Karczmarzu — odparł, nie podziękowawszy. — Macie jakąś drabinę na podorędziu? Chciałbym wejść na dach.
Baryła widywał już takich typów. Zakładając, że wizyta na dachu nie wiąże się z niczym groźnym, nie próbował się przeciwstawiać, nie trzeba było mu się narażać.
— Znajdzie się — podrapał się zdziwiony po głowie. — Długa ma być?
— Mówię przecież, żeby na dach wejść.
— O… — Baryła zamilkł na moment. — Zgłoście się, panie, jak będziecie chcieli… To dam…
— Pokażcie ją.
— Teraz?
Nieznajomy spojrzał na niego, zachowując cierpliwość.
— Tak, teraz.
— Tedy… Chodźcie ze mną, panie.
Baryła nie ruszał się przez chwilę czekając, aż nieznajomy wstanie. W końcu poprowadził go ku wyjściu.
Usłyszeli przeciągły, radosny okrzyk.
— Pewno ku nam pan zmierzasz, prosim! — rzekł głośno do nieznajomego Tadyk. — Dawajcie, poznakomim się!
Diabli nadali, pomyślał przybysz, kmiot kompaniona szuka.
— Idź precz — warknął.
Chłop, mimo że podpity i siedzący przed chwilą tyłem, zdołał obrócić się i ucapić obcego za płaszcz z brunatnej skóry.
— Rzeknę panu w sekrecie — nie wiedzieć kiedy popłakał się. — Tatko mój, jako i pan, podróżnym bywał. Razu pewnego nie powrócił do domu. Ot, przepadł, zaniknął gdzieś na szlaku! Będzie ze cztery roki temu, jak był wyruszył, rychły powrót obiecując.
— Won!
— Ale kiedy my jak te bratnie dusze! Przecie błąkamy się obaj po życia ścieżynie, celu wypatrując!
— Won, mówię! — wrzasnął nieznajomy, wyrywając się z uścisku Tadka. Odszedł, wciąż słysząc jego żałosny, pijacki płacz.
Wyszli z Baryłą na zewnątrz. Karczmarz dość niechętnie wychynął na deszcz, chcąc poprowadzić obcego do małej przybudówki. Ziemia rozmiękła, zmieniła się w trudne do przebycia błoto. Ciżmy grzęzły i mlaskały.
Niebo rozświetlił blask pioruna. Potężniejszy od innych. Dość szybko przyszedł po nim grzmot — burza była blisko. Obcemu od razu poprawił się humor.
— Ładna burza — przekrzyczał szum spadających kropel deszczu.
— Ładna, ładna — burknął Baryła. — Właźcie lepiej ze mną, bo w was jeszcze przypieprzy!
Przybysz, zamiast się jednak pospieszyć, zaczął się rozglądać dookoła.
Z kolejnym rozbłyskiem uśmiech spełzł z jego twarzy; to, co zobaczył, momentalnie pogorszyło mu nastrój.
W oddali zamajaczyła jasnoszara wieża maga.
Obcy zaklął pod nosem.
— A ta wieża? — pokazał ją Baryle. — Pusta?
Kulący się pod daszkiem karczmarz machnął ręką.
— Gdzież! Przecie to dom naszego pana czarownika. Stałego zresztą bywalca mojego lokalu — rzekł dumny z możliwości goszczenia tak znacznej osobistości.
— Idźcie wszyscy w cholerę! — krzyknął nieznajomy, nie wiedzieć czemu, strasznie rozeźlony.
— Ale przecie jego teraz… — zaczął Baryła, lecz kończyć nie było sensu, obcy odszedł. W ciemną noc. W deszcz i burzę.
Baryła wzruszył ramionami.
— Głupi…

***
Nieznajomy szedł, czy wręcz brodził przez rozmiękłe błoto. Zdawał się nie odczuwać lejącego nań deszczu.
Bądź tu człowieku mądry, schwytaj piorun, rozmyślał. Jeden piorun, starczyłoby wejść na dach, rozstawić aparat, poczekać kilka chwil i po robocie. Ale nie ma co ryzykować…
Znów błysnęło, grzmotnęło potężnie.
A tak ładnie… Akurat tutaj musiał mieszkać ten mag-strażnik?
Był w podłym nastroju. W proporcjonalnym wręcz do aury, ze złości gotów zabić.
Postanowił zrobić coś gorszego.

***
Wszyscy zdecydowali, że pozostaną w karczmie aż do zakończenia burzy. Wyszli jednak o wiele później. Tymon ruszył drogą pełną kolein wypełnionych wodą. Nim dowlókł się do własnej chałupy, ubabrał się w błocie po kolana. Nie zastanawiając się nad tym, ile godzin pozostało do świtu, uniósł skobel, opierając się o drzwi. Potknął się, gdy ustąpiły nagle pod jego ciężarem. Przymknął je za sobą, minął sień, wszedł do izby i rzucił się na siennik. Zasnął prawie natychmiast, popiwszy sobie zdrowo.
Tak zdrowo, że nie usłyszał głośnego wrzasku Tadka, zakłócającego wszechogarniającą nocną ciszę.

***
Na zewnątrz było już jasno, gdy Tymon leniwie rozkleił powieki. Przewrócił się na wznak z pomrukiem, mlasnął, popatrzył na powałę. Zamknął znów oczy, przedramieniem zakrył się przed światłem.
Nie wiedział, czy zdrzemnął się jeszcze kilka chwil, czy może godzinę. Przeciągnąwszy się wstał, chwiejnym krokiem ruszył ku drzwiom frontowym i otworzył je. Znów zakrył twarz przed światłem słońca, któremu było już bliżej do zachodu, niż wschodu.
Omal nie przewrócił się o coś leżącego pod samymi drzwiami. Coś, co pod wpływem kopniaka poruszyło się, podniosło rozczochraną głowę.
Tymon uniósł brwi.
— Ech, Tadziu — westchnął. — Aż taki bałagan ci we łbie zrobiło?
Tadyk podrapał się po czuprynie, zdziwiony sytuacją rozglądając się wokół.
— Przysiągłbym, że dolazłem do domu — wymamrotał. — Coś mnie się chyba przyśniło… Ale zara… — ożywił się nagle, podniósł się z ziemi. — Przeciem był w chałupie, niech skonam! Dziwności…
Postali chwilę, podumawszy.
— E — machnął w końcu ręką Tadyk. — Nie ma co zawierzać pijanemu. Wracam.
Tymon bez słowa poczłapał za nim.
Dom Tadka stał niemal na końcu drogi biegnącej prostopadle do głównego gościńca. Mieszkał sam, odkąd jego ojciec zaginął na trakcie. Matkę coś zagryzło, gdy wraz z innymi babami poszła na jagody. Wiele lat temu, Tadyk był wtedy wciąż pacholęciem. Drugiej połówki chłop jeszcze sobie nie znalazł, wcale jednak nie wysilał się, by ją znaleźć.
Droga do jego domu zajęła im trochę dłużej, niż zwykle ze względu na kałuże, które omijali. Porozsiewane były po całej drodze, szli więc, pilnie wpatrując się w ziemię.
Tadyk wydał z siebie krótki okrzyk. Tymon rozejrzał się zdziwiony, uniósł brwi.
Na ławce pod płotem siedział mężczyzna. Nie poruszał się, nie obrócił ku nim głowy, oczy miał jednak otwarte. Ubranie typowe dla niebogatego kupca miał podarte i brudne, skórę jeszcze bardziej zniszczoną. Gdzieniegdzie mocno pozdzieraną, z lewej dłoni zostały tylko kości pokryte przegniłym strzępem. Na głowie pokrytej podobnymi do siana włosami miał brzydkie rozcięcie — zapewne od topora — sięgające mózgu.
Na widok siedzącego Tymon miał ochotę zwymiotować, Tadyk z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami wciąż gapił się na dziwnego przybysza.
Siedzący ocknął się, zupełnie jakby nadchodzący chłopi dopiero weszli w zasięg jego wzroku.
— Synuś! — krzyknął nie pasującym do jego stanu fizycznego, radosnym głosem. — Mówiłem, że w końcu zajadę!.
Tadyk parę razy poruszył bezgłośnie ustami.
— Ja wiem, że długom nie wracał, ale to przecież wiadome w moim fachu. Wydłuży się droga gdy rozlewają rzeki, pełne zwierza bory i pełno zbójców na drodze. Właściwie… — uśmiech na jego twarzy uległ wyrazowi zadumy. — Na owychże chybam się natknął…
Zamyślony podrapał się po głowie, palce wcisnąwszy w szparę w mózgu. Tymon zapobiegawczo podszedł do krzaczka na uboczu, by, w razie czego, nie zapaskudzić drogi. Cieszył się, że był wciąż na czczo.
— Ale — machnął ręką ojciec Tadka. — Najważniejsze, że koniec końców jakoś ocalałem, a?
— Idźcie odpocząć deczko, panie! — odezwał się nagle Tymon, powstrzymując się przed spoglądaniem na podróżnika. — Pewnoście zmordowani po takim czasie poza domem.
— A, masz rację, młodzieńcze! Idę złożę zmęczone kości.
Wstał powoli, przeszedł przez furtkę i poczłapał do chałupy Tadka. Jego krokom towarzyszyło obrzydliwe chrupanie gdzieś w nodze, na dźwięk którego Tymon jeszcze raz miał ochotę podziękować sobie, że wciąż był przed śniadaniem.

***
— Przeciem mówił, żem był w domu — upierał się Tadyk. — Tylkom pewnie uciekł potem, jakem zobaczył to… to…
— Trup — ogłosił Tymon.
Siedzieli w karczmie, gdzie, mimo wczesnej pory, zgromadził się mały tłumek chłopów.
W głowie Tymona kłębiły się niezliczone myśli, próbował zrozumieć coś z tego, co zobaczył. Jak żył nie widział, żeby trup się poruszał i rozmawiał. Ani nikogo żyjącego aż tak poranionego i popsutego wręcz. Ongus obecnie we wsi nie przebywał, nie mogła to być więc żadna z jego sztuczek. Poza tym, mag nie zwykł używać magii dla zabicia nudy.
— No trup — skondensował własne myśli do jednego komentarza.
— A trup martwym być winien — dodał Jeremi.
O tym wiedzieli wszyscy, z tego też powodu niepokoili się. Jak zawsze, gdy znane im normy zostały naruszone.
— Czarownikowi trza będzie powiedzieć… — zaproponował ktoś rozwiązanie, które było panaceum na ich problemy.
— Gdzież — obruszył się Tymon — przecie wyjechał!
Towarzysze wybałuszyli nań oczy.
— A gdzie?
— A co ja, jego służka? Skąd mam wiedzieć, jak nic nie mówił?
Chłopi zadumali się. Wyglądało na to, że musieli wymyśleć coś sami.
— Niezałatwione sprawy pewno ma — podrzucił któryś. — Temu wrócił…
— Może ukradli mu co, jaki amulet… Utracił go, żywot swój poświęcając w jego obronie…
— Pewno, że ukradli — wtrącił Tymon poirytowany. — Pół łba mu zbójcy rozpłatali, myślita że z życzliwości innej zgrai cały dobytek ostawili?
Zamilkł naburmuszony. Co to za różnica, po co przyszedł? Ważne, jak można by go odesłać.
— Mówicie, że gotów z Tadkiem zamieszkać? — podjął ktoś znowu.
— A niech se mieszka, co będziecie podróżnego wyganiać? — machnął ręką Jeremi.
— Zgłupiał? — wzdrygnął się Tadyk. — Zeżre mnie, jak tylko zasnę, sam na sam z nim w domu będąc! Po nocy w jednym kawałku nie ostanę się.
Tymon gwałtownie uniósł głowę.
— He, do tego dopuścić nie można — uśmiechnął się szeroko. — Jego trzeba rozczłonkować i zakopać, wtedy na pewno nie przylezie.
Zapadło chwilowe milczenie.
— Jak to tak? — podjął lękliwie Tadyk. — Własnego ojca?
— W takim razie jak wola — westchnął Tymon. — Zaniechajmy tego, mieszkajcie razem.
Na twarzy Tadka wymalowało się przerażenie. Bez względu na jego decyzję, bał się rezultatów. Wiadomo było jednak, na którą opcję w końcu przystanie.

***
Tymon zdumiał się, że oprócz niego, Taka i Jeremiego udało mu się zebrać dość dużą grupę chętnych do zabijania trupa. Dopatrywać się w tym można było ich chęci rychłego zażegnania dziwnego problemu. Kilkunastu uzbrojonych w widły, siekiery lub mniej groźne narzędzia chłopi szli szeroko drogą, zmierzając do domu Tadka. Żaden z nich nie odważył się iść przed Tymonem.
Doszli pod płot Tadka. Tym razem nie zastali jego ojca siedzącego na ławce. Słyszeli jednak pomruki i jego głos dobiegający z wewnątrz chałupy. Stali kilka minut, nasłuchując ostrożnie.
— Siedzi… — szepnął w końcu Tymon. — Idź no, Tadziu, przyprowadź go…
Tadyk oddał swoją siekierę jednemu z kamratów, powoli podszedł do drzwi, uchylił je i wślizgnął się cicho do środka.
Chłopi usłyszeli nagle głośny jęk. Ujrzeli Tadka, który wybiegł z chałupy z wrzaskiem. Przepchnął się przez tłum nie zważając na nic i uciekł drogą.
Wieśniacy, lekko zaniepokojeni i mocno zadziwieni spojrzeli na oddalającego się szybko kolegę, przenieśli wzrok na jego domek.
Ze środka, z tym samym chrupaniem w nodze, wyszedł ojciec Tadka. Za nim wychynęło jeszcze kilka postaci. W jeszcze gorszym stanie, bardziej zaawansowanym stopniu rozkładu.
Chłopi rozbiegli się na wszystkie strony, porzucając swój oręż. Była mowa o tylko jednym trupie.

***
— Tatko… Mamcia z trzewiami na wierzchu… — wyliczał Tadyk. — Dalej chyba był dziadzio i babcia, choć pewności nie mam, srogo ich czas potraktował… Reszty nie poznaję…
Szli we trzech lasem, usłuchawszy rady mieszkańców wioski, by znaleźć leśną babę, jedyną chyba osobę zdolną im pomóc pod nieobecność Ongusa.
Według jednej ze starowinek, by odnaleźć jej dom, trzeba było iść gościńcem, aż dojdzie się dróżki, przy której jedna przewrócona brzoza upadała na drugą, a na gałęzi grabu wisiał krowi czerep. Rzeczywiście, kilkadziesiąt minut marszu od sioła znaleźli rzeczone drzewa i zawieszoną na konarze, porośniętą mchem rogatą czaszkę oraz ścieżynę. Całe szczęście, bo zmuszeni do błądzenia po leśnych bezdrożach, pełnych lejów i gęsto porośniętych drzewami, niechybnie zgubiliby się. O wiele łatwiej było im też nie wleźć w bagna, które również mieli w zasięgu wzroku.
Dróżka docierała do prymitywnego, zbudowanego z gałęzi płotka. Otaczał on okrągłą chatkę o około trzech sążniach średnicy, zbudowanej również z patyków. Szałas opierał się na trzech pniach drzew, do których przywiązany był konopnymi sznurami. U spodu twarda glina tworzyła przybudówkę i chroniła domek przed zalaniem.
Trzech chłopów weszło przez małą furtkę skleconą z patyków powiązanych sznurem. Zawahali się przed prymitywnymi drzwiami domku.
— Chodźta — szepnął Tymon.
Wewnątrz nie było nikogo, mieli więc okazję rozejrzeć się po szałasie.
Na środku podłogi z ubitej ziemi znajdował się dół, w którym wciąż tlił się żar z ogniska. Mała strużka dymu, wijąc się niczym żmija, ulatywała ku dziurze w dachu z gałęzi. Leśna baba powiesiła na nich suche zioła, kostki i futra ze zwierząt, przeważnie zajęcy i wiewiórek. Na podłożu rozstawiła drewniane miski z różnorakimi maziami z ziela, w jednym z kątów widocznie próbowała wyhodować coś sama — z rozkopanego kawałka ziemi wzrastały kiełki długości palca. Naprzeciwko otworu wejściowego stało prymitywne łóżko z badyli zaścielone kupą podeschłych już liści.
— Chłop by się jej przydał — stwierdził Jeremi. — Pobudowałby jej chałupę jaką, miast mieszkać w takiej budzie.
— Ostatniego zjadłam — usłyszeli za plecami wysoki, skrzekliwy głos, na dźwięk którego podskoczyli ze strachu, niemal przewracając się.
Chłopi odwrócili się, ujrzeli niższą od każdego z nich przynajmniej o głowę starowinkę. Uśmiechała się do nich teraz złośliwie, uwydatniając zmarszczki na całej twarzy oraz eksponując swoje pozostałe parę zębów. Jej oczy żwawo omiatały ich spojrzeniem. Odziana była podobnie, jak baby w wiosce — lniana, szara koszula, takaż spódnica i kraciasta chusta, spod której wystawały bujne kępy białej wręcz czupryny. Zaiste, pasowało do niej miano leśnej baby — gdzieniegdzie jej strój pokryty był ziemią i mchem, zupełnie jakby sama go na sobie hodowała.
Leśna baba roześmiała się rozbawiona oniemiałymi chłopami. Brzmiała trochę tak, jakby kaszlała. Przeszła pomiędzy nimi, spychając ich bez skrępowania na boki.
— Na cóż to przyszły dzieci do starowinki, a? — zapytała, rozkładając na ziemi przyniesione łodygi jaskółczego ziela. Jej suche dłonie usmarowane były żółtym sokiem. — Dolegliwości jakie dokuczają? A może… wywaru jakiego trzeba… Na to dajmy z serc zajęczych na śmiałość?
Zarechotała skrzekliwie.
— No, mówcież, synkowie — zachęciła ich znów, nie usłyszawszy odpowiedzi. — Nigdyście nie widzieli staruchy?
— T… Trupy! — wydukał gorączkowo Tadyk.
— Co trupy? Chcecież się nimi stać, czy jak? Usłużę wam uprzejmie, jak mnie jeszcze trochę podenerwujecie.
Tymon postanowił szybko dać obraz ich sytuacji.
— Żywe trupy!
— Powinieneś był dodać to zaraz po koledze, synku — odparła z przekąsem leśna baba. — Co i tak nie zmieniłoby tego, że wciąż nie wiem nic. Mówcież jaśniej!
Potrzeba było kilkunastu sekund ciszy. Dużych pokładów cierpliwości ze strony guślarki i skupienia chłopów, by to się stało.
— Trupy… przyszły — dopowiedział Tymon, gdy już wydawało się, że wrócili do punktu wyjścia. — Kurhan rozkopały, ożyły i przyszły, czort wie jak i po co…
Leśna baba uniosła brwi.
— Ha, trzeba było tak od razu! — żwawo podeszła do swoich zapasów na ziemi. — Może zaradzimy zarazie.
Wróciła znów do nich, między kciukiem a palcem wskazującym trzymając za skrzydło muchę.
— Powiedz, służko czarnej śmierci — rzekła niskim, skrzekliwym głosem, wypuszczając owada. — Co to będzie?
Mucha natychmiast wyfrunęła z pułapki, zaczęła krążyć przez chwilę po szałasie.
Nagle zaczęła latać tak, że każdy, kto kiedykolwiek widział zwykłą muchę, uznałby to za dziwne. Podlatywała do każdego z nich, cofała się i znów wracała, jakby była uwiązana na niewidzialnym sznurku. Na końcu, jakby nie widząc żadnych przeszkód na swej drodze, zaczęła odbijać się od ich twarzy. Uśmiechnięta leśna baba z łatwością złapała ją z powrotem.
— Z kurhanu wyszli na wierzch, chodzą znów po ziemi. Wrócą jeno k’niemu z rozkazu uwolnieni.
Zapadła długa cisza.
— Jak poprosicie tego, co te trupy nasłał, to może odejdą — wyjaśniła leśna baba. —No, chyba że gagatka ubijecie, to i martwiaki padną.
Tymon spojrzał na towarzyszy, spuścił wzrok, przestępując z nogi na nogę.
— Za przeproszeniem — wymruczał pod nosem. — Myśmy myśleli, że nam pani… leśna baba… pomoże…
— A co ja mogę, syneczku? — żachnęła się staruszka. — Głuche? Przeciem mówiła, że jeno ten, co czar uczynił, odczynić go może.
— Chcielim pomocy… Do kogo nam się uciec tera, jak Ongusa nie ma?
— A! — zaskrzeczała leśna baba. — Przyszliście do mnie tylko temu, że tego wielmożnego pana czarownika zbrakło? Tedy się pomęczcie, gagatki!
Rozeźliło to Tymona.
— Chodźta, chłopy — odwrócił się do wyjścia. — Myśleliśta, że starucha od wrzodów i spraw babich w czym by wam pomogła? Niedoczekanie wasze…
Odszedł, minął płotek, Tadyk z Jeremim jak cienie ruszyli za nim.
Po kilku chwilach Tymon doszedł do wniosku, że być może za gwałtownie potraktował babinę. Zwłaszcza, że teraz mógł się obawiać, że naprawdę uczyni im coś paskudnego i wypowie jakąś złośliwą klątwę.
Nic takiego jednak się nie stało.

***
— Może zaryglować ich w chałupie i podpalić? — radził Baryła.
— A może w karczmie? — oburzył się Tadyk.
Karczmarz nie odrzekł nic, zadumał się tylko.
Siedzieli znów w kilkunastu w lokalu tego ostatniego, rozmyślając intensywnie.
— Baba mówiła, że tylko ten, co to je przysłał, może je odesłać, tak? — zastanowił się Tymon.
— Ano — westchnął żałośnie Tadyk. — Gdyby tylko pan czarownik pośród nas był… Rach-ciach by jakoś temu zaradził, on się nie bawi w muchy…
— Ciekawym, kiedy wróci — rzekł ktoś. — Mogłyby te trupy trochu przeczekać, aż przybędzie…
— Wąpierze krwią swych żywych wrogów się pożywają — odparł Jeremi. — Na kształt tych diabłów trupy jeszcze gotowe będą pożreć nas w międzyczasie!
— A co one, wraże nam?
— Chodźmy na ryby! — zaproponował Tymon, zaskoczywszy wszystkich tonem i treścią wypowiedzi.
Chłopi popatrzyli na niego, jak na obłąkane wręcz pacholę, igraszkami przeszkadzające dorosłym.
— Zgłupiał? — zapytał Jeremi. — A z trupami co się zrobi?
— Weźmy ich ze sobą! — odrzekł dziwnie spokojnie pomysłodawca.
Baryła uśmiechnął się chytrze.
— Mówże — spojrzał na Tymona z przymrużonymi oczami. — Co ci po łbie chodzi?

***
Następnego dnia, skoro świt, Tymon, wziąwszy sześciu chłopów do pomocy, udał się nad staw. Uznali, że ten zbiornik wodny nada się lepiej od rzeki — był głębszy. Poza tym, bali się, że cały nurt ulegnie zatruciu w wyniku ich działań.
Przy brzegu stawu leżało kilka wielkich, przytarganych znad rzeki kamieni z przywiązanymi konopnymi sznurami. Tymon uznał, że dla niepoznaki powinni przynieść sieć rybacką, co zrobili.
Oczekujący w niepokoju zgromadzeni chłopi ujrzeli Tadka nadbiegającego od strony wsi.
— I co? Idą? — zapytał Tymon.
— Ano — wydyszał Tadyk. Tak, jakby właśnie przed chwilą wyszedł spod wody, spędziwszy tam wcześniej kilka minut. — Wolno, ale idą.
— A sprawdzałeś?
Tadyk uśmiechnął się szeroko.
— Jakoś mówił, nic ich nie rusza! — zachwycił się. — Palnąłem tatka kułakiem od tyłu, nawet się nie obrócił. Innego kopnąłem w nogę. Padł aż, trochu zdziwiony, ale dojść nie mógł, czemu padł — na chwilę uśmiech zniknął mu z twarzy. — Chybam mu aż coś złamał, bo chrupnęło…
— Dobrze, odpocznij sobie — rzekł zadowolony Tymon.
Odwrócił się do reszty towarzyszy.
— Słyszeliśta. Nie ma się co strachać.
Ujrzawszy niepokój na ich twarzach zmuszony był przerwać przemowę. Obejrzał się.
Między drzewami szły ku nim trupy. Po ich pokrzywionych, zniszczonych licach można było wysnuwać domysły, że przychodzą zabijać, a nie odpocząć nad wodą. Za wyjątkiem ojca Tadka, który miał permanentny, przyklejony jakby uśmiech.
Tymon zdziwił się, że na łowienie ryb przystały również trupy kobiet. Pewno aż tak im już czerwie czerepy przeżarły, tłumaczył sobie, że tylko słuchają i idą za innymi.
Zliczył martwych. Ośmioro. Kamieni starczyło, ale któryś z chłopów musiał w takim razie zająć się dwoma. Poczekał, aż trupy zbliżyły się do brzegu, po czym odszedł na drugą stronę, by nie patrzyły na wodę. Chłopi ustawili się za nimi.
— A, powitać — rzekł Tymon trochę nieswój, kątem oka obserwując, jak chłopi chwytają sznury i cichaczem podchodzą do trupów. — Dzięki, żeście, jak dobrzy sąsiedzi, raczyli nam potowarzyszyć w łowach. Pewno myślita, czemu akuratno tu, nad stawem, nie nad naszą bystrą rzeczką? — Jeden z chłopów z obrzydzeniem przywiązywał swój sznurek do kości, będących jedynymi pozostałymi częściami po nodze trupa w zaawansowanym stopniu rozkładu. — Ano temu, żeśmy chcieli pokazać ów co poniektórym. Pewno jeszcze go nie widzieli.
— Wiem, że kiepawo łowi się na sieć w stawie — kontynuował Tymon. Chłopi przywiązali już prawie wszystkich, został tylko ten przypadający jako dodatkowy. — Może i nie będzie z tej racji tak dużych połowów, jak niektóry by chciał, ale przecie nie tylko po tośmy tu przyszli!
Ostatni trup miał tak zgniłą nogę i spróchniałą kość, że sznur, zamiast zawiązać się na niej, z głośnym chrupnięciem przerżnął ją na wskroś. Zdziwiony umrzyk przewrócił się na kolejnego, lecz poza nimi żaden martwiak nawet tego nie zarejestrował. Tymon pospiesznie mrugnął do chłopów, dając im znak, że czas wrzucić trupy do stawu.
Z tymi stojącymi poszło im dość łatwo — nie stawiali nawet oporu. Zaraz za nimi chłopi wepchnęli głazy. Potem wszyscy razem zaciągnęli do wody przewrócone martwiaki i również ich kamienie.
— Teraz poczekają na Ongusa — westchnął z ulgą Tymon.
Podszedł do oderwanego kawałka nogi i posłał go zaraz za jego właścicielem. Skrzywił się z niesmakiem zobaczywszy, że zamiast opaść na dno kończyna unosiła się na wodzie.

***
Gościńcem szedł starzec w szaroburej, ubrudzonej u dołu błotem szacie. Na głowie miał zamszowy kapelusz z rondem. W jednym ręku trzymał pasek przewieszonej przez ramię torby, w drugim długi kostur.
Tymon podniósł się z ławki pod płotem, skąd obserwował wioskę. Uśmiechnął się, poznawszy w przybyszu Ongusa.
— Opowiadajże, czarodzieju! — zagaił na powitanie. — Gdzieżeś bywał?
Również uśmiechnięty mag odetchnął, widząc znajomą twarz.
— Nie uwierzysz, jaki bardak…
Tymon roześmiał się, wprawiając Ongusa w zdziwienie. Mógł go powitać tymi samymi słowami…

Odpowiedz
#2
Odkopujemy tekst Smile
Cytat:Tymon zdumiał się, że oprócz niego, Ta[d]ka i Jeremiego udało mu się zebrać dość dużą grupę chętnych do zabijania trupa.
Literówka.

Gdzieś podczas czytania natknęłam się na niepoprawną interpunkcję, ale to raz czy dwa...
Fabuła bardzo mi się spodobała Big Grin I wygląd taty-trupa, chciałabym go zobaczyć (na ekranie, oczywiście Tongue).
Na twoim miejscu rozwinęłabym też postać tej babki z lasu.
Jestem ciekawa, czy masz w zanadrzu kolejną część, bo tych umarłych chyba nie załatwiła byle woda Wink
Pozdrawiam
The Earth without art is just eh.
Odpowiedz
#3
Cytat:Niebo w oddali rozcięła długa świetlista rysa.

raczej przecięła - rozciąć: rozdzielić na części; skaleczyć

Cytat:Trzej chłopi podnieśli się z ziemi, otrzepali trawę.
otrzepali trawę? z czegoś ją musieli otrzepać...

Cytat:Razem ze złowionymi wcześniej, a leżącymi w koszach na brzegu sztukami, chłopi mieli ich koło dwóch tuzinów.
mieli ich około, słowo koło jest synonimem wyrażeń jak: w pobliżu, opodal itd. Dotyczy odległości.

Cytat:— Co jego to i nasze — uśmiechnął się Jeremi.
po nasze kropka, uśmiechnął dużą literką

Cytat:Usłyszawszy grzmot gdzieś z tyłu, wędrowiec odwrócił się, spojrzał na niebo nad głową.
gdyby niebo było poniżej głowy, to bym się zdziwił; myśl co piszesz, bo takie dziwactwa nie świadczą dobrze o Autorze

Cytat:Minęli las, przechodzili akurat koło karczmy.

to nie błąd, ale obok brzmi lepiej

Cytat:Przybysz siedział pochylony nad swoim kuflem, wzrokiem miotając po całej sali, teraz rzucił nieprzyjazne spojrzenie ku chłopom.

Błąd popełniany bardzo często, ale nie winię Cię za to. Takie "wynalazki" można spotkać nawet w książkach. A chodzi o to, że słowa teraz (czas teraźniejszy) oraz rzucił, spojrzał, uderzył itd. (czas przeszły) nie powinno się łączyć.


Na razie tyle. Jak znajdę czas, to doczytam resztę. Dodam jeszcze, że masz problem z właściwym zapisem dialogów oraz interpunkcją.

Pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Teraz ja odkopię tekst, bo mam niedosyt komentarzyTongue. Ale dzięki i za te, co sąWink.
Cytat:Na twoim miejscu rozwinęłabym też postać tej babki z lasu.
A będzie, będzie, już w paru kolejnych opowiadaniach pojawia się ta postać i niewąsko potrafi zamieszać... Zachęcam do lektury chociażby W lot pojęte.
Cytat:Jestem ciekawa, czy masz w zanadrzu kolejną część, bo tych umarłych chyba nie załatwiła byle woda Wink
Jak wydam cykl opowiadań, będzie wyjaśniony i ten motyw, specjalnie wszystkiego na razie nie ujawniam ;P.
Cytat:Dodam jeszcze, że masz problem z właściwym zapisem dialogów oraz interpunkcją.
Tego się czasem domyślam, kiedyś postanowiłem, że będę dialogi "interpunktował" tak, jak w którejśtam podpatrzonej książce... Może tam też było źle (a może ja coś źle spapugowałem xD). Jestem otwarty na sugestie i poradySmile.
Odpowiedz
#5
Babka z lasu coś tak jakoś muchy lubi Wink. Oj powiało cokolwiek horrorem, ale co tam, chłopski rozsądek zwyciężył. Fajny kawałek fantastyki, szkoda, że wcześniej przeoczyłem. Fajnie że odkopałeś.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#6
O, horror, może powinienem był wrzucić to opowiadanie do innego działuWink. Dla dobra cyklu zostawię jednak wszystkie Tymony w jednym worzeSmile. A wiedźma, owszem, ceni muchy, bo to tani i powszechny towarSmile.
Odpowiedz
#7
Cześć,

czytam już któreś Twoje opowiadanie z tymi bohaterami. Podziwiam lekkość pióra, bardzo rzadko na forum spotykam się z tekstami, które czyta się tak dobrze. Nie chodzi mi stricte o warsztat, a o taką lekkość, którą ciężko mi zdefiniować Smile. Mam nadzieję, że wiesz o co mi chodzi. Drugim ogromnym plusem jest klimat, taki mocno wędrowyczowy jak dla mnie. Plastyczność świata też na plus, piszesz bardzo obrazowo.

Pozdrawiam.
Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom! Just call me F.
Odpowiedz
#8
Dzięki wielkie, ja, szczerze i dość nieskromnie mówiąc, też lubię u siebie tę lekkość, choć wolę swoje teksty zestawiać z SapkowskimWink. Szczerze mówiąc, przemyślałem komentarz anarchista i nie zgodzę się z jego uwagami odnośnie słów 'koło' itp. Pokazane przez Ciebie błędy tak naprawdę nie traktuję jako błędy, a użyte przeze mnie słowa w wyszczególnionych przez Ciebie fragmentach pasują tam i nadają swoistego regionalizmu, który, moim zdaniem, należny po trosze jest także narratorowi, jako części tego sielskiego świata przedstawionego... Z tymi pozostałymi uwagami, poza niewłaściwym czasem, szczerze mówiąc, też mi się jakoś trudno zgodzić...
Odpowiedz
#9
No to pobawię się w nekromantę i odkopię ten tekst, zwłaszcza, że to prequel do "orzechów", a tego jeszcze nie czytałem.


(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a):  Las po obu stronach gościńca zaczął przerzedzać się, w oddali można było dostrzec dwupiętrowy budynek (...).
się powinno poprzedzać wyraz, chyba, że lepiej brzmi  innej konfiguracji. Tutaj lepiej chyba brzmiało by własnie przed czasownikiem.

(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): — Ta, Baryle działkę oddać — wskazał kosze porozumiewawczo Tadyk.
"Tadyk porozumiewawczo wskazał kosze" - tak by brzmiało lepiej i zgodnie z zasadami zapisu dialogów.

(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): Z radością i niejakim przyzwoleniem żywo wkroczyli do ogarniętą teraz półmrokiem salę.
Końcówka się nie klei. Albo "na ogarniętą (...)" albo "do ogarniętej teraz półmrokiem sali"

(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): Rzeczywiście, podróżnik spoglądał na chłopów nieprzychylnym wzrokiem, wręcz z pogardą, widząc ich ukradkowe spojrzenia. A przynajmniej takie im się wydawały; każdy, kto tylko znalazłby się w karczmie, natychmiast by je dostrzegł.
Tu nie jest jasne komu się spojrzenia chłopów takowe wydawały. Im samym?


(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): — Ładna, ładna — burknął Baryła. — Właźcie lepiej ze mną, bo w was jeszcze przypieprzy!
Big Grin
(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): — Przysiągłbym, że dolazłem do domu — wymamrotał. — Coś mnie się chyba przyśniło… Ale zara… — ożywił się nagle, podniósł się z ziemi. — Przeciem był w chałupie, niech skonam! Dziwności…
Postali chwilę, podumawszy.
— E — machnął w końcu ręką Tadyk. — Nie ma co zawierzać pijanemu. Wracam.
Tymon bez słowa poczłapał za nim.
Imię można usunąć, nie będzie i tak wątpliwości kto wypowiada kwestię - wynika to z kontekstu.

(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): Droga do jego domu zajęła im trochę dłużej, niż zwykle ze względu na kałuże, które omijali. 
Zbędne dopowiedzenie.

(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a):  Uśmiechała się do nich teraz złośliwie, uwydatniając zmarszczki na całej twarzy oraz eksponując swoje pozostałe parę zębów. 
Może lepiej "kilka"?

(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): — Wąpierze krwią swych żywych wrogów się pożywają — odparł Jeremi. 
O, doceniam. Niewiele osób o wąpierzach słyszało ani ich przeprowadzce ze słowińszczyzny do europy zachodniej.

(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): Chłopi popatrzyli na niego, jak na obłąkane wręcz pacholę, igraszkami przeszkadzające dorosłym.
Super porównanie.

(16-02-2013, 22:07)kubutek28 napisał(a): Tymon zdziwił się, że na łowienie ryb przystały również trupy kobiet. Pewno aż tak im już czerwie czerepy przeżarły,
Big Grin


Dobre opowiadanie. Taki klimat jak w innych z tego cyklu. Po dopieszczeniu pod względem technicznym można słać cały zbiór do wydawnictwa Wink
Odpowiedz
#10
O, proszę, Gunnar, bardzo mile mnie zaskoczyło to wskrzeszenie (kolejne... jak te trupy w tym opku... trupom można dać spokój, ale opku jak najdłużej nie Big Grin) tematu. Zwłaszcza, że znów zabrałem się za dogłębną analizę wszystkich opowiadań z cyklu, więc takie techniczne "doczepki" bardzo mile widzianeSmile.

Wiele z wymienionych uwag postaram się wprowadzić, bo właściwie samemu ciężko jakoś ich szukać, a jak ktoś w tym wyręczył, tym lepiejTongue
Odpowiedz
#11
Lubię Twoje opowiadania, dlatego bardzo możliwe, że jeszcze jakieś wskrzeszę Wink
Ogólnie miło Cię widzieć. Odwiedzaj nas częściej Smile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości