Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Powieść "Łatwopalni".
#1
Jak obiecałam Smile



Prolog


- Chcesz, żebym ci coś przeczytał?
Milan uśmiechnął się. Nic nie mogło wyleczyć Profesorka z manii czytania książek. Nawet cierpienie i kołnierz ortopedyczny. Nawet polityczny cyrk. Swoją drogą, podziwiał spokój tego intelektualisty i wojennego inwalidy w jednej osobie. Jego osobiście mierził ten szpital, białe ściany, pstrokata posadzka i niebieska pościel. Pielęgniarki zachowujące się jak słodkie idiotki. Lekarze, którzy udawali mądrych, a nic nie wiedzieli o prawdziwym życiu. Długo mógł tak wyliczać. Najchętniej wstałby ze swojego czystego posłania, żeby zrobić z nimi porządek – ale na to nie miał siły.
No i Muzułmanie. Przewozili ich do tego szpitala z całej Bośni, kładli w wygodnych łóżkach i dbali o nich. Tak samo zresztą, jak o niego. Nie ma nic bardziej upokarzającego, niż postawienie na równi z mordercą. Zwrócił kiedyś na to uwagę temu nadętemu doktorkowi. Co usłyszał? Muzułmanin miał takie same prawa jak on! Dobre sobie. Prawa człowieka, wolność, równość. Czysta teoria i propaganda. Ciekawe, czy ten młody mężczyzna o wyglądzie przerośniętej sowy byłby taki mądry, gdyby Muzułmanie na przykład… Zarżnęli mu matkę.
Właściwie to mu zazdrościł: siedząc w tym przeklętym Belgradzie, miał szczęście pozostać zwykłym człowiekiem. Nadętym intelektualistą, któremu wojna nie zrobiła krzywdy. Przede wszystkim, nikt nie zabił jego matki.
Mógł kiwać z politowaniem głową w odpowiedzi na wywody Milana. Mógł stwierdzić, że to sprawa różnic kulturowych. Ignorant. Nie miał zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło.
- Czytaj, Profesorku – zachęcił. – Wolę słuchać ciebie niż tych cip z dołu…
Profesor otworzył podniszczony zeszyt w zielonej okładce. Od początku wojny notował w nim zawzięcie, kiedy tylko miał na to czas. Koledzy śmiali się z niego – to było takie niecodzienne. On nie przejmował się docinkami. Mało kto wiedział, że prowadził ten pamiętnik nieprzerwanie od śmierci marszałka Tito w 1980 roku.
- Zauważyliśmy to pewnej nocy podczas naszej wędrówki. Na horyzoncie wioska. Cała była w płomieniach. Nasze dzieło.
Każdej nocy, o tej samej porze, spokojne dotąd osady ludzkie rozbłyskiwały okrutnym światłem. Byliśmy otoczeni kołem dziwnej celebracji, trwającej w każdym płomieniu naprzeciwko nas. Ogień po prostu strzelał ku niebu.
Szczególnie jedna wioska wyglądała bardzo radośnie: kilka domów na dnie brzydkiej, małej dolinki. Nie możesz sobie wyobrazić, jak wyglądała w nocy, w płomieniach. Powiedziałoby się…

Urwał, zanosząc się donośnym, jakby wydobywającym się z głębi studni kaszlem. Od początku wojny miał objawy jakiejś choroby. Pewnie gruźlica czy coś równie poważnego.
Milan leżał cicho, czekając, aż jego towarzysz się wykaszle.
- Dobra, starczy…
Miał wrażenie, że Profesor czyta mu ten fragment celowo. Jakby chciał pobudzić go do refleksji, a może spowodować jakieś wyrzuty sumienia. Jeżeli na coś podobnego liczył, to był po prostu naiwnym idiotą. Milanowi zachciało się śmiać. Nie tak dawno palili muzułmańskie wioski. Mordowali ludność, nie wyłączając starców, kobiet i dzieci. Siali swoisty terror. Co z tego? Przecież to był odwet. Muzułmanie robili to samo. Oni, Serbowie, tylko się mścili – za obrabowane i spalone domy, zabitych bliskich. Walczyli w imię religii i narodu przeciw „zdrajcom”. Czy to tak wiele?
Znudziło mu się leżenie. Uniósł się nieco i rozejrzał wokół. Przez zabrudzoną szybę mógł dojrzeć inną salę, tę, na której kiedyś leżał Speedy. Teraz jego łóżko było puste, bez pościeli. Przy oknie położono nieznanego mu chłopaka. Drobna, dziecinna buzia bez śladu zarostu i duże, niewinne oczy o brązowych tęczówkach sprawiały, że nie wyglądał na więcej niż szesnaście lat. Za jego młodym wiekiem – według Milana przynajmniej – przemawiało to, że nie interesowały go zupełnie dwie pielęgniarki kręcące się w pobliżu. A było na co popatrzeć. „Dzieciak” krzywił się z niesmakiem, słuchając ich rozmowy:
- Co, nadal ci się spóźnia? – spytała jedna.
Druga z nich, tleniona blondynka, obdarzona przez naturę bardzo obfitym biustem, pokręciła głową na znak zaprzeczenia.
- Nie, właśnie dzisiaj dostałam.
- No i dobrze. Bachor to ostatnia rzecz, jakiej potrzebujesz w tym burdelu.
Przybiły sobie piątkę i rozeszły się do swoich zajęć, śpiewając „Jugoslavenkę” i udając, że wcale nie fałszują.
Chłopak nadal patrzył tępo w ścianę. Palce Milana mimowolnie zacisnęły się na trzymanym w ręku widelcu. Zatrzymał go sobie, kiedy jadł obiad dwa dni temu i ukrył w pościeli. Nie miał zamiaru nikomu mówić, po co. Może kiedyś się przyda. Chcąc odwrócić uwagę Profesora, zagadnął go:
- Patrz, świeżutki Muzułmanin.
- Co z tego?
Przez chwilę obaj milczeli.
- Milan, to nie ma sensu. Wycofajmy się. Jak mężczyźni.
- Ty pierwszy. Ja za tobą.
Kiedyś przekomarzał się w ten sposób z przyjacielem. Dawno to było… Zresztą, wolał sobie tego nie przypominać.
Deszcz bębnił monotonnie o blaszany parapet. Zagrzmiało i pierwsza błyskawica oświetliła salę. Zwyczajna, lipcowa burza. Zanosiło się na nią od rana.
Profesor westchnął ciężko. Do Milana nic nie trafiało. Zaślepiała go nienawiść do Muzułmanów. Nie różnił się zresztą w tym od serbskich polityków, których żadne, nawet najbardziej słuszne, argumenty nie mogły odwieść od przekonania, że im, Serbom, należy się hegemonia na Bałkanach, a czystki etniczne służą likwidacji „złych”. Profesor był bezwolną ofiarą ich zamysłów; szedł, bo tak kazano, wypełniał rozkazy dowódcy. Nigdy nie pochwalał tej wojny. Przejścia sprawiły, że widział zdecydowanie więcej niż inni. Może po prostu był od nich mądrzejszy?
- Piękny okaz – mruczał Milan, wciąż mając na myśli chłopca. – Młody…
- Jak myślisz, ile on ma lat?
Kolejna błyskawica oświetliła twarz Milana. Uśmiechał się; był to uśmiech szaleńca. Profesor miał nadzieję, że mu się to zdawało…
- Wystarczająco. – Jego ton nie wróżył niczego dobrego.
Profesor skrzywił się z niesmakiem. Chyba wiedział, co chodzi po głowie natchnionego wroga wyznawców islamu.
- Zostaw go w spokoju! – burknął.
- Ależ zostawię. Będzie spokojny na wieki…
Nie mogąc na niego patrzeć, były kulturoznawca zatopił się w swoim notatniku. Na końcu strony widniał dopisek, nakreślony widocznie w pośpiechu drobnym, koślawym pismem:
Zabijamy się nawzajem za garstkę popiołu.
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#2
Przeczytałem, znalazłem tylko jedno zdanie które mi nieco nie pasowało:

„Deszcz bębnił monotonnie o blaszany parapet kliniki.” – tu zakładam, że parapetów było jednak nieco więcejWink czyli albo liczba mnoga, albo zrezygnuj z „kliniki”, albo zmień czasBig Grin

Co do opowiadania/powieści… zapowiada się interesująco, no i oczywiście, warsztatowo jak zwykle bez zarzutu.
Just Janko.
Odpowiedz
#3
Tekst dobrze napisany, choć - według mnie - przydałoby się więcej akcji. Liczę na to, że w kontynuacji jej nie zabraknie. Znalazłem kilka fragmentów, nad którymi możesz się zastanowić (nie czepiam się Smile myślę, że przydałoby się je delikatnie pozmieniać, chociaż może to tylko moje odczucia).
- "No i Muzułmanie. Przewozili ich do tego szpitala," - a nie "przywozili"? Jeżeli "przewozili", to skąd?
- "Przede wszystkim, nikt nie zarżnął mu matki. " - "zarżnął" występuje dwa razy. Nie jest to teoretycznie powtórzenie, ale moim zdaniem (nie wiem jak innych) nie brzmi najlepiej. Raz wystarczy, tym bardziej zważając na "drastyczność" tego słowa.
"Każdej nocy od tej chwili w tym samym czasie" - ??? przydałoby się trochę "rozjaśnić" ten fragment.
"Jeżeli na coś podobnego liczył, to się przeliczył." - liczył, przeliczył...na moje oko nie brzmi to zbyt dobrze w jednym zdaniu.
"Oni, Serbowie, tylko się mścili – za zrabowane i spalone domy," - może lepiej "obrabowane"? Poza tym obyłoby się bez myślnika.
"- Co, nadal ci się spóźnia? – pytała jedna. " - raczej "spytała", bo jest to czynność dokonana.
"Druga z nich, tleniona blondynka z olbrzymim biustem" - "olbrzymim"? Moim zdaniem bardziej "subtelnie" brzmiałoby "obfitym" Smile

Jest też trochę błędów w zapisie dialogów (sam niedawno musiałem poprawiać cały mój tekst...). Polecam artykuł:
Zasady pisania dialogów
Powodzenia w dalszym pisaniu Smile
Odpowiedz
#4
Hmm... Bardzo dobrze napisany prolog.
Mamy tu ładne, wyraziste postaci, z jednej strony swoiste "dziecko wojny", zgorzkniałe i zaślepione nienawiścią do islamistów. Mamy wykształconego kulturoznawcę, który strzelał i zabijał "bo tak mu kazano", oraz personel medyczny, czyli młodych "wykształciuchów" i pielęgniarki, których największym problemem jest to czy mają okres czy nie.

Zapiski profesora, oraz zdanie: "Zabijamy się nawzajem za garstkę popiołu" pobudza do refleksji.

Rozumiem że tytuł "Łatwopalni" ma nawiązywać do Srebrnicy (od razu mi się to nasunęło na myśl)?

Warsztat literacki przyzwoity.
Czekam na następną część Smile
Borek- istota człekopodobna, ze skłonnościami do nałogów. Nie myśląca, nie czująca, konsumująca. Pragmatyk, darwinista społeczny. Politycznie: monarchista. Z zawodu: przynieś, podaj, pozamiataj w odlewni stali, oraz grafoman do wynajęcia, tłumacz mang.
Odpowiedz
#5
Dzięki za wskazanie błędów. Zgodnie z sugestiami, poprawiono Smile
Gwoli wyjaśnienia jeszcze: dziewczyna wspominana w rozdziale może się wam wydać znajoma. A to dlatego, że posłużyłam się tu wątkiem z mojego opowiadania "Biały płaszczyk" o tej samej co powieść tematyce.


Rozdział I

Pierwszy dzień wojny


Sarajewo, 6.04.1992

Milica usłyszała u fryzjera, że czwartego kwietnia będą bombardować Sarajewo. Bardzo się przejęła, jak to ona. Martwi się o wszystkich i za wszystkich, a my w zamian zatruwamy jej życie.
Na dworcach i lotniskach aż czarno od masy ludzkiej. Wielu wyjechało i wyjeżdżają nadal – boją się wojny. Szczególnie nasiliło się to wtedy, kiedy podawano informacje o rzekomym ataku. Na szczęście żadne bomby nie spadły na miasto. Dezinformacja. Chwała Bogu. Uspokoiliśmy się na całe dwa dni.
Za to dzisiaj… Sarajewo nie schodzi z ust dziennikarzy. Wyobrażam sobie pierwsze strony europejskich gazet: okrucieństwo, tragedia.
Zacznijmy od początku.
Pierwszego kwietnia grupa uzbrojonych cywili (tak powiedziano w telewizji) zabiła serbskiego weselnika i raniła duchownego. Następnego dnia całe miasto było zabarykadowane. Wyjście z domu stało się niemożliwością – ku rozpaczy mojej córeczki. Biedna Maja; dziwna polityka pozbawiła ją sposobności odbycia pierwszej w życiu randki.
Nie mieliśmy nawet chleba, więc Milica smażyła placki z mąki i wody. Ponoć moja babcia robiła to samo w czasie II wojny światowej. Czyżby historia zataczała koło?
O szóstej ludziom znudziła się ta bezczynność: ruszyli do Katedry w uroczystym pochodzie. Dokładnie słyszeliśmy wołania: „Bośnia, Bośnia”, „Sarajewo, Sarajewo”, „Chcemy żyć razem”, „Wyjdźcie do nas”.
To było takie piękne. Ci ludzie chcą pokoju. Nie chcą się dzielić i nienawidzić. Zdravko Grebo miał rację, tu tworzy się historia. My oglądaliśmy wszystko z okna.
Ludzie okupują plac przed Parlamentem. Wczoraj chcieli spokojnie przejść przez most na Miljačce. Cholera, nigdy nie zrozumiem tych polityków. Po co kazali do nich strzelać?
Smutna wiadomość: zginęła Dijana. Nie, nie brała udziału w demonstracjach na placu. Akurat wracała z pracy. Spieszyła się; Dragan, typowy nadopiekuńczy mąż, bardzo się niepokoił. Jakież to niesprawiedliwe. Snajper mógł zlikwidować każdego demonstranta, który mu przeszkadzał, a wybrał na cel właśnie ją. Kobietę, której do głowy nie przyszło, żeby manifestować. Ona po prostu tamtędy przechodziła.
Milica widziała to przez okno. Roztrzęsiona, opowiadała mi potem, co się stało. Dijana biegła przez most. Nagle po prostu upadła. Kiedy Dragan wybiegał z domu, wszyscy w napięciu oglądaliśmy tę tragedię, mając wrażenie, że patrzymy na scenę rodem z dramatu wojennego. To, co zrobił, było po prostu szalone. Wyglądał jakby postradał zmysły. Chyba absolutnie nie przejmował się w tym momencie własnym życiem. Nie mam pojęcia jak, ale wydostał ją z tego piekła, przeniósł do domu. Mladenka opowiadała nam później, że Dijana w ostatniej chwili powiedziała tylko „kocham cię”.
Bardzo żałuję tego, że zginęła. Lubiłem ją. Zazwyczaj spotykaliśmy się na moście w drodze powrotnej do domu. Zawsze nosiła biały płaszcz i maleńką kopertówkę. Dzięki temu z daleka widziałem, że to ona. Zwykłe „dzień dobry” wypowiadała tonem tak przyjaznym, że człowiekowi robiło się ciepło na sercu. Uśmiechała się przy tym ujmująco, zagadywała o najzwyklejszych sprawach, pytała o Milicę i Maję. Fantastyczna, miła dziewczyna.
Pytanie „dlaczego ona” samo ciśnie się na usta: taka śliczna, słodka, wspaniała… Niewinna.
Dragan jest załamany. Współczujemy i cierpimy razem z nim, ale nic nie możemy zrobić. Jesteśmy jak rodzina, ale w obliczu takiej tragedii obezwładnia nas bezradność. Nie wiemy, co powiedzieć, jak pocieszyć, żeby go nie zranić jeszcze bardziej. Ten chłopak właśnie stracił miłość swojego życia. Myślę, że jakiekolwiek puste słowa i wyświechtane frazesy nie przyniosą mu ulgi.
Spoczywaj w pokoju, Dijano – na zawsze zapamiętam cię jako cudowną dziewczynę.
W tym momencie mógłbym na dobrą sprawę przerwać pisanie – nie mogę. Jest pierwsza ofiara , jest i wojna. Nie nazwę siebie tytanem odwagi. Najzwyczajniej się boję. O żonę, córkę, przyjaciół.
Patrzę przez okno: plac przed Katedrą wciąż przepełniony. Snajperzy strzelają do ludzi z „Holiday Inn”. A tam jest Mladenka, Nevenka, Bojan i Ana. Boże!
Ponoć z Pale idzie do miasta trzystu czetników. Mają powoływać – a może werbować siłą? – do armii.
Wiem, że i mnie to nie minie. Nie chcę. Nie uważam, żeby wojna była konieczna. Każda nacja ma prawo do swojego państwa. Jakim prawem politycy uroili sobie, że Bośnia, Słowenia czy Chorwacja muszą stać się serbskie? Dlaczego chcą o to walczyć? Cholera, nazwijcie mnie ignorantem, zdrajcą narodowym, czy kim tam chcecie – ja tego nie rozumiem. Nie czuję się w obowiązku z tego powodu zabijać.
Jestem Serbem, ale wśród moich przyjaciół są Chorwaci i Muzułmanie. Lubię ich dlatego, że są świetnymi ludźmi. Pochodzenie i wyznanie mnie nie obchodzi. Wszyscy jesteśmy równymi sobie ludźmi. Dlaczego więc polityka chce nas rozdzielić, na dodatek używając środka najgorszego z możliwych?
A jeśli przyjdą do mnie i zwerbują do armii, co ja wtedy zrobię?
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#6
Rozdział II
Jak Serb z Bośniakiem


Kiedy turysta patrzy po raz pierwszy z daleka na Góry Dynarskie, nie może oprzeć się podziwowi. Sam sobie wydaje się mniejszy w porównaniu ze szczytami, które zdają się sięgać nieba. Mimochodem przychodzi mu do głowy, że kiedy wdrapie się na sam wierzchołek najwyższej góry, złapie Pana Boga za nogę.
Turysta rusza w drogę. Napawa się pięknymi widokami. Wapienie są potężne, a jednocześnie w pewien sposób łagodne. Stoki porasta las. Niebotyczny, prawdziwy, piękny las. Wędrowiec powoli wchodzi na krętą, wijącą się wśród skał ścieżkę. Nieopodal pluszcze strumyk, który przemienia się później w górską rzekę. Nie wiadomo, czy ma ona swoją nazwę.
Nawet najbardziej żądny przygód podróżnik odczuwa w końcu zmęczenie. Jakby na zawołanie, na horyzoncie pojawia się wioska położona w małej, zielonej dolince. Nic szczególnego. Na niewielkiej przestrzeni kilkanaście domków rozsianych w nieregularnych odstępach wzdłuż drogi nazwanej ulicą – z kurzem po kostki w czasie suszy, a błotem, kiedy pada deszcz. Na „zapleczu” chałupek ogródki, gdzie gospodynie uprawiają warzywa. Do niektórych przylegają zabudowania gospodarskie: obora dla jednej krowy, a czasem chlewik dla prosiaka, jeśli ktoś ma czas i chęć go hodować. Po obejściu zazwyczaj spaceruje kilka kur. Klockowate, odpacykowane na biało domy wyglądają jak z bajki, zwłaszcza wiosną, kiedy zanurzają się w przepychu kwitnących sadów. Sam urok.
Jakby dla przypomnienia, że nadal jesteśmy w XX wieku, ukazuje się nam „przemysłowa” część wioski. Jeden warsztat samochodowy, sklepik pełen różności i pub. Nieomylne znaki współczesności w tym miejscu. Wreszcie dowiadujemy się gdzie jesteśmy. Ogłasza nam to tabliczka, na której czarną farbą napisano nazwę miejscowości: Kurtalici.
Kiedyś przyplątał się tu Amerykanin. Pasjonat podróży, taki, co to wszędzie wejdzie i wszystko musi zobaczyć. Na widok pubu wybuchnął szczerym śmiechem. Zrobił budynkowi kilkanaście zdjęć, żeby później owo dziwo pokazywać znajomym w Nowym Jorku na dowód europejskich ekstrawagancji.
Rzeczywiście, była to budowla dość szczególna. Klockowaty, otynkowany na biało domek nie przypominał knajpki. Różnił się od wielu jemu podobnych tylko obszernym daszkiem nad werandą i szyldem. Do stojącego nieopodal słupa przybito tablicę do koszykówki. Po podwórku spacerowały zwierzęta gospodarskie, bo właściciel miał tu także swoje mieszkanie.
Gdyby stali bywalcy wiedzieli, dlaczego przybysz się śmiał, poczuliby się urażeni. Pub był jakby ośrodkiem życia kulturalnego w wiosce. Tutaj spotykali się mężczyźni po dniu ciężkiej pracy, żeby wypocząć, wypić kieliszek rakiji, wypalić papierosa i wymienić poglądy. Właściciel pubu, Slobo, uchodził wśród nich za niemal światowca: czytywał gazety serbskie, chorwackie i bośniackie. Zawsze świetnie orientował się w polityce i ekonomii. Doświadczenie życiowe pozwalało mu na formułowanie samodzielnych osądów różnych posunięć władzy. Zawsze miał swoje zdanie i nie wstydził się tego.
Piłka uderzyła o tablicę, ale nie wpadła do kosza. Milan spróbował jeszcze raz. Nic z tego. Jeszcze raz. Bez rezultatu. Halil markował obronę w bardzo nieprzepisowy sposób.
- Będzie wojna? – syknął partnerowi w samo ucho.
- Tak, będzie!
Halil i Milan byli przyjaciółmi. Od dziecka. Od zawsze. Ich mamy znały się jeszcze ze szkoły, często spotykały się na babskich plotkach – dlatego niemal od urodzenia chłopcy mieli ze sobą styczność. Często bawili się razem: grali w piłkę, strzelali z łuków własnej roboty, wspinali po okolicznych skałach. Czasem kłócili się ze sobą. Zdarzały im się nawet drobne bójki. Szybko się jednak godzili. Kiedy było trzeba, stawali w swojej obronie.
Bardzo się różnili: Milan był wysokim, szczupłym blondynem z nieodłącznym łobuzerskim uśmiechem, za który wiele dziewczyn dałoby się zabić. Halil przypominał raczej Kubusia Puchatka niż bożyszcze kobiet: pocieszny grubasek o okrągłej, dobrodusznej twarzy. Podstawowe jednak źródło rozdźwięku między nimi stanowiła ich kultura, a mówiąc dokładniej wiara: Halil urodził się w muzułmańskiej rodzinie, Milan zaś – jak większość Serbów – wyznawał prawosławie. Gdyby ich zapytać, czy im to przeszkadza, zapewne odpowiedzieliby, że nie.
Dwaj przyjaciele zdawali się nie przejmować wojennym zagrożeniem i niepokojącymi wieściami z Bosanskiego Brodu, Derventu, Modričy czy Sarajewa. W Kurtalici nie czuło się jeszcze tej atmosfery.
Dni płynęły jak dawniej w spokoju, wyznaczane tymi samymi czynnościami, jak świętym rytuałem. Póki co Halil i Milan mogli sobie pozwolić na odrobinę rozrywki.
- Patrz, co Jordan robi!
- Dalej, Jankesie! Grasz, czy czarujesz kurczaki? – pokpiwał Halil.
Był większy i silniejszy, więc z łatwością zabierał piłkę wątłemu przyjacielowi. Na dodatek Milan potknął się i wywrócił do tyłu. Wprost na prosiaka, który akurat nawinął mu się pod nogi. Zwierzę czmychnęło w popłochu. Halil z triumfem wrzucił piłkę do kosza.
- Dwanaście do dziesięciu – oznajmił.
- Niech cię szlag!
- Bez urazy, Jordan!
Chciał przyjacielsko poklepać Milana po ramieniu, jednak ten życzył sobie takich gestów. Zły jak osa, rzucił piłkę daleko w trawę.
- Spierdalaj – burknął nieelegancko.
- Słuchaj, w koszykówce liczy się oddychanie. Wdech i rzucasz. Potem jeszcze raz…
- Przestań chrzanić, błagam…
Przeszli „pod strzechę”, jak zwykli mówić. Na drewnianym stoliku stała już przygotowana butelka rakiji i dwa kieliszki. Slobo usadowił się wygodnie na leżaku nieopodal. Kraciasta koszula opinała mu się na brzuchu tak, że guziki ledwo trzymały. Jego twarzy nie można było dostrzec, bo schował ją za gazetą. Chyba serbską, sądząc po znakach cyrylicy.
Halil i Milan w ciszy rozlali trunek do kieliszków. Wychylili jeden, potem drugi, trzeci…
- Jak będziemy walczyć, jak się schlejemy?
- Świetnie!
Slobo odłożył gazetę. Patrząc na niego, nie można było oprzeć się wrażeniu, że ma za sobą przeszłość na statku. Prostolinijna, poorana zmarszczkami twarz, włosy do ramion i długa broda nadawały mu iście marynarskiego wyglądu. W tej chwili to szlachetne oblicze przepełniała zaduma, oczy przybrały smutny wyraz. Zdaje się, że nie przeczytał w prasie wesołych nowin.
- Matko Boska, poszaleli – jęknął. – Co się tam dzieje…
Milan prychnął z pogardą.
- Pieprzyć gazetę z Serbii! Dlaczego nie przeczytasz naszej?
- Jest za duża. I za miękka. Nie mogę jej utrzymać.
Halil zaczął się śmiać.
- Rozłóż ją na ziemi, uklęknij i czytaj.
- Jasne, to dobre dla Muzułmanina.
W tym czasie wszelkie uwagi na temat narodowości czy religii stawały się wybitnie nie na miejscu. Halil musiał naprawdę lubić Milana, bo nawet się nie odezwał. W przeciwnym razie chyba rzuciłby się na niego z pięściami.
- Jak, Milan, będzie wojna?
- Będzie. Zdrówko!
Kieliszki zadźwięczały miło, stukając jeden o drugi. Przyjaciele na moment oderwali się od przyjemnego zajęcia, jakim niewątpliwie było opróżnianie butelki rakiji. Drogą powoli jechał wysłużony, pomarańczowy samochód marki Yugo. Chluba komunistycznej Jugosławii zatrzymała się przed pubem Sloba. Pakunki umocowane na dachu zachybotały się niebezpiecznie. Taki był urok tych pojazdów: w środku na pierwszy rzut oka tylko fotele i kierownica. Dwoje często niestabilnych drzwi. Modelu nie zmieniono od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku, a nawet wtedy uważano go za troszkę przestarzały. Ten samochód pokochała cała Jugosławia. Dumni właściciele mawiali, że Yugo prowadzi się w najbardziej naturalny sposób: czuje się każdą nierówność drogi. Można napawać się słodkim zapachem benzyny. Co drugi mieszkaniec Belgradu posiadał auto tej marki. Było niezastąpione.
Z wnętrza tego zabytku wyłonił się wysoki, kościsty, ogorzały mężczyzna z papierosem w zębach. Zmrużył oczy i przysłonił je ręką. Jego chuda, poorana zmarszczkami twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi przybrała wyraz zatroskania. Za nim postępowała żona: kobieta identycznego wzrostu i tak samo wychudzona. Trójka dzieci siedziała w samochodzie. Ubiór całej rodziny dobitnie wskazywał, że nie należeli do bogatych. Widocznie Yugo wraz z pakunkami na dachu i przyczepie był lwią częścią ich majątku.
- Cześć chłopaki – rzucił w przelocie mężczyzna do Milana i Halila – odpoczynek?
- Tak jakby.
Nie interesowała go odpowiedź. Najprawdopodobniej zapytał z czystej kurtuazji. Nie zwracając już uwagi na przyjaciół, zmierzał w kierunku leżaka Sloba. Ten drzemał smacznie, ukryty za swoją gazetą.
- Slobo! – zawołał gość.
Slobo momentalnie oprzytomniał. Uśmiechnął się dobrodusznie, składając popołudniówkę.
- Cześć, Nazim! Dokąd się wybierasz?
- Do szwagra w Tuzla. Tu są klucze.
Zapadło krępujące milczenie. Nazim wyraźnie unikał kontaktu wzrokowego; jego szare oczy błądziły gdzieś w oddali.
- Klucze do czego? – zdumiał się wreszcie właściciel pubu.
Nazim zachował kamienny spokój.
- Do mojego domu – odpowiedział. – Po prostu wpadnij tam czasem. Dasz radę?
- Znamy się tak długo – wmieszała się do rozmowy żona Nazima, do tej pory skromnie stojąca za małżonkiem. – Kwiaty czasem podlej. Moje biedne pelargonie…
- Cicho!
Natychmiast umilkła, tak dobitnie skarcona przez ślubnego. Slobo, nie bez trudu, podniósł się z leżaka. Czuł się niezręcznie i nie umiał tego ukryć. Poczucie nagłego zagrożenia, strach przed odpowiedzialnością, walczyły w nim z chęcią pomocy Nazimowi, którego bardzo lubił.
- Zabierasz ze sobą bardzo dużo rzeczy – zauważył, chcąc odwrócić rozmowę. – Przeprowadzasz się?
Nazim nie dał się na to nabrać.
- Nie, to rzeczy dla mojej siostry w Tuzla. Wpadnij czasem – powtórzył, wręczając Slobo klucze.
Bez słowa wyjaśnienia, odwrócił się. Skinął na żonę, mruknął do niej rozkazująco „Asja, idziemy” i wolnym krokiem zbliżał się do swojego samochodu. Po chwili oboje wsiedli. Yugo ruszył, trzęsąc się i podskakując na wybojach. Slobo obejrzał otrzymane klucze pod światło, a potem położył na dłoni, jakby chciał je zważyć. Zrezygnowany, wrócił na swój leżak.
- Wszystkiego dobrego, Nazim! – zawołał Halil. – Wpadnij jeszcze… Kiedyś.
Nazim nie mógł już tego usłyszeć. Samochód powoli oddalał się od pubu, wzniecając tuman kurzu. Przyjaciele wypili kolejną kolejkę.
- Będziemy odważniejsi, jeśli starczy śliwowicy.
- Idziemy walczyć?
Milan nagle bardzo zainteresował się swoimi dłońmi. Nie wyglądały zbyt ciekawie: opalone, stwardniałe od ciężkiej pracy, a teraz dodatkowo przybrudzone jakąś czarną mazią przypominającą smołę – trudno było zliczyć zajęcia, jakich imał się ich właściciel, ale samochody naprawiał szczególnie chętnie. Chyba go pasjonowały. Cenił sobie spokój warsztatu. Różnił się w tym diametralnie od Halila. Jego przyjaciel nudził się na wsi; nie interesowało go gospodarstwo ani nic innego. Marzył o wojsku, ale rodzice zawsze powtarzali, że tutaj czeka go lepsza, spokojna przyszłość. Wojenna groźba rozbudzała jego przez lata uśpione nadzieje.
- Może nie będzie trzeba?
Halil w zadumie gonił wzrokiem spacerujące po podwórzu kury.
- Dobra, nie idziemy walczyć.
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#7
Mes! Dlaczego tak krótko?! Big Grin
Piszesz tak cudnie, że nie mogłam się oderwać. Niesamowita płynność tekstu daje możliwość przeniesienia się do miejsca akcji. Do tego piszesz bardzo obrazowo. Czytając miałam wrażenie, że jestem wśród bohaterów, przeżywam wszystko razem z nimi.
Masz cudowny warsztat...
Tematyka bardzo trudna i wydaje się 'niekobieca', jednak Ty dajesz sobie świetnie radę. Potrafisz przyciągnąć czytelnika.

Mam nadzieję, że wkrótce powstanie kolejna część.
Cytat:Kiedy wypuszczam z papierosa dym
chcę poczuć to znów.
Bo nie wiem gdzie teraz jesteś Ty,
a chciałbym chyba byś była tu.
Odpowiedz
#8
Pogratulować warsztatu Smile
Naprawdę świetnie oddajesz atmosferę panującą w końcowym okresie Jugosławii. Z niecierpliwością oczekuję dalszych części.
Borek- istota człekopodobna, ze skłonnościami do nałogów. Nie myśląca, nie czująca, konsumująca. Pragmatyk, darwinista społeczny. Politycznie: monarchista. Z zawodu: przynieś, podaj, pozamiataj w odlewni stali, oraz grafoman do wynajęcia, tłumacz mang.
Odpowiedz
#9
Ero: części cały czas powstają. Mam kilka w zapasie i je poprawiam. Smile


Rozdział III
Do armii


Wojna dotarła w końcu i do Kurtalici, niczym fala do odległego brzegu. Wraz z nią nadciągnęły zmiany. Wszystko w tej spokojnej wiosce stanęło na głowie.
Tyle lat Muzułmanie i Serbowie żyli obok siebie. Nagle odkryli, że to niemożliwe. Niedawno byli braćmi, teraz zabijali się nawzajem.
Nikt nie był pewien życia i majątku. Prawo przestało bronić. Normalny świat coraz bardziej się rozmywał. Godność ludzka, normy, moralność zaczynały być pojęciami abstrakcyjnymi.
Rozsądek nakazywał nikomu nie ufać. Nawet rodzinie. Zdawało się, że człowiek zapomniał o tym, iż jest rozumną istotą. Zachowywał się jak zwierzę.
Słowo „czetnik” było na ustach wszystkich. Stawało się synonimem mordercy, okrutnika. Przerażenie – bo nagle wszyscy odkryli, że czetnicy są wśród nich, nawet w rodzinie. Matka, żona, przyjaciel, sąsiad… Więzy rodzinne? Sentyment? Nic z tego. Czetnika po prostu się zabijało. A oni w odwecie mordowali Muzułmanów.
Niektórzy zadawali sobie pytanie do czego jeszcze zdolny jest człowiek, któremu da się przyzwolenie na czynienie zła.
Milan powoli wspinał się na pagórek. Wracał z punktu zboru powołanych do armii. Wiedział, że go to nie ominie – zdrowego, silnego mężczyznę. Chciał jeszcze pożegnać się z matką i dać jej co nieco z zapasów żywności, które dostał. Uznał, że jej jedzenie przyda się bardziej.
Stała przy furtce, wspierając się ręką o płot. Wyglądała na osobę słabego zdrowia: wskazywała na to wątła postura, blada, niemal przeźroczysta cera i zmęczenie widoczne na twarzy. Mocno czerwone – z natury – usta w połączeniu z ową bladością sprawiały, że przypominała bardziej upiora niż żywą istotę. Dość demoniczne wrażenie wzmagały dodatkowo oczy, tak intensywnie niebieskie, że można się było w nich utopić. Spod białej, zawiązanej pod brodą, chusty spływały na plecy jasne włosy, przetykane srebrnymi nitkami. Mimo upału nosiła dziwną suknię z ciężkiego materiału, tak długą, że niemal zakrywającą stopy, obute w podniszczone trzewiki. Istna średniowieczna dziewica – mistyczka, przebywająca w XX wieku w Bośni jakby przypadkiem. Trudno było uwierzyć, że matka Milana to zwyczajna gospodyni, jakich we wsi kilkaset. Nie pasowała do utartego i powszechnie akceptowanego obrazka prostej kobiety.
Na widok syna odetchnęła, jakby z piersi spadł jej ogromny ciężar. Podał jej jedzenie, unikając spojrzenia przenikliwych oczu.
- Weź – powiedział cicho. – Ja tego nie chcę.
- Nie trzeba, synu. Dla mnie starczy tego, co jest w domu. Pomyśl o sobie.
- Weź. Idę do armii, przecież wiesz.
Drobne usta kobiety skrzywiły się w podkówkę jak u dziecka. Wiedziała, że tak musi być, a jednocześnie nie chciała do siebie dopuścić tej myśli. Bała się, że Milan z tej wojny nie wróci. Nietrudno o złą przygodę. A miała tylko jego. Próbowała pokryć niepokój pełnymi lekceważenia gestami. Nie chciała mu pokazać, że zbiera się jej na płacz.
Odwrócił matkę ku sobie niemal siłą. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu.
- Mama! Coś nie tak? Co się stało? – pytał, gładząc ją po głowie.
Przez jej zmęczoną twarz po raz kolejny przebiegł krótki grymas. Odsunęła się od niego, jakby ten czuły gest ją sparzył.
- Nic, co ma być…
Milan postawił jakieś puszki na parapecie kuchennym tak, by tego nie widziała, po czym podszedł do niej, położył rękę na ramieniu.
- Słuchaj, mama. Jest wojna. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, idź do Sloba, uprzedziłem go…
- Nie! – Niemal krzyknęła. – Nie, nie pójdę do Sloba - dodała ciszej, reflektując się.
- Dlaczego? Co on robi nie tak?
Milan zmrużył oczy. Broda i ręce matki drżały niebezpiecznie. Spoglądała na syna bezradnie, nie wiedząc, co zrobić i co mu odpowiedzieć.
- Dlaczego tak się zachowujesz?
Przytulił ją do siebie. Objęła go szyję z zaskakującą siłą jak na tak drobną osobę. Milan życzył sobie, żeby go puściła. Czuł, że jeszcze chwila, a rozpłacze się jak małe dziecko.
Przed domem zatrzymał się czerwony traktor. Na przyczepie siedziało kilkunastu żołnierzy. Jeden z nich z galanterią uchylił czapki przed starszą panią.
- Przepraszam panią – odezwał się. – Powiedziano nam, że tu w okolicy jest niebezpieczna muzułmańska twierdza. To prawda?
- Nie, nikt tu nie został – kobieta machnęła ręką.
Kłamała i Milan dobrze o tym wiedział. Miała dobre serce: wzdragała się na rzeź niewinnych, poza tym wśród Muzułmanów byli jej przyjaciele. Myślała, że może ich ocali, choć zakrawało to na skrajny optymizm, albo po prostu głupotę.
- Dziękujemy za uprzejmość! Za mną, junaki!
Odjechali równie szybko, jak się pojawili. Za nimi niosła się piosenka:
Kiedy już umrę i opuszczę ciało
Spraw mi garnitur z flagi naszej…

Milan przestąpił furtkę. W jego twarzy malowało się zacięte postanowienie.
- Idę, mama. Trzymaj się!
- Zostań jeszcze. Chociaż chwilę…
Pokręcił głową na znak zaprzeczenia. Nie mógł. Przeżegnał się i ruszył w drogę. Na razie do pubu Sloba.
Niemal czuł na sobie wzrok matki. Nie odwrócił się nawet na moment. Nie umiał się z nią pożegnać. Smutno mu było. Wiedział, że może już nie wrócić. Ciężko się z tym pogodzić, jeśli się kocha życie, ale nie czuł przerażenia. Nieugięta, serbska natura. Tacy już byli: nie bali się niczego ani nikogo, gotowi bronić swojego domu i rodziny w pierwszej kolejności. Nawet nazwa kraju, czy też regionu – według starej, jugosłowiańskiej myśli -, z którego pochodzili, brzmiała w ich ustach twardo: „Srbija”. Bez zbędnego sentymentu.
Drżąca ręka kobiety nakreśliła w powietrzu znak krzyża. Przez mgłę łez spoglądała na ukochanego syna. Wkrótce Milan zniknął jej z oczu. Przygnębiona, jakby postarzała, usiadła na schodach, nagle wybuchając niekontrolowanym, histerycznym płaczem.
W oddali żołnierze śpiewali już co innego.
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#10
W dalszym ciągu bardzo ładnie. Gratuluje dobrej znajomości tematu.
Borek- istota człekopodobna, ze skłonnościami do nałogów. Nie myśląca, nie czująca, konsumująca. Pragmatyk, darwinista społeczny. Politycznie: monarchista. Z zawodu: przynieś, podaj, pozamiataj w odlewni stali, oraz grafoman do wynajęcia, tłumacz mang.
Odpowiedz
#11
Jestem pod wielkim wrażeniem.

Mam tylko dwa małe ale:

Cytat:Nawet cierpienie i kołnierz ortopedyczny. Nawet polityczny cyrk
.
Pewnie celowe powtórzenie, więc tragedii nie ma.

Cytat:Jest pierwsza ofiara_ , jest i wojna.
Spacja się wkradła.

Tematyka nie jest moją ulubioną, ale od czasu, do czasu lubię poczytać podobny tekst. Fabuła została poprowadzona bardzo sprawnie. Nie mam się do czego przyczepić. Podoba mi się zabieg rozpoczęcia pisania od końca.
Postacie są poprowadzone ciekawie. Są prawdziwe. "Kupuję" ich emocje.
Zadziwia mnie także to, że bardzo dobrze orientujesz się w tematyce. Ja nigdy nie miałam samozaparcia żeby zapoznać się z historią tej wojny.
Jednym słowem czekam na dalsze ciągi.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości