Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pomyłka
#1
Opowiadanie po poprawkach zaleconych przez Kota x2 i Janka oraz Nae Mair

_________________________________

[kartki papieru znalazła anonimowa osoba, gdy latały bezładnie nad Starym Miastem]

„Notatki własne”

Ktoś się pomylił. Może i banalnie zaczynam opowiadać tę historię, lecz w moim odczuciu tak właśnie było. Ktoś popełnił błąd, lecz nie jakaś zwykła osoba. To z pewnością był ktoś znaczący, miał wpływy i władzę. To on, ten na górze. On się pomylił.
Nazywam się Sylwester Drzewiecki. Jestem... byłem krakowskim studentem mechaniki pojazdowej. No cóż, nie będę twierdził inaczej, gdyż nie mam zamiaru mijać się z prawdą. Zresztą, kto by mi uwierzył, gdybym opowiadał niestworzone historie? Mamy rok 1988, właśnie zaczął się listopad. Podejrzewam, że nie ma teraz na świecie osoby, która nie wiedziałaby, co zdarzyło się mniej niż pół roku temu. Każdy w jakiś sposób został dotknięty przez tamto wydarzenie, bez wyjątków. Ale, po co to piszę? Jaki jest tego cel?
Uwierzcie mi, gdy się siedzi samemu w ciemnym pokoju, otulony w brudny koc, a wokół słychać jedynie wycie psów i bicie własnego serca, ma się wiele czasu na przemyślenia. Drogi czytelniku, nie proszę cię o podziw, nie proszę o zachwyt nad tym, co czytasz, pragnę jedynie, abyś zrozumiał. Po wielu tygodniach spędzonych w samotności, chłodzie i ciągłym strachu doszedłem do wniosku, że ta walka stanie się bezsensowna tylko wtedy, jeśli nikt się o niej nie dowie. Boję się zapomnienia, dlatego właśnie kreślę te słowa. Zapamiętaj mnie, to jedyne, o co cię proszę.
Napiszę kilka słów o sobie, ale nie będę robił z tego osobnej historii, bo naprawdę mój życiorys nie jest tego wart. Jak przystało na studenta, uczyłem się. No, może raczej studiowałem, gdyż z nauką miało to luźny związek. Jeszcze rok temu byłem zwyczajnym facetem z dwudziestoma pięcioma latami na karku. Uczyłem się przeciętnie, miałem przyjaciół, dziewczynę. Teraz, gdy tylko o niej myślę, żal ściska moje serce pomimo tych czterech miesięcy, jakie minęły. Wybacz czytelniku, że nie powiem nic więcej na jej temat. Zwyczajnie nie chcę znów tego przeżywać. Byliśmy normalną parą, uśmiechnięci, szczęśliwi, zakochani. Co się z nią stało? Nie mam pojęcia, lecz uwierzcie mi, że nie przestałem szukać. Los jednak nie był dla mnie łaskawy i od tamtej pory jej nie spotkałem. Tak jak i większości moich znajomych.
Moje wiadomości opierają się w głównej mierze na opowieściach ludzi, którzy przeżyli pierwsze dni i postanowili uciekać z piekła, jakie zapanowało. Słyszałem różne historie i przez cały ten okres próbowałem poskładać wszystko w jedną całość. Sądzę, że mi się udało, choć wielu rzeczy zwyczajnie musiałem się domyślać.
Wiem jedynie, że komunizm miał się już ku końcowi. Wyglądało na to, że dogorywał w Moskwie, przez co w państwach będących jego satelitami, w tym także i w Polsce, odżyły nadzieje na wolność. Coś jednak poszło nie tak. Wyniszczone gospodarki socjalistyczne stanęły na krawędzi upadku. Wtedy wystarczył jeden impuls, aby wszystko wybuchło. Kraj Rad bardziej niż pieniędzy potrzebował symbolu. Symbolu, który reprezentowany był przez zwycięstwo. Sięgnięto po plany inwazji na Zachód sporządzone kilkadziesiąt lat wcześniej. Nawet ja widziałem jak reżim chylił się ku upadkowi. Nie wiem, co przesądziło o tym wszystkim. To była iskra, która rozpętała pożar. W jednej chwili wyparowały największe miasta zachodniej Europy: Paryż, Londyn, Madryt, Rzym i inne. Strategiczne pociski jądrowe produkcji radzieckiej uderzyły z chirurgiczną precyzją w kilka sekund pozbawiając życia dziesiątków milionów ludzi. Rozjuszony pakt Północnoatlantycki odpowiedział potężnym kontruderzeniem, które swą siłą przewyższało atak ZSRR. Początkowo w Polskę uderzyło jedynie kilka pocisków niszcząc głównie fortyfikacje obronne i większe miasta w tym stolicę, Trójmiasto i Poznań. NATO przygotowywało się do obrony. Układ Warszawski zaskoczony mobilnością i działaniami wroga wystawił na front swoje armie modyfikując kolejne części planu inwazji. Wojsko Polskie miało za zadanie wyprowadzić natarcie w kierunku Danii, asystując przy głównym uderzeniu armii radzieckiej na RFN. Po krótkim czasie cel został osiągnięty, a front sowiecki przesunął się do linii Renu. ZSRR nie patyczkował się z wojną konwencjonalną. Olbrzymia ilość rakiet spadała na zachodnie państwa każdego dnia, powoli zamieniając tamte tereny w atomowe pustynie.
NATO nie pozostawało dłużne, lecz w końcu zrozumiało o jaką stawkę toczy się walka. Wykorzystano większą część potencjału nuklearnego...
Świat się zmienił. Liczba ludności Ziemi drastycznie zmalała i przeludnienie nie było już istotnym problemem. Dalsze trwanie tej wojny stało się bezcelowe, gdyż w jakim celu zdobywać ziemie swojego sąsiada, skoro ma się swojej pod dostatkiem? W dodatku zupełnie niezamieszkałej. Wieści przestały do mnie dochodzić, lecz domyślam się, że państwa zawarły jakiś rodzaj rozejmu po tym jak zrozumiały bezcelowość toczenia tego konfliktu. Większa część świata leżała pod gruzami, pokryta promieniotwórczym pyłem. Kraków oberwał dwukrotnie. Uderzenie nastąpiło w samym centrum kombinatu metalurgicznego oraz na południowym zachodzie miasta, gdzie skupiona była większość przemysłu. Dwie taktyczne bomby jądrowe zrównały te miejsca z ziemią, lecz ich zasięg był ograniczony z uwagi na małą moc. Dzięki temu ocalała północno zachodnia część oraz zachował się fragment Starego Miasta. Ciężko mi powiedzieć, co stało się z ocalałymi ludźmi. Prawdopodobnie uciekli. Wyjechali jak najdalej od tego miejsca. Zresztą nie dziwię im się. Domyślam się, że już niewiele osób zamieszkuje to piękne niegdyś miasto.
Ja również się zmieniłem. Gdy patrzę teraz w lustro, nie widzę już tamtej osoby, którą byłem wcześniej. Nie widzę siebie takim, jakim byłem przed wojną. Tamten czas już nigdy nie wróci i poniekąd się z tym pogodziłem. Jedyne, czego żałuję z całego...

Dzień 21

Ostrożnie wyjrzałem zza winkla. Strzelbę, którą mam po ojcu, trzymałem w pogotowiu. Tak na wszelki wypadek. Pomimo, że już od niemal pół roku staram się przeżyć w tym miejscu, moje serce wciąż wali w piersi, gdy wychodzę na ulicę. Staram się tego nie robić za często, bo okolica nie jest bezpieczna, zwłaszcza o zmierzchu. Jednak jedzenie po pewnym czasie się kończy. Nie pogardziłbym też jakąś ciepłą kurtką, tudzież kocem. Noce robią się coraz chłodniejsze, a drewno samo nie wpada do ogniska. W najbliższym czasie będę musiał pomyśleć nad wycieczką do Parku Krakowskiego by nazbierać odpowiednią ilości drewna na opał, ale jeszcze jest czas.
Szedłem środkiem drogi, gdyż tak było najwygodniej z uwagi na najmniejszą ilość gruzu. Tuż przy starych jak świat kamienicach walały się tony pokruszonego betonu, cegieł i innych temu podobnych śmieci. Bruk, wydawałoby się, pozostał nietknięty, lecz trudno było to ocenić, gdy większą część ulicy pokrywały sterty różnego śmiecia. Musiałem ciągle patrzeć pod stopy by się nie przewrócić. Nasłuchiwałem. Przez ostatnie tygodnie wyczuliłem się na każdy rodzaj dźwięku, jaki do mnie dochodził. Bardzo polegałem na moim słuchu, zresztą już raz ocalił mi skórę. Horda rozwścieczonych psów biegała po Małym Rynku. Udało mi się je usłyszeć i w porę schować w pierwszej lepszej klatce schodowej. Strach pomyśleć, co by się stało gdyby wyczuły, gdzie się ukryłem. Bez broni, bez żadnych szans.
Wyszedłem na Rynek Główny. Przyzwyczaiłem się już do tego widoku. Wszechobecny gruz walający się po płycie, popękane ściany Sukiennic i wieży ratuszowej, brak szyb w oknach, wszystko pokryte warstwą pyłu. Na początku ciężko było się z tym pogodzić, zwłaszcza, gdy przechodziło się obok znajomej knajpy czy kawiarni. Teraz większość była splądrowana i zniszczona. To miasto umarło, a przyczyniły się do tego nie tylko wybuchy bomb atomowych, lecz także konwencjonalne bombardowania, grabieże, zabójstwa. Kto by przypuszczał, że tak będzie wyglądać przyszłość?
Skręciłem w Bracką i przyspieszyłem kroku. Słońce przysłaniały półprzezroczyste chmury, podobne do mgły, która utrzymywała się nieprzerwanie od kilkunastu tygodni. W lecie było nieznośnie gorąco, jakby stanowiła ona barierę dla uciekającego ciepła zmieniając Kraków w szklarnię. Teraz jednak robiło się coraz zimniej i zaczęły wiać porywiste wiatry, które obdzierały drzewa z ostatnich liści. Oby tylko nie spadł taki deszcz jak tydzień po wybuchu...
Spojrzałem na lewo. Na ścianie znajdował się czarny krzyż namalowany przy pomocy spraya. Tutaj zakończyłem ostatnio. Zlustrowałem bacznie ulicę, po czym wszedłem do sąsiedniej kamienicy. Drzwi nie dawały za wygraną, lecz ustąpiły pod wpływem silniejszego uderzenia.
Parter zajęty był przez mały sklep odzieżowy. Pomyślałem wtedy, że dobrze trafiłem i uśmiechnąłem się w duchu. Gdy upewniłem się, że nie czai się w środku żadne niebezpieczeństwo zacząłem przeszukiwać pobojowisko. Większość rzeczy poniewierała się po podłodze, zabezpieczając parkiet przed zgubnym działaniem kurzu. Podniosłem spodnie, które wyglądały na mój rozmiar. Niestety, okazały się być rozerwane w kroku, dlatego odrzuciłem je na bok. Otwierałem szafki po kolei. Większość była pusta, w części z nich znalazłem dziecięce bluzeczki. Zabrałem się za wielką szafę w ścianie. Na jej podłodze poniewierały się potargane, brudne szmaty. Ktoś tu był przede mną i sądząc po pozostawionej garderobie nieźle się wyposażył. Nawet gacie sobie dobrał. Ku mojemu zaskoczeniu drzwi kolejnej szafy nie chciały puścić. Uderzyłem raz i drugi, lecz nic z tego nie wyszło. Zasuwa była drewniana i wyglądała na wykonaną z dobrej jakości surowca pomimo wielu zadrapań i prób włamania. Decyzję podjąłem natychmiast. Kopnąłem z całych sił próbując sforsować mahoniowe drewno. Niestety nie udało się. Na ulicy znalazłem sporej wielkości głaz. Po zderzeniu drewno popękało i mogłem rozebrać je na mniejsze fragmenty. O dziwo wewnątrz wieszak uginał się od wszelakiej maści futer i kożuchów. Wszystko było nienaruszone i najwidoczniej nikt nie dobrał się do tych rzeczy. Miałem szczęście tego dnia. Znalazłem nawet dość ciepły bezrękawnik, który pasował wręcz idealnie. Przyodziałem się w nowy nabytek, a swoją starą, poprzecieraną kurtkę położyłem na ladzie. Byłem do niej przywiązany i nie zamierzałem jej porzucać, choćby nie przedstawiała już żadnej wartości. Dla mnie miało to wymiar symboliczny i może to głupie, ale w tej kurtce była część „mnie”, tak to czułem. Zabrałem też dwa kożuchy. Pomyślałem, że będą dobrze spełniały rolę koców. Zajrzałem jeszcze na zaplecze. W małym pokoiku mieściła się obdrapana lodówka, stół i dwa krzesła. Okno zasnute szarym nalotem wpuszczało do środka odrobinę światła. Oczywiście lodówka nie działała z uwagi na brak prądu, lecz miałem nadzieję na jakąś konserwę, albo cokolwiek innego zdatnego do jedzenia. Przeliczyłem się jednak. Na zapaskudzonych półkach walało się jedynie kilka pudełek po maśle i woreczek foliowy. Sprawdziłem jeszcze piętro, lecz tam nie było dosłownie nic. Właściciele robili remont, gdy zastała ich wojna... Wyżej wyjść nie mogłem, gdyż klatka schodowa była zniszczona i obawiałem się runięcia drewnianej konstrukcji. Rzeczy, które miały jakąkolwiek wartość wyniosłem na piętro i umieściłem w kącie w najodleglejszym od schodów pokoju. Zapytacie pewnie, czy nie obawiałem się, że ktoś je ukradnie. Cóż, zawsze była taka możliwość, lecz stwierdziłem, że domniemani szabrownicy nie domyślą się, że coś może być na wyższej kondygnacji. Jestem pewien, że zawsze w takich wypadkach buszują oni tylko po parterze nie zagłębiając się dalej. Cóż... przynajmniej ja tak robiłem na początku. Wątpię natomiast, żeby ktoś był na tyle szalony, aby przeszukiwać mieszkanie po mieszkaniu jak ja. Nie każdy jest takim wariatem.
Zabrałem jednak trzy futra zamiast dwóch, zawsze się do czegoś przydadzą. Deski, pozostałe po „rozbiórce” szafy, wpakowałem do drugiej ręki i wyszedłem z nimi na zewnątrz. Wyjąłem spray i naniosłem krzyżyk na murze. Tym razem jednak namalowałem go z podwójnych linii, co oznaczało, że zostało tam jeszcze coś do wzięcia. Takich miejsc miałem przynajmniej kilka. Nie mogłem sobie pozwolić na częste wypady. Choć przeszukałem już sporą część Starego Miasta, zawsze starałem się robić nie więcej niż jeden „rajd” na kilka dni. Takie wypady były niebezpieczne i zwyczajnie... bałem się. Hm... Chyba za często używam wielokropka...

Wróciłem na Szewską najszybciej jak się dało. Dochodziło południe i musiałem jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu. Gdy słońce górowało nad miastem, działy się czasem dziwne rzeczy. Nie potrafię tego wyjaśnić, lecz mogę opisać wydarzenia, jakie następowały. Największym dla mnie zagrożeniem były dzikie zwierzęta. Agresywne, wściekłe psy stanowiły jak dotychczas jeden z poważniejszych problemów. Nie sposób było się przed nimi obronić, gdyż zawsze chodziły w stadzie po kilka sztuk. Jednak niemal już nic nie łączyło ich usposobienia z łagodnymi zwierzakami sprzed wojny. Stały się złe, żądne mordu i ludzkiej krwi. Nie mam wątpliwości, że to sprawka tych przeklętych atomówek i towarzyszącej im radiacji. Z innych zagrożeń wymieniłbym bandytów, ale póki co nie odważyli się oni zapuścić w rejony śródmieścia i nadal zajmują duży obszar w Nowej Hucie. Oczywiście istniało jeszcze wiele innych rzeczy czyniących codzienne spacery po Krakowie niezwykle niebezpiecznymi, ale może innym razem o tym napiszę.
Stanąłem przed swoją kamienicą i rozejrzałem się na boki. W oddali majaczyła sylwetka na wpół zburzonego teatru „Bagatela”, a tuż przed nim jakieś niewyraźne kształty. Moją pierwszą myślą było to, że mogły to być te parszywe kundle. Zamiast wchodzić na wprost do klatki schodowej, przeszedłem szybko kilkanaście kroków w lewo i wpadłem do sąsiedniego budynku. Była to przemyślana decyzja, gdyż frontowe drzwi były zaryglowane dość solidnie, aby nie ułatwiać życia ewentualnym złodziejom. Komu by się chciało forsować zabite deskami drzwi? Oczywiście wszystko było do przejścia, tylko po co hałasować i tracić na to siły?
Przeszedłem przez wąski korytarz mijając drzwi, które również zaryglowałem, lecz już nieco mniej dokładnie, i za winklem porzuciłem wszystkie graty. Na wysokości pasa znajdowała się niewielka wyrwa w ścianie prowadząca do sąsiedniego budynku. Z łatwością się przez nią wgramoliłem do środka, po czym wciągnąłem zdobyczne rzeczy. Otwór zasłoniłem sporej wielkości szafą, którą wsunąłem na miejsce.
Pokój, w którym się znajdowałem przylegał bezpośrednio do ulicy, podszedłem powoli do okna. Przez szpary między deskami dostrzegłem sylwetki mężczyzn nadbiegających od strony Plant. Cholera! Kainowcy? Biegną, to znaczy, że mnie zauważyli.
Banda Kaina była najgroźniejszą „organizacją bandycką”, jak można by zapewne powiedzieć, która działała na terenie Krakowa. Mordowali, grabili i wszędzie gdzie się pojawiali, siali spustoszenie i chaos. Nie znali litości, przez co ich zachowanie przypominało bardziej zwierzęce niż ludzkie.
Musiałem działać szybko, a nie miałem dużo czasu. Nie wiedziałem ilu ich było, ani jaką dysponowali bronią. Nie mogłem uciec na wyższe piętro, gdyż Kainowcy za wszelką cenę by mnie szukali. Mogliby nawet przetrząsnąć całą ulicę, byle mnie tylko znaleźć. Zresztą nawet gdybym się jakimś cudem ukrył, z pewnością odnaleźliby moje mieszkanie, a w nim wszystkie zapasy i zdobyte przedmioty. Zrabowaliby wszystko doszczętnie zostawiając mnie z parą podartych majtek i świadomością, że znowu odnieśli sukces. Oczywiście pod warunkiem, że nie podpaliliby całego mieszkania...
Nie! Musiałem jakoś stanąć do walki. Co prawda dysponowałem bronią palną w postaci strzelby i pistoletu zaiwanionego z posterunku policji na Rynku Głównym, lecz zapas amunicji miałem dość mizerny, a układ pomieszczeń w kamienicy utrudniał prowadzenie skutecznej obrony. Byłem, jednym słowem, w dupie.
Usłyszałem jak ktoś wtargnął do mieszkania obok, z którego ja wcześniej dostałem się do swojego. Osobnik przeszukiwał pomieszczenie bardzo spokojnie sądząc po odgłosie kroków. To było zupełnie niepodobne do Kainowców, którzy wpadali kupą i masakrowali wszystko wokół. Oby tylko nie przyszło im do głowy zastanawiać się, co robi ta dziura w ścianie.
Sięgnąłem ostrożnie po pistolet ukryty dotychczas w szufladzie, po czym cichutko załadowałem magazynek. Drugi napastnik podszedł w tym samym czasie do zaryglowanych drzwi i sprawdził, czy przypadkiem nie była to jedynie atrapa. Po kilku uderzeniach przekonał się jednak, że nie była. Wtedy usłyszałem czyjś głos:
- Wiemy, że tam jesteś! Widzieliśmy cię. – Zabrzmiał spokojny, lecz stanowczy głos – Nie ma sensu się ukrywać, wyjdź, a nie zrobimy ci krzywdy. – Zacisnąłem palce na rękojeści pistoletu. Dobry Wanad nie jest zły, pomyślałem gorzko. Może jakoś to będzie... Odgłosy ustały. Do moich uszu dochodziło już tylko przerażone bicie serca. Postanowiłem siedzieć cicho. Może to jednak nie Kainowcy?
- Jeśli nie wyjdziesz po dobroci, załatwimy to inaczej. W każdym razie i tak cię znajdziemy! – Wrzasnął tamten, po czym usłyszałem potężne uderzenie w drzwi. Więc jednak mam dzisiaj pecha, pomyślałem gorzko. Deski zazgrzytały, spadło z futryny trochę kurzu, lecz barykada wytrzymała. Schowałem się za ścianą i modliłem o odrobinę szczęścia.
Napastnicy próbowali jeszcze kilkakrotnie sforsować drzwi, lecz za każdym razem odnosili mierny skutek. To jednak wcale ich nie zniechęcało. Po pewnym czasie nieustannego walenia ciężkimi przedmiotami, zapewne gruzem z ulicy, barykada została przełamana. Dwóch typków wparowało do środka bacznie rozglądając się na boki i wymachując bronią na wszystkie strony. Zaczęli przeszukiwać pomieszczenia. Jeden z nich odwrócił się na moment plecami, a drugi podszedł wystarczająco blisko. Miałem tylko jedną próbę. Wyskoczyłem z ukrycia i potężnym uderzeniem rękojeścią w twarz zwaliłem napastnika z nóg. Gdy padł na ziemię stanąłem mu nogą na głowie przygwożdżając go do podłogi. Wycelowałem w drugiego, który w tym momencie zabierał się do strzału. Zawahałem się. Straciłem swoją szansę. O dziwo, tamten nie strzelił.
- Odłóż broń! – Wrzeszczał – Bo zginiesz!
- Sam odłóż broń! – Odparłem – Wynoś się z mojego domu!
Moją sytuację pogorszył jednak fakt, iż z ulicy przybiegł z odsieczą trzeci bandyta z karabinem w ręce. Przeklinałem w duchu, że wtedy nie strzeliłem. Teraz byłem na straconej pozycji.
- Odłóż broń! Nie masz szans. – Powiedział ten drugi – Jesteś sam. Nie przeżyjesz.
Miał rację. Nie miałem szans wyjść z tego cały. Było tylko jedno wyjście. Nie chciałem tego kończyć w ten sposób, lecz skoro i tak mam umrzeć... Wyjąłem z kieszeni „Tunelik”. Był to granat – cytrynka, który znalazłem razem z pistoletem. Gdybym nie miał wyjścia właśnie w ten sposób chciałem zakończyć swój żywot. Wciąż celując w jednego z napastników włożyłem kciuk w zawleczkę i pokazałem przeciwnikom swój łącznik niebo-ziemia. Ci spojrzeli po sobie zaskoczeni. Przez moment ujrzałem na ich twarzach grymas strachu. Bandyci, a jednak się boją...
- No dalej! Strzelajcie szubrawcy, patałachy! Nieważne co zrobicie. Jeżeli ja zginę, klnę się na Boga, że zabiorę was ze sobą!
Ta mowa chyba zrobiła na nich wrażenie. Ten z karabinem spojrzał kątem oka na leżącego towarzysza, po czym zwrócił swój wzrok na mnie.
- Nie jesteśmy tacy jak oni. – Gestem ręki nakazał opuścić broń. Sam zrobił to bardzo wolno, uważnie mnie obserwując. Miałem ich teraz jak na widelcu. Wystarczyło pociągnąć za spust.
- Wzięliśmy cię za jednego z Bandy Kaina. – Kontynuował ten wyglądający na przywódcę, chyba jednak pomyliłem się co do nich – Wydałeś się podejrzany, ukrywałeś się...
- Moje prawo. – Warknąłem – Ja również odniosłem mylne wrażenie co do waszej trójki. – Wodziłem wzrokiem po twarzach nieznajomych, lecz broni nie opuściłem. – Teraz już wiecie, na czym stoicie. To mój dom. Wynoście się!
Zabrałem nogę z głowy leżącego pozwalając by tamci dwaj go podnieśli i ocucili.
- Pomyliliśmy się co do ciebie. Za to przepraszamy. – Zaczął dowódca, gdy zmierzali do wyjścia - To bardzo niezwykłe, że ktoś tu zamieszkał sam, na własną rękę.
- Zmierzamy w kierunku naszego przyczółku na północy miasta. – Dodał jego towarzysz - Próbujemy zbudować tam namiastkę normalnego życia i potrzebujemy ludzi, którzy mogliby nam pomóc.
- Dziękuję – uśmiechnąłem się sztucznie – Ale nie znoszę tłoku.
- Gdybyś zmienił zdanie...
- Dam wam znać. – Przerwałem szybko.
Sylwetka ostatniego z mężczyzn zniknęła za futryną roztrzaskanych drzwi. Dopiero w tym momencie opuściłem pistolet. Odetchnąłem głęboko próbując się uspokoić i poukładać wszystko w myślach. Było nieciekawie, lecz to nie byli Kainowcy. O ja szczęściarz. Banda Kaina inaczej by ze mną rozmawiała, o ile w ogóle nawiązaliby jakikolwiek dialog.
Trzeba naprawić te drzwi, pomyślałem. Tym razem chyba dołożę trochę łańcucha od wewnątrz dla lepszego zabezpieczenia. Kto wie, kto wie?

Dzień 32

- Paszoł wredne kundle! – Nacisnąłem kilkukrotnie spust mojego Wanada, który plunął ogniem na zbliżającą się watahę.
Niestety niecelność pistoletu i mój brak wprawy spowodował, że żaden pocisk nie trafił celu. Puściłem się biegiem po zewnętrznej krawędzi rynku omijając sterty gruzu i pognałem w kierunku Kościoła Mariackiego. Serce biło mi jak oszalałe, z trudem łapałem oddech, lecz w mojej głowie była tylko jedna myśl: zdążyć! Miałbym szansę, gdyby udało mi się zamknąć wewnątrz zniszczonego budynku. Odgłosy szczekającej hołoty zbliżały się w zastraszającym tempie, aż w końcu zrozumiałem, że są tuż za mną. Jeden z psów wysunął się na prowadzenie i próbował mnie dosięgnąć swoimi zębiskami. Nie zwalniając, odwróciłem się i strzeliłem mu prosto w łeb, co skutecznie go zatrzymało. Chciałem oddać jeszcze strzały w kierunku jego kumpli, lecz zamek wydał tylko głuchy trzask. W tym momencie potknąłem się o leżący fragment fasady kamienicy i padłem na kolana u wylotu ulicy Św. Jana. Wtedy zrozumiałem, że będzie po mnie i nie dotrę na czas do kościoła. Podźwignąłem się ponownie, po czym ostatkiem sił ruszyłem na północ. Biegnąc kilkadziesiąt kroków przed psami usłyszałem jak ich łapy uderzają o twardy bruk, jak ślizgają się po drobnych kamieniach odkruszonych od większych kawałków. Skręciłem w boczną uliczkę, po czym wypadłem na Floriańskiej.
Zyskałem trochę czasu, lecz nie było go wcale wiele. Zauważyłem blaszany parawan ustawiony wzdłuż kamienicy, który służył przed wojną do odgradzania robót przy ścianach budynków. Nie zastanawiałem się ani trochę. Ciężko dysząc dowlokłem się do misternej konstrukcji i wskoczyłem na prawie dwumetrowej wysokości parawan. Przechyliłem ciężar ciała do środka i dosłownie wleciałem tam twarzą do ziemi. Na szczęście nic mi się nie stało. Chciałem wstać, lecz poślizgnąłem się i ponownie upadłem. Do mojego nosa doleciał obrzydliwy smród, jakby odchodów czy czegoś podobnego. Miałem to wszędzie, na rękach, twarzy byłem tym wszędzie usmarowany. Leżąc tak na obesranej ziemi ze strachem zauważyłem dziurę w parawanie o wielkości zbliżonej do rozmiarów goniących mnie psów. Była przykryta warstwą gumy, lecz fakt pozostawał faktem. To nie była bezpieczna kryjówka.
Jakby w odpowiedzi na moje myśli guma poruszyła się. Serce podeszło mi do gardła, gdy ujrzałam wyłaniający się psi pysk. Zamarłem ze strachu. Przestałem odczuwać nawet te makabryczne zapachy. Już po mnie, pomyślałem. Głowa psa odchyliła pokrywkę i ujrzałem z bliska swego prześladowcę. Pysk pokryty olbrzymimi płatami odchodzącej skóry i białymi plamami przesuwał się wzdłuż otworu. Na miejscu, gdzie teoretycznie powinny znajdować się psie oczy ziała bezdenna czeluść. Czarne jak smoła gałki oczne obracały się we wszystkich kierunkach, lecz zwierzę nic przez nie nie mogło zobaczyć. Wzrok tych bezpańskich psów został poważnie uszkodzony, gdy węsząc za pożywieniem schylały pysk do szczelin pomiędzy gruzem narażając się na potężne dawki promieniowania. Nerwy wzrokowe uległy trwałemu uszkodzeniu, a chromosom odpowiedzialny za ich regenerację zanikł, przez co kolejne pokolenia tychże psów już od urodzenia nie dostrzegały blasku słońca. Jednakże po utracie jednego zmysłu psi organizm rozwinął pozostałe, najmocniej zaś węch. Wyczulił się on na najsłabszy zapach, co w połączeniu ze wzrostem agresywności uczyniło z bezpańskich psów prawdziwe maszynki do zabijania.
Nie śmiałem się poruszyć, byłoby po mnie, gdybym zrobił jakikolwiek ruch. Jednak napastnik nie rzucił się na mnie, a próbował wychwycić mój zapach. Zrozumiałem to dopiero później, że tak naprawdę to gówno uratowało mi życie.
Usłyszałem pojedyncze strzały. Wtedy głowa psa opadła bezwładnie i utkwiła w otworze. Jeszcze bardziej przerażony cofnąłem się o krok. Moja ręka natrafiła na coś twardego. Filar wkomponowany w fasadę kamienicy. Schowałem się za nim wstrzymując na chwilę oddech. Usłyszałem ciche głosy, które z każdą chwilą nasilały się. Ktoś chwycił martwego psa za sierść i wytargał z otworu. Do moich uszu dobiegł dźwięk prowadzonej rozmowy. Dwóch mężczyzn rozmawiało na temat tych przeklętych psów i o jakimś zgrupowaniu ludzi. Nie zrozumiałem większości, choć tamci mówili bez wątpienia po Polsku.
Nim wyjrzałem na zewnątrz przeczekałem jeszcze parę chwil, przeładowałem w tym czasie broń. Nasłuchiwałem odgłosu kroków, który w pewnym momencie całkowicie ucichł. Pełen podejrzeń i z walącym sercem zdecydowałem się ewakuować z kryjówki zwłaszcza, że panujący smród niemalże zwalał mnie z nóg.
Za zasłoną z blachy nie było nikogo. W odległości kilku metrów leżały zwłoki dzikich psów, które mnie wcześniej goniły. Ktoś musiał je zauważyć podczas pogoni. Oby tylko mnie nie przyuważyli, nie wiadomo czy byli przyjaźnie nastawieni, czy to był jedynie zbieg okoliczności. Wypełzłem czym prędzej zza parawanu, po czym znieruchomiałem. Przywarłem do stalowego muru próbując wyłapać sens dochodzącej do moich uszu rozmowy. Położyłem dłoń na kolbie pistoletu włożonego za pasek w spodniach. Przeleciał mnie dreszcz strachu. A jeśli to byli... Kainowcy? Na samą myśl o konfrontacji z nimi zrobiło mi się zimno.
Na moje szczęście odgłosy rozmowy stopniowo przycichały. Trzech mężczyzn szło w stronę ruin Barbakanu oddalając się z każdą sekundą ode mnie. Nie wiem co mnie wtedy podkusiło, naprawdę. To było dziwne uczucie, lecz posłuchałem go i wyjrzałem zza winkla. Ostatni z mężczyzn, którzy mnie uratowali, znikał właśnie za rozwaloną Bramą Floriańską. Ruszyłem za nimi idąc wzdłuż zniszczonych kamienic.
Przesadziłem potężny fragment fasady Hotelu Francuskiego leżący na uboczu, po czym podszedłem do ocalałej części muru, gdzie była kiedyś sporej wielkości wyrwa umożliwiająca przedostanie się ze Starego Miasta do Śródmieścia od strony północnej. Stamtąd również dobiegały przytłumione odgłosy rozmowy. Rozejrzałem się po okolicy, lecz w tym momencie wszystko ucichło. Stanąłem jak wryty, a jedynym dźwiękiem jaki słyszałem było łomotanie własnego serca. Próbowałem ich dostrzec, lecz nikogo nie zobaczyłem pomiędzy zwałami gruzu.
Serce podeszło mi do gardła, gdy usłyszałem odgłos przeładowywanej broni. Odwróciłem się odruchowo i wtedy świat wywinął fikołka. Padłem na stertę ostrokrawędzistych odłamków, gdzieniegdzie przyprószonych ceglastym pyłem z Barbakanu. Skóra zapiekła niemiłosiernie. Wtedy też ich zauważyłem. Trzech Kainowców z bronią automatyczną stało nade mną celując mi prosto w głowę. Krzyczeli przy tym jak opętani ruszając lufami karabinów. Jeden z nich, jakoby w celu niedopuszczenia mnie do głosu, bezceremonialnie potraktował mnie butem w mostek. Zwijałem się z bólu łapiąc każdy haust powietrza i walcząc z okropnymi mdłościami. Szumowiny. Kainowcy. Mogłem się domyślać, że nikt normalny nie chodzi w samo południe po Starym Mieście. No to wpadłem, pomyślałem.
Jeden z nich, wyglądem przypominający krakowskiego menela z kałasznikowem, podszedł bliżej przystawiając mi lufę do skroni. Wrzeszczał mi coś do samego ucha, lecz nie mogłem się skupić na tym co mówił. Świadomość, że zaraz miałem umrzeć z rąk tego brudasa, odebrała mi możliwość racjonalnego myślenia. Usłyszałem wtedy dźwięk przypominający warkot silnika, który stale przybierał na sile. Przyjechali? Jest ich tu więcej? Zabiorą mnie ze sobą na tortury czy zastrzelą na miejscu? Zamarłem. Moja wola walki prysła, poddałem się.
Nad naszymi głowami mignął niewyraźny kształt. Poruszał się tak szybko, że nie byłem w stanie określić, czym tak naprawdę to było. Odrzutowiec? Rakieta? Narobiło sporo hałasu i zniknęło za najbliższymi zabudowaniami.
Moje siły wracały. W mózgu pojawiła mi się szalona myśl. Nie! Nie poddam się. Nie oddam swojego życia bez walki. Nie oddam ducha na morderczych torturach gdzieś w ruinach Nowej Huty. Poczułem jak krew wrze w moich żyłach. Dostałem szansę. Korzystając z odwróconej uwagi napastników, jednym ruchem wyjąłem pistolet zza paska i przystawiłem go pierwszemu do brzucha. Odgłos był ledwo słyszalny, a samo ciało napastnika zadziałało jak tłumik absorbując dźwięk wystrzału. Kainowiec padł alarmując swoich towarzyszy o niebezpieczeństwie. Zdążyłem wypalić jeszcze dwa razy zanim tamci zareagowali. Kolejny bandzior dostał w pierś. Ostatni z nich w porę jednak ujął swoją broń i wycelował. Wystrzeliliśmy niemalże w tym samym momencie. Ja trafiłem. Nie wiem, co stało się potem, gdyż po nagłym uderzeniu bólu straciłem przytomność.
Obudziłem się chyba kilka godzin później. Słońce znikało za na wpół rozwalonymi kamienicami. Z trudnością zdołałem odróżnić poszczególne kontury i kształty. Ostrość widzenia przyszła dopiero po chwili. Leżałem na wznak. Z rany w okolicy brzucha musiała dość intensywnie sączyć się krew, gdyż koszulka przywarła do ciała, a kamienie pode mną zabarwiły się na ciemnoczerwony kolor. Czułem się zrozpaczony. Jeszcze nigdy w życiu nie zabiłem człowieka... i nigdy nie byłem ranny. Zszokowany umysł nie chciał myśleć racjonalnie, nie zdawałem sobie sprawy z zagrożenia. Wiedziałem jedno. Jeżeli się stamtąd nie wydostanę, zginę na bank. Z wielkim trudem wstałem opierając się o co większe kawałki gruzu. Rana w brzuchu emanowała potwornym bólem , który odbierał dech. Nie miałem dużo czasu. Ruszyłem w stronę Kleparza. Kilkadziesiąt kroków dalej uzmysłowiłem sobie, że porzuciłem cenne przedmioty na placu boju. Karabiny automatyczne z magazynkami. Prawdziwa fortuna w tych czasach. Nie miałem jednak dość sił, by się wrócić. Uszedłem jeszcze kilka kroków, po czym straciłem grunt i ległem na ziemi.

Dzień 36

Gdy się obudziłem nie widziałem dosłownie nic. Jawiła mi się przed oczami monstrualna pustka, którą przecinały kolorowe smugi zaciśniętych powiek. Chciałem je otworzyć, lecz za bardzo się bałem. Co tam może być? Niebo? Piekło? Valhalla? Gdy zdobyłem się na odwagę by uchylić powiekę zamarłem z przerażenia. Nie ujrzałem nic. Ciało piekło. Paliło wnętrzności, czułem narastający ból rozchodzący się od wątroby we wszystkich kierunkach. Zaśniecie z początku wydawało mi się niemożliwym do osiągnięcia luksusem. Wreszcie, wycieńczony walką, zapadłem w niespokojny sen.
Obraz jaki przetworzył mój mózg po ponownym otwarciu oczu nieco mnie zdziwił. To w zaświatach też są nieogoleni faceci? A może... nie! Piekła nie ma, a jak jest to i tak tam nie trafiłem. A co, jeśli jednak? Gość, który się nade mną pochylał wyglądał na sfrustrowanego staruszka, któremu wnuki podbierały pieniądze z emerytury. Ubrany był w biały fartuch, zupełnie jak w klinice dla zwierząt. Po zanalizowaniu tego, co uroił sobie mój mózg, aż mnie ciarki przeszły.
- Obudził się. – Rzekł domniemany weterynarz – Sądzę, że macie sobie coś do powiedzenia.
Obok niego wyrośli jak spod ziemi dwaj faceci. Jednego poznałem od razu. To jeden z tych, którzy napadli mnie w moim własnym domu, po czym ładnie przeprosili i wyszli. Przez trzy kolejne dni naprawiałem drzwi i urozmaicałem systemy zabezpieczeń jakich nie powstydziłby się niejeden bank szwajcarski. Drugi z mężczyzn był wysoki i dobrze zbudowany. Kilkudniowy zarost na twarzy dodawał mu powagi, a on sam budził sympatię na pierwszy rzut oka. Bąknąłem coś niezrozumiałego chcąc zapytać o miejsce pobytu, lecz tamci najwyraźniej nie zrozumieli, bo przysunęli się bliżej.
- To nie jest niebo, ale myślę, że Ci się spodoba. – Powiedział ten z zarostem.
- Czy ja mam szczęście? – Wymamrotałem.
- O tak! Nawet więcej niż niejeden z nas miał przez całe życie. – Zamilkł, lecz po chwili znów zaczął mówić widząc moją niewyraźną minę – Bo widzisz. To nie takie proste. Człowiek to nie maszyna, która po wymianie części działa jak nowa. Nie dość, że akcja serca zatrzymała się w połowie drogi do szpitala, to fakt, że się zbudziłeś cztery dni po znalezieniu cię w ruinach jest doprawdy czymś niezwykłym. Nasz doktor nie dawał ci więcej jak trzydzieści procent. Po operacji wszystko wygląda już całkiem dobrze.
- To była pułapka – przerwałem mu – Myślałem, że to ktoś z zewnątrz, a to się okazali... Kainowcy.
- Wiemy, widzieliśmy zwłoki. – Odpowiedział ten, który mnie odwiedził niedawno – Wysłaliśmy ludzi, aby dokonali rozeznania w terenie. Swoją drogą będziesz musiał mi kiedyś opowiedzieć jak Ci się udało z trzema Kainowcami naraz.
- Ee ee e... – Nie miałem dość sił, aby dalej rozmawiać. Przymknąłem oczy starając się oddychać równomiernie i poukładać sobie w głowie to, co się stało.
- Podejrzewam, że to będzie długi wrzesień. – Rzekł ten nieogolony, po czym obaj zostawili mnie samego.

Dzień... ach do diabła straciłem rachubę.

Nie wiem, który dzisiaj i szczerze mówiąc coraz mniej mnie to obchodzi. Ważne było dla mnie to, że znów zacząłem chodzić. Rana jako tako się zagoiła. Mogłem w końcu oderwać się od łóżka i zobaczyć na własne oczy czym była Twierdza.
Rozmawiałem wiele razy z Andrzejem (to ten, który mi drzwi rozwalił) na temat ich kryjówki czy bazy, jakby tego nie nazwać. To miejsce było niesamowite, jakby miasto w mieście. Co prawda może te słowa były pewnym skrótem myślowym, lecz pozostawało faktem, że nieźle się tu urządzili. Pieniądze nie miały już żadnego znaczenia dlatego wszystko było rozdysponowane sprawiedliwie na ile się dało. Każdy wedle zasług, ale też z zachowaniem umiaru. Nie było mowy o bogactwie, ale wszyscy mogli czuć się w miarę bezpieczni, oczywiście tylko do momentu, gdy nie wychodzili poza „mury” Twierdzy.
- Wiesz, co znaleźliśmy, gdy przywędrowaliśmy tu w pięciu z Balic? – Pokręciłem przecząco głową – Pustynię. W okolicy nie było żywego ducha. Nie to co teraz, Kainowcy pojawiają się dosłownie wszędzie, czego zresztą sam doświadczyłeś. Ale ja nie o tym chciałem – szliśmy wzdłuż korytarza, który wyglądał jak ze snu. Czysty, schludny, żadnego gruzu czy pyłu. Był po prostu taki jak przed wojną. Andrzej odchrząknął - Nasz kapitan... wpadł na zaskakujący pomysł. Wybraliśmy odpowiednie miejsce i zabarykadowaliśmy się w środku. Na krótszą metę dawało to minimum bezpieczeństwa, lecz nie o to przecież chodziło. Wtedy przyszli inni. Przywędrowali z północy, z zachodu. Całymi rodzinami. Przygarnęliśmy ich pod nasz dach i tym samym stworzyliśmy namiastkę społeczności, która żyje na ograniczonej przestrzeni. Każdy ma swoje zadanie i swoje obowiązki. Zabarykadowaliśmy wszystkie możliwe drogi wyjścia. Utworzył się bastion, którego mury stanowią zewnętrzne ściany kamienic. Wysyłamy regularne patrole, aby pilnowały newralgicznych punktów. W pewien sposób udało nam się stworzyć coś, co można nazwać osadą. Byłeś w szpitalu, zapewne będziesz chciał jeszcze odwiedzić inne miejsca jak spiżarnię czy Błękitną Salę. – Popatrzyłem na niego pytająco, gdy skręciliśmy przechodząc przez rozległy pokój pełniący funkcję magazynu – To takie formalne miejsce, gdzie mogą spotkać się wszyscy mieszkańcy Twierdzy i wypowiedzieć na jakiś temat. Coś jak sejm, z tym, że tutaj decyzje podejmują ludzie, a nie komuniści. – Uśmiechnął się.
- Wspominałeś o tym, że zabarykadowaliście się tutaj. Więc skąd czerpiecie żywność, wodę? Nigdy nie opuszczacie Twierdzy? – Zapytałem.
- Oczywiście, że tak. Jedzenie i woda są tutaj poważnym problemem, lecz z pomocą kilku mieszkańców, którzy mają rodziny bądź krewnych poza Krakowem i uprawiają teraz rolę, jakoś sobie radzimy. Zaopatrujemy się u nich w potrzebne nam zapasy, w zamian naprawiając ich maszyny oraz inny sprzęt. Mamy, wbrew pozorom, wielu mechaników w Twierdzy. Jednak ostatnio są duże problemy z plonami…
- Rodziny? Skoro tam mają swoich krewnych, to czemu się do nich nie wybiorą tylko zostają tutaj?
- Zapytaj ich sam. – Andrzej spojrzał na wyczyszczoną posadzkę w pokoju, który był aktualnie remontowany – Sądzę, że tu znajdują schronienie i bezpieczeństwo. Wiedzą, że w przypadku problemów mogą liczyć na skuteczną pomoc. Nie wiem, nie potrafię tego inaczej wyjaśnić. Fakt jest taki, że mamy ponad sześćdziesięciu mieszkańców. Każdy ma jakieś umiejętności, których potrzebujemy. Zresztą... Potrzebujemy wszystkiego. Ich rodzinom również się nie przelewa. Każdego dnia walczą o przetrwanie, odcięci od wszystkiego starają się przeżyć tak samo jak my.
- Mówiłeś coś o kapitanie.
- Tak, to nasz przywódca. Wiele mu zawdzięczamy. Był jednym z założycieli Twierdzy. Bez niego by się nie udało.
- Ale z tego co widziałem nie jest wojskowym.
- Był... Zdezerterował z armii, gdy zobaczył, co się święci. Zebrał grupę ochotników, po czym wykradł z wojskowego magazynu część amunicji i kilka sztuk broni. Dzięki temu nie byliśmy bezbronni na samym początku.
- Ty też jesteś... byłeś wojskowym? – Zapytałem.
- Nie. Ja mam zupełnie inną historię. Ale nie ma o czym mówić. Zresztą, dochodzimy właśnie do skrzydła szpitalnego.

Któryś tam... a cholera by wiedziała

Sprawność powracała powoli, lecz szczęście mi tym razem sprzyjało. Kula drasnęła żołądek i o milimetry ominęła ważniejsze naczynia. Dzięki szybkiej operacji doktor z Twierdzy usunął ją, oczyścił i zaszył ranę. Przynajmniej tyle się dowiedziałem. Myśli o domu ciągle zaprzątały mi głowę, nie mogłem się od nich uwolnić. Wiedziałem, że siedziałem w tym miejscu bardzo długo. Może dwa miesiące lub trzy. Na zewnątrz było naprawdę zimno, lecz dzięki centralnemu ogrzewaniu część szpitalna i kwatery były jako tako ocieplone. Obserwowałem w milczeniu jak biały puch okrywa radioaktywny świat. W pewnym momencie nie wytrzymałem. Lubię towarzystwo innych ludzi, lecz za bardzo przyzwyczajam się do swojej własności. Cierpię, gdy nie wiem, co dzieje się z moim domem. Dla mnie kamienica przy Szewskiej to tak jak dla nich cała Twierdza. Byli tu bezpieczni. Ja zaś dusiłem się, pozostając w zamknięciu.
Przy wyjściu zatrzymałem się. Do moich uszu dochodziły podniecone, męskie głosy gdzieś zza rogu korytarza. Przystanąłem i zacząłem nasłuchiwać, choć zupełnie nie interesowały mnie tajemnice Twierdzy.
- Pamiętasz? To było właśnie wtedy. – powiedział jeden
- Niemożliwe, nie zanotowaliśmy sygnałów radiowych od dobrych kilku miesięcy.
- Zygmunt ich złapał na radiu…
- Zygmunt ma problemy z samym sobą – sarkazm w tej wypowiedzi aż kłuł w uszy – Nie wiem, czemu jeszcze nie został odsunięty z tej funkcji.
- Bo jest jedynym operatorem radiolokatora w tym miejscu? Zresztą, nie chcesz wierzyć, twoja sprawa. To była rozmowa dwóch pilotów, w dodatku prowadzona w języku…
Miałem już dość tego podsłuchiwania. Zebrałem się do wyjścia, lecz wtedy z sąsiedniego pokoju wyszedł Andrzej i zatrzymał mnie gestem.
- Miałem cię zapytać już dawno, lecz cały czas wahałem się.
- O co chodzi?
- Kapitan zlecił mi przygotowanie ekspedycji. Nasze siły są skromne, dlatego nie możemy uszczuplać ich kolejnymi ryzykownymi wypadami po dwie-trzy osoby. Dostaliśmy wiadomość o tym, że Kalinowcy założyli posterunek w okolicach sądu apelacyjnego na Grzegórzkach. To ponoć ich pierwsza baza tak blisko Starego Miasta. Sądzimy, że zamierzają rozbudować swoje pozycje na całej szerokości od Prądnika Czerwonego po Wisłę. Oddzielą tym samym Nową Hutę od centrum Krakowa i będą wtedy mieli nas jak na widelcu. – spauzował przez moment próbując wybadać, czy jego słowa w jakikolwiek sposób do mnie trafiają – Nie wiem czemu Kalinowcom tak bardzo zależy na tej części miasta. Wydaje mi się, że traktują nas jako przedstawicieli wojska. Prawdopodobnie zależy im na naszym magazynie z bronią, którego istnienia zapewne się domyślają. Teraz jednak nie mogą nam bezpośrednio zagrozić, lecz gdyby nasze obawy się sprawdziły, bylibyśmy w ciężkiej sytuacji. A wszystko zaczęłoby się od tego przyczółka. Dlatego należy go zlikwidować i wykonać uderzenie wyprzedzające póki nie zgromadzili tam wystarczającej ochrony. Kapitan wierzy w twoje umiejętności.
- Jakie znowu umiejętności? – Zirytowałem się – Wybacz szczerość, ale ten plan jest szalony. Ja się nie nadaję na żołnierza. Przykro mi, ale moja odpowiedź brzmi nie.
- Rozumiem. Spodziewałem się zresztą tego. Nie należysz do naszej społeczności więc nie interesują cię jej problemy. Ale musisz wiedzieć, że ta sprawa dotyczy całego Krakowa. Kalinowcy nie będą rozróżniali czy ktoś był z nami czy nie. Zwyczajnie wszystkich wymordują.
- Dlaczego mówisz cały czas Kalinowcy? – zdziwiłem się.
- Ach, więc również padłeś ofiarą tego nieporozumienia. – zasępił się Andrzej.
- O czym ty mówisz?
- Zabawne. Zastanawiałeś się kiedyś nad nazwą, jaką nadano tym bandziorom? Wcześniej mówiono na nich Kalinowcy, gdyż wiązało się to z osiedlem w Nowej Hucie, gdzie pojawili się po raz pierwszy. Prawdopodobnie jakiś przypadkowy świadek rozniósł po całym Krakowie wieść, że w okolicach tamtego blokowiska grasuje ta banda. Po przekazywaniu tej informacji z ust do ust, ktoś musiał przekręcić jedną literkę… Zresztą nazwa była w gruncie rzeczy nieistotna, ale tak już widocznie pozostało.
- Aha. – Jedynie tyle zdołałem z siebie wykrztusić – Zrozumiałem.
- Poczekaj jeszcze. Weź to. – Wręczył mi karabin szturmowy AKM z jakimś urządzeniem przyczepionym pod lufą. – To jeden z karabinków zarekwirowanych tym bandziorom, którzy cię napadli. Należy ci się jakaś bonifikata za zlikwidowanie tego robactwa. Zainstalowałem ci granatnik podlufowy, tu masz dwa pociski i magazynki. Bywaj i pamiętaj, że zawsze jesteś tu mile widziany.
Odchodziłem z mieszanymi uczuciami. Nie czułem się na siłach ani fizycznie ani psychicznie aby bronić czyjejś wolności i życia. Rozumiałem ich strach, lecz niewiele mogłem zrobić. Zdawałem sobie sprawę, iż w przypadku założenia tego posterunku oraz kolejnych na linii Prądnik Czerwony – Dąbie istnienie Twierdzy byłoby poważnie zagrożone. Kainowcy skoncentrowaliby swoje bandy w jeden wielki oddział i po prostu zajęliby Stare Miasto z marszu. Dlatego Kapitan i Andrzej boją się, chcą rozpaczliwie przeciwstawić się rosnącej sile swojego wroga, dla którego litość i miłosierdzie to zupełnie abstrakcyjne słowa. Tylko w takich małych podjazdach jak ten mają szansę powodzenia.
Gdy dotarłem do swojego domu zauważyłem ze zgrozą, że drzwi były wyłamane. Podszedłem bliżej ze smutkiem przyglądając się zniszczonemu wejściu. Taki widok mógł oznaczać tylko jedno: mieszkanie zostało kompletnie ograbione i zdewastowane. Wszystko nad czym pracowałem przepadło bezpowrotnie. Wszedłem ostrożnie do środka. Zachodziłem w głowę, czemu nie zadziałał mój nowy system antywłamaniowy. Wtedy go zauważyłem. Mężczyzna leżał twarzą do ziemi jakieś dwa kroki od wejścia. Załadowałem broń i ostrożnie podszedłem bliżej. Ku mojej radości zauważyłem łuskę od naboju myśliwskiego. System zadziałał. Linka podczepiona do drzwi aktywowała moją strzelbę w chwili, gdy napastnik wkradał się do mieszkania. Coś jednak było nie tak. Smród. Co prawda pod moimi nogami leżał nieboszczyk, lecz... to było coś innego. Krew. Zapach krwi. Rozejrzałem się po pustym pokoju, lecz wszystko było w najlepszym porządku. Poza... Odwróciłem trupa odsłaniając sporej wielkości kałużę krwi. Nie wyschła, co więcej była jeszcze ciepła, gdy dotknąłem ją palcem. Oblał mnie zimny pot. To zdarzyło się teraz. On zginął na chwilę przed moim przyjściem. Rozejrzałem się uważnie i wtedy moją uwagę przykuła półeczka na wysokości pasa, na której zamontowałem strzelbę. No właśnie. Pamiętam, że to zrobiłem. Strzelby jednak nie było. On nie był sam...
Nie zdążyłem zareagować. Dwóch facetów dosłownie zleciało ze schodów rzucając się na mnie niczym dzikie zwierzęta. Jeden zajął się modelowaniem mojej twarzy przy użyciu pięści, a drugi zabrał mi w tym czasie wszelką posiadaną broń. Rana na brzuchu bolała niemiłosiernie, modliłem się w duchu, aby znów nie dostać krwotoku. Później po rytualnym skopaniu i obrzuceniu obelgami postawili mnie na kolanach. Z nosa ciekła mi strużka krwi, a lewej powieki nie mogłem nawet podnieść. Bolało mnie w okolicy prawej nerki, gdzie na dłuższą chwilę zadomowił się czubek buta jednego z tych oprychów. Chciałem na nich splunąć, lecz tylko jeszcze bardziej ufajdałem sobie twarz. Jeden z napastników wyjął jakiś zardzewiały przedmiot z wyglądu przypominający maczetę. Podchodził powoli widocznie napawając się moim widokiem. Mruczał przy tym pod nosem: „Takie szczęście nie zdarza się często. Stare Miasto rzeczywiście obfituje w zwierzynę”. No ładnie mnie podsumował, pomyślałem. Wtedy do pokoju wszedł trzeci Kainowiec, a mój świat fiknął koziołka. Gdy się ocknąłem widziałem już tylko jej twarz.
- Klaudia? – Wymamrotałem – Ty... Co...
- Witaj Sylwuś. – Mruknęła czule – Co oni z tobą zrobili?
Moja dziewczyna przysunęła się bliżej delikatnie ocierając moje rany jakąś brudną szmatką. Byłem w szoku, nie wiedziałem, co się dzieje. To wszystko wydawało się takie nierealne.
- Dlaczego? Powiedz mi dlaczego to zrobiłaś? – Dopiero przy ostatnim słowie dotarło do mnie, że mój głos zniekształcał szloch. – Dlaczego na to przystałaś?
- Nie zrozumiesz. – Pokręciła głową - Gdy w pierwszych tygodniach po bombardowaniu tułałam się po mieście, w którym mieszkały jedynie duchy i konające z napromieniowania niedobitki wielkich armii zrozumiałam, że sama nie zdołam tu przeżyć. Wtedy schwytali mnie jacyś żołnierze. Nie słuchałam ich, byłam zbyt przerażona. Zabrali mnie do jednostki wojskowej, gdzieś w okolicach Uniwersytetu Pedagogicznego. Tam przeżyłam piekło. – wstrzymała oddech przyglądając się mojej kamiennej twarzy oczekując jakiegoś rodzaju wsparcia, jednak nie zdobyłem się na jakikolwiek gest w jej kierunku. Sam nie wiem, dlaczego. Spuściła głowę, po czym kontynuowała – Po kilkunastu dniach porzucili mnie gdzieś na przedmieściach Huty. Byłam wycieńczona, moje ubranie składało się z kilku pozszywanych szmat. Zresztą tamtym bydlakom to nie przeszkadzało. Było im łatwiej… - zacisnęła zęby, gdy wspomnienia znów wróciły. - Umierałam z pragnienia, lecz nie miałam siły, aby poszukać wody. Wtedy oni mnie odnaleźli – kiwnęła w stronę siedzących na murku po drugiej stronie ulicy Kainowców. – Dali mi jedzenie i dach nad głową. Tak. Zrobiłam to… bo się bałam. Bałam się, że następną ofiarą jeśli nie promieniowania to głodu, choroby lub ulicznych bandziorów będę ja. Byłam w szoku, mój świat się zawalił.
- Więc przystałaś do tych złodziei, morderców, szubrawców, którzy za nic mieli honor, za nic szacunek dla drugiego człowieka.
- Oni dali mi to, czego nie potrafiłam sama sobie zapewnić. Bezpieczeństwo…
- Bzdura! – wybuchłem – Jeśli coś ci dali, z pewnością oczekiwali za to słonej zapłaty. Jaka była twoja cena?! Powiedz!
Klaudia spuściła głowę i odwróciła się w kierunku klatki schodowej. Ubrana była w dziwaczny strój. Był poszarpany, podziurawiony i w dodatku brudny.
Zawrzał we mnie gniew i choć nie chciałem dać tego po sobie poznać, choć nie chciałem dać im tej satysfakcji, w środku aż się we mnie gotowało. Jak? Dlaczego? Dlaczego to zrobiła? Ta gadka jest nic nie warta. Sterta kłamstw wymyślonych dawno temu, aby w razie spotkania się wytłumaczyć. A może nie? Może to, co powiedziała było prawdą. Tragiczną, smutną, lecz prawdziwą?
- Szukałem cię. Cały czas. – Powiedziałem przez zaciśnięte zęby – Nawet gdy mnie postrzelili na początku zimy, leżąc na szpitalnym łóżku, nie przestałem o tobie myśleć. O nas...
- Ja też o tobie myślałam. Szukałam bez przerwy. Gdy tylko odzyskałam siły, towarzyszyłam różnym grupom przeszukującym ruiny. W końcu uświadomiłam sobie, że to bezcelowe, że zginąłeś, a twoje ciało leży gdzieś pod zwałami gruzu. Byłam przerażona. Spotykałam okaleczonych ludzi – ofiary potężnego promieniowania. Byli... straszni. Przypominali bardziej żywych nieboszczyków niż ludzi.
- Jednak udało nam się. Przeżyliśmy ten straszny czas i znów mogliśmy się spotkać. – Kontynuowała po krótkiej chwili - Teraz nawet kolejna wojna atomowa nas nie rozdzieli. – Klaudia przysunęła twarz, lecz odwróciłem wzrok. Krew wrzała mi w żyłach. Byłem zły na nią, na siebie, że się nie zabiłem wcześniej, lub, że zbłąkana kula tamtego Kainowca nie trafiła w moje wciąż wierzące i mające nadzieję serce. Teraz miałem tylko jedno pragnienie: umrzeć.
- Wyjedź ze mną. Zostaw to wszystko i ucieknijmy stąd. Jeśli odpowiednio ich zmylimy uda nam się dotrzeć do Modlniczki przed zachodem słońca. Słyszałam, że jest tam obóz dla uchodźców. Tam spróbujemy...
- Nie idę. – Klaudia spojrzała na mnie pytająco. Jak mogła to zrobić? Oddała się im! Dała swoje ciało na pastwę tych plugawych ścierw, morderców, gwałcicieli... i ona śmie nazywać to bezpieczeństwem. Pokazałem jej obrączkę, którą przez cały ten czas nosiłem na palcu. Był to trochę nieformalny symbol naszego związku, bardziej pod żart podchodzący, lecz dobrze się z tym czuliśmy. Zdjąłem ją i bez większych oporów cisnąłem w kąt. Obserwowałem przy tym jak jej zrozpaczony wzrok podąża śladem owego „symbolu”. – Wybacz, lecz to nie jest twój dom i jeśli możesz... – Wskazałem dłonią wyważone drzwi
- Ale... – Zauważyłem pojawiające się w kącikach oczu maleńkie krople łez
- Przykro mi, ale marnujesz swój czas. – Podejrzewam, że słowa te były jak cios obuchem zadany w tył głowy – Co więcej, uważam, że marnujesz mój czas, dlatego teraz się pożegnamy. Ostatni raz i na zawsze.
Klaudia popatrzyła na mnie smutno. Cienka strużka łez spłynęła jej po policzku, po czym kapnęła na zakurzoną podłogę tworząc ciemną plamkę. Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Nie chciałem dać jej tej satysfakcji i nie odwróciłem wzroku. Patrzyłem jak nie wytrzymuje i przeciera policzki. Patrzyłem jak się odwraca i wychodzi, a za nią te dwa goryle. Nie mogłem powstrzymać napadu żalu. Gdy tylko odeszli padłem na kolana i gorzko zapłakałem.

Twierdza... dzień, który miał nie nadejść

W Twierdzy pojawiłem się z samego rana. Nikt się mnie nie spodziewał, lecz zauważyłem nieskrywaną radość z mojego powrotu. Trochę mnie to onieśmielało, lecz nie przywiązywałem do tego większej wagi. Mój świat się zawalił. Cóż gorszego mogło mnie spotkać?
Andrzej siedział w swoim pokoju na drugim piętrze i majstrował coś przy swojej broni. Gdy się przywitaliśmy nie próbował nawet ukrywać zainteresowania moim przybyciem. Wypytywał o szczegóły zdarzeń, o których ja jednak nie chciałem opowiadać. W końcu poprzestaliśmy na rozmowie na temat aktualnych wydarzeń w Krakowie. Gdy padł temat wyprawy, bez wahania zgłosiłem swój udział. Andrzej uniósł brwi ze zdumienia uważnie się we mnie wpatrując zupełnie jakby zobaczył ducha.
- Coś nie tak? – Warknąłem.
- Nie, skąd. Wręcz przeciwnie. Bardzo się cieszę, że z nami będziesz. Przyda się ktoś kto umie się posługiwać bronią automatyczną.
Srutki tutki. Akurat umiem...
- Więc w czym problem? – Andrzej zamyślił się na moment.
- Zmieniłeś się. Cokolwiek zdarzyło się tam – na Szewskiej musiało wywrzeć na ciebie duży wpływ.
- Pieprzenie – skwitowałem ogólnie.
- Właśnie, że nie. To widać w każdym twoim geście i słowie.
- Humanista się znalazł...
- Bez nerwów kolego. Nie chciałem cię czymkolwiek urazić. Lepiej chodźmy do doktora, on rzuci okiem na twoje rany. Znów będzie cię musiał posklejać. – Ostatnie słowa wypowiedział już lekkim tonem uśmiechając się szeroko.
- Mam jednak prośbę.
- Tak?
- To jest mój dziennik. – Wyjąłem z kieszeni ten stary notatnik, którego pilnowałem bardziej niż zapasów jedzenia. – W razie gdybym nie powrócił z tej... wyprawy. Spalcie go. Nie zależy mi już na pamięci o sobie. – Andrzej popatrzył na mnie spode łba wyraźnie nie rozumiejąc, co mam na myśli. Oddam wam go przed akcją, gdyż chce dopisać ostatnie słowa.
- Spokojnie, to nie jest misja samobójcza. Wszystko zostało z góry ustalone...
Mówił dalej, lecz ja go już nie słuchałem. Chciałem dopisać jeszcze kilka rzeczy, aby domknąć całą historię i nawet jeśli nie będę już później zapisywał stron w tym zeszycie, to chciałbym zamknąć ten rozdział w moim życiu. I puścić go z dymem...

[ta część dziennika pisana była innym charakterem pisma]

Nazywam się Feliks Paniewski, zaufany współpracownik Andrzeja Koszyca, nauczyciel samoobrony w Twierdzy, żołnierz Ludowego Wojska Polskiego.
Otrzymałem ten oto dziennik od Andrzeja w celu zniszczenia go w wypadku porażki akcji „Eliminacja”. Coś poszło nie tak. Zawiódł wywiad terenowy lub mieliśmy nieodpowiednie środki, aby zakończyć operację. Ponieśliśmy druzgocącą porażkę. To była zasadzka zastawiona właśnie na nas. My natomiast perfekcyjnie daliśmy się usidlić bandzie rabusiów i morderców. Dziewięcioro obywateli Twierdzy straciło wtedy życie. Straszna była to dla nas wiadomość, lecz poprzysięgliśmy srogą zemstę na Bandzie Kaina, choć już żadne czyny i słowa nie przywrócą życia naszym przyjaciołom. Nie wzięto jeńców, ani nie opatrzono rannych. Wszyscy zginęli na miejscu.
Znów ktoś się pomylił. Bo człowiek jest tylko człowiekiem, może popełniać błędy. Ludzką rzeczą jest błądzić. Lekcja w tym dla nas, abyśmy nauczyli się wyciągać odpowiednie wnioski.
Ja natomiast nie uczynię tego, czego życzył sobie właściciel tego dziennika, święć Panie nad jego duszą. Poznałem jego historię i wiem teraz przez jakie piekło przeszedł Sylwester w ostatnich miesiącach. Jego czyny nie zasługują jednak na zapomnienie, lecz powinny świadczyć ku przestrodze innym i pokazywać, w co zmienił się współczesny świat.

...

Dzień zapowiada się deszczowo. To bardzo dobrze dla nas. Mamy pięciokrotnie mniej ludzi niż oblegający Twierdzę Kainowcy. Nie wiem jak długo wytrzymamy. Nasze zapasy żywności topnieją w oczach. Zaczyna brakować amunicji. Wszyscy są przerażeni. Napastnicy odcięli nam jedyną drogę ucieczki i uwięzili w tych murach. Lecz przysięgam na wszystko w co wierzę, nie poddamy się i będziemy walczyć do ostatniego żołnierza.
Odpowiedz
#2
Po prostu zaje*****. Całkowicie 100% zaje****. 10/10.
Cała moja twórczość, z której jestem zadowolony:
Na zwłokach Imperium[fantasy]
I to jest dokładnie tak smutne jak wygląda.

Komentuję fantastykę, miniatury i ewentualnie publicystykę, ale jeśli pragniesz mego komentarza, daj mi znać na SB/PW. Z góry dziękuję za kooperacje Tongue
Odpowiedz
#3
Hehe cieszy, żeś dołączył, a opowiadanie znam, bo z Twoich starszych prac. I jedna z lepszych o ile nie najlepsza ^^
Take what you want and give nothing back.
Odpowiedz
#4
Od tego się zaczęło, czyż nie? Bez tego nie byłoby co-produkcji nad najnowszym dziełem. Dzięki w każdym razie
Odpowiedz
#5
Super! Daję dyszkę bez mrugnięcia.
Świetny klimat. Idealnie "umiejscowiona" akcja, bardzo ciekawe zawiązanie wątku. No baja!
Ale jestem Kot. Nie był bym sobą, jak bym Ci czegoś nie wynalazł .
Są to, co prawda, jedynie "kosmetyczne" błędy, ale poczytaj o nich, a potem pomyśl nad propozycją.
Dobra, teraz powytykam
Cytat:To miasto umarło, a przyczyniły się do tego nie tylko wybuchy bomb, lecz także bombardowania
Takie troszkę "masło maślane"... Wybuchy bomb, bombardowania... Zamiast słowa "bomb" użyj np.: "atomówek", ewentualnie zmień zdanie jakoś tak: "...wybuchy bomb atomowych, lecz także konwencjonalne bombardowania", a całość zdania będzie bardziej klarowna.

Nieco niżej użyłeś słowa "sprayu" zamiast "spraya" (nie mogę znaleźć zdania, ale chodziło o krzyż namalowany przy użyciu...).

Dalej, w domu Sylwestra, w chwili, gdy wyjmuje granat napisałeś: "kciuka w zawleczkę", a powinno być "kciuk"; biernik a nie dopełniacz.

Cytat:Z rany w okolicy brzucha musiała sączyć się krew, gdyż czułem, że koszulka przywarła do ciała, a na kamieniach spoczęły wyschnięte krople krwi.
Darój sobie słowo "krwi" na końcu, lub użyj innego. W ten sposób unikniesz powtórzenia a i tak będzie wiadomo, że o krew chodzi.
Cytat:Kula drasnęła żołądek i o milimetry ominęła ważniejsze naczynia. Dzięki szybkiej operacji doktor z Twierdzy usunął kulę, odkaził i zaszył miejsce.
"Dzięki szybkiej operacji doktor z Twierdzy usunął ją, odkaził i zszył ranę." - nie lepiej brzmi? Unikasz powtórzenia, błędu i określasz jednocześnie, co doktor zszył.
Cytat:zaczęłoby się od tego przyczółku
Powinno być "przyczółka"
Cytat:Z nosa ciekła mi strużka krwi, a lewą powiekę nie mogłem nawet podnieść.
"...a lewej powieki nie mogłem..."
Cytat:Gdy się przywitaliśmy nie próbował nawet ukrywać zainteresowania z mojego przybycia.
Hmmm, "zainteresowania z mojego przybycia", a może "zainteresowania moim przybyciem" lub "powodem mojego przybycia" albo "zdziwienia moim przybyciem"? W każdym razie, nie "...z mojego przybycia...".

A teraz propozycja: popraw sobie te "błądki" (bo błędami ich nie nazwę) i wyślij to opowiadanie do Nowej Fantastyki. Ostatni konkurs wygrał tam "twór", przy którym TO jest normalnie arcydziełem literatury światowej.
Jeszcze raz powtarzam: 10/10 i gratuluję!

PS
Nie gniewaj się, że się szczegółów czepiałem. To w dobrej wierze .
[Obrazek: eyes480c.jpg]

Mruczę, więc jestem!



Odpowiedz
#6
Dziękuję za dobrą i rzetelną ocenę.

Ale czy swoją drogą nie przesadzasz trochę z tą Nową Fantastyką? Tam debiutują raczej ludzie, który mają bardzo dobry warsztat i są ogólnie rzecz biorąc wykwalifikowaniu w pisaniu. Ja tam raczej przelewałem swoje pomysły na papier (raz lepiej raz gorzej), nie wiem czy to by trzymało poziom w takiej gazecie.

A takie pytanie do Ciebie Kocie. Oglądałeś/czytałeś twór pt. "Jestem legendą" ? Czy uważasz, że moje opowiadanie zostało zerżnięte z tego dzieła? Pytam dlatego, że wysłałem to opowiadanie już kiedyś do innych serwisów i zarzucili mi idiotyczny pomysł oraz brak kreatywności (według nich wszystko zerżnąłem z tego filmu). Pytam też dlatego, że niczego takiego nie zrobiłem, a moje inspiracje były sumą tego co do tej pory widziałem z gatunku postapokalipsy. Według mnie ciężko mówić w takiej sytuacji o plagiatowaniu i kopiowaniu pomysłów, ale ciekaw jestem Twojej opinii.
Odpowiedz
#7
Tak. Widziałem film (moim zdaniem mierny), ale nie czytałem.
Nie znajduję w Twoim opowiadaniu śladów plagiatu.
Tym bardziej nie widzę związku "Pomyłki" z "dziełem", o którym wspomniałeś. Jedyne podobieństwo, o ile o takowym w ogóle mówić można, opiera się na fakcie, że tak w "Pomyłce" jak i w "Jestem Legendą", bohater w końcu ginie. Ale mało jest takich zakończeń?
"Pan Wołodyjowski" też kończy się śmiercią Małego Rycerza... czyli od Sienkiewicza także zżynałeś ?
Gdybym miał do czegokolwiek Twoje opowiadanie porównać, to był by to prędzej Fallout tyle, że dziejący się na terenach Polski.
Nie jestem ekspertem, tylko zwykłym facetem, który lubi czytać, ale panom z tych "innych serwisów", mającym prawdopodobnie kierunkowe wykształcenie, doświadczenie itepe itede, oraz problemy z ogarnięciem przerośniętego ego mózgami wielkości orzecha, mogę śmiało rzec, iż się na fantastyce nie znają. Naogląda się taki jeden z drugim, barany filmów i myśli, że wszystkie rozumy zjadł... żenada.
Być może miałeś po prostu pecha, że film ten był akurat na topie i "panowie znawcy" nie zdążyli go jeszcze zapomnieć, no ewentualnie chcieli się swą "rozległą wiedzą i znajomością tematu" wykazać.

Daaawno temu, gdy miałem a z 18 lat, oglądając z kumplem "Króla Lwa", też widzieliśmy związki z opowiadaniami ze zbioru "Conan: Droga do Tronu"... ale to po 3-ciej i w trakcie 4-tej flaszki było...

Co do tej Fantastyki, sądzę, że nie przesadziłem.
"Warsztat" osiąga się poprzez pracę i co za tym idzie,
doskonalenie "rzemiosła", ale Ty to jak widzę świetnie rozumiesz.
Natomiast zacząć jakoś trzeba. Wejdź na stronkę NF i przeczytaj opowiadania, które wgrały ostatni konkurs. Wtedy, mam nadzieję, przyznasz mi rację.
Dodać jeszcze muszę, iż zanim te opowiadania zostały wydrukowane, na pewno przeszły przez całą korekcyjna machinę, po której autorzy połowy swoich zdań nie poznali.
[Obrazek: eyes480c.jpg]

Mruczę, więc jestem!



Odpowiedz
#8
Ok. to teraz jaBig Grin Zacznę od czepiania się tym razem:
„że nie przestałem szukać. Los jednak nie był dla mnie łaskawy tym razem” – imho zbędne „tym razem” z wcześniejszych zapisów nie wynika czy żeby wcześniej był łaskawy.
„Ja sam gołym okiem widziałem jak reżim chylił się ku upadkowi.” – go „gołe oko” – imho to raczej do rzeczy których nie można zobaczyć nieuzbrojonym okiem się tyczy. Tu może „nawet ja”?
„Wydawałoby się, że ten absurd nigdy nie miałby prawa się ziścić.” – Ten absurd – w pierwszej chwili myślałem, że chodzi o upadek komunizmu, potem domyśliłem się ze chodzi o plan ataku. Ale to tu imo nie pasuje.
„Gdy jednak słabo wyszkolona i wyposażona armia Układu stanęła naprzeciw swemu wrogowi” – tu mała niezgodność techniczna, UW miał spora przewagę w ilości sprzętu (a czasem nawet w poziomie jego zaawansowania), że nie wspomnę o wyszkoleniu jednostek liniowych, jeśli chodzi o prowadzenie konwencjonalnej wojny. Ale to tylko tak dla ustalenia poprawności historycznej Big Grin
„lecz tym razem zrozumiało wagę swojej walki.” – to brzmi delikatnie mówiąc sztucznie. Może „zrozumiało o jaką stawkę toczy się walka”?
„Ludność Ziemi drastycznie zmalała i przeludnienie”- Ludność Ziemi zmalała – nie podoba mi się to.
„jakiś rodzaj rozejmu z powodu bezsensowności toczenia tego konfliktu.” – z powodu… brzmi to źle. Może: ”po tym jak zrozumieli bezcelowość tego konfliktu”.
„fragment Starego Miasta uległy zachowaniu.” – uległ zachowaniu? – „zachował się fragment…”
„Parku Krakowskiego w celu nazbierania odpowiedniej ilości drewna na opał, ale jeszcze jest czas.” – to w celu. Może jakoś ładniej to ująć?
„gdy większą część ulicy pokrywały sterty kamieni.” – kamieni raczej nie, wiem że mówisz o gruzie i szczątkach o których piszesz nieco wcześniej, a kamienie zapewne miały pozwolić na uniknięcie powtórzenia. Ale one tu nie pasują.
„Musiałem ciągle patrzeć pod stopy by się nie wywrócić.” – jednak dał bym „przewrócić”
„Teraz większość z nich była splądrowana i zniszczona.” – bez „nich” imho.
„Na ścianie znajdował się czarny krzyż naniesiony przy pomocy sprayu.” – nie pasuje mi to „naniesione” – zwłaszcza, że pojawia się dwa razy w tym samym kontekście. Może namalowany? No i tu jest ten „spray” o którym pisał Kot.
„Drzwi nie chciały mnie wpuścić,” – ta personalizacja drzwi. Może jednak napisz że byłby tam zamknięte drzwi?
„Dół zajęty był przez mały sklep odzieżowy.” – Dół – może parter? Lub choć „pomieszczenia na dole”?
„Większość rzeczy poniewierała się po ziemi, zabezpieczając parkiet przed zgubnym działaniem kurzu.” – Ziemia - parkiet? Może jednak na podłodze?
„Niestety były rozerwane w kroku, przez co odrzuciłem je w bok.” – to „przez co” – sztucznie mi to brzmi – dlatego?
„przede mną i sądząc po pozostawionej garderobie nieźle się wyposażył.” – ta pozostawiona garderoba. Może po prostu „po tym co zostawił”?
„Zasuwa była drewniana i wyglądała na dobrej jakości surowiec pomimo wielu zadrapań i śladów włamania.” – Ten surowiec (to już była zasuwa nie surowic Smile ) Może jednak „wykonana była z dobrego surowca”, lub coś takiego? No i ślady włamania – chyba raczej prób włamania skoro była cała? Big Grin
„Po zderzeniu drewno uległo strzaskaniu i mogłem rozebrać je na mniejsze fragmenty.” – może po prostu „drewno popękało”?
„Natychmiast wymieniłem go na swoją starą, poprzecieraną kurtkę, a ją samą położyłem na ladzie.” – tu chyba nie ta kolejność. Byłem przekonany, że on założył tą starą kurtkęSmile W ogóle trzeba by to przeredagowaćBig Grin
„walało się jedynie kilka pudełek po spleśniałym maśle i woreczek foliowy, swoją drogą ciekawe, do czego on był.” – „ze spleśniałym masłem” – a jeśli masła już tam nie było to raczej po prostu „po maśle”. No i to ciekawe. Nic nie wnosi a nieco sztucznie brzmi.
„Deski wpakowałem do drugiej ręki i wyszedłem z nimi na zewnątrz.” – jakie deski? Skąd one się wzięły? Gdzieś wcześniej się pojawiły, ale były na tyle mało znaczące, że umknęły mi już z pamięciBig Grin
„Największym dla mnie zagrożeniem były dzikie zwierzęta. Agresywne, wściekłe psy stanowiły dla mnie jak dotychczas największe zagrożenie.” – dwa razy zagrożenie. Może „psy były bardzo niebezpieczne”. Dotychczas niestety nie jest chyba prawdą. Wiedział już o Kainowcach a zakładam że uzbrojona banda sadystów to większe zagrożenie niż sfora zmutowanych kundli.
„Nie sposób było się przed nimi obronić, gdyż zawsze chodziły po kilka sztuk.” – te „kilka sztuk” – może jednak w „stadach”, „sforach”, „watahach” etc.
„zapuścić w rejony śródmieścia i nadal zajmują duże tereny w Nowej Hucie.” – duże tereny? Może „znaczną część”, „duży obszar”?
„gdyż frontowe drzwi były zaryglowane dość solidnie, aby nie dawać łatwego życia ewentualnym złodziejom.” – dawać łatwego życia? – może „ułatwiać życia”?
„Otwór zasłoniłem sporej wielkości szafą, którą wsunąłem na miejsce.” – sporej wielkości, może dużą po prostu? No i to wsuwanie, jakoś tego nie widzę oczyma wyobraźni. Może przesunął na miejsce.
„Pokój, w którym się znajdowałem wychodził bezpośrednio na ulicę,” – „pokój wychodził” – to chyba jednak jest kolokwializm. Okna mogą ale czy sam pokój?
„mężczyzn nadbiegających od strony plant.” – nie wiem co to „planty”?
„a w nim wszystkie zapasy i odszukane przedmioty.” – „oszukane” – było dość blisko. A i tak „zdobyte” chyba by tu lepiej pasowało?
„lecz limit amunicji miałem dość mizerny,” – limit amunicji – brzmi sztucznie. Może jednak po prostu „ilość amunicji” lub coś takiego? No i jak dla mnie mizerny limit – to blisko braku limitu Big Grin
„Byłem jednym słowem w czarnej dupie.” – „czarnej dupie”? Nie znam takiego określenia no i jak pewnie wiesz może uchodzić za rasistowskie: ) Sama dupa chyba oddała by tu to co trzeba. A jeśli chcesz wzmocnić to można dodać „głęboko”.
„To było zupełnie niepodobne do Kainowców, którzy wpadali kupą i masakrowali wszystko wokół.” – Tu mam zastrzeżenia do Kainowców (ale o tym w dalej). Nie pasuje mi też to „masakrowanie” w stosunku do wszystkiego.
„Nie ma sensu się ukrywać, wyjdź, a nie uczynimy ci krzywdy.” – nawet jeśli to nie Kainowiec, to jednak „uczynimy” chyba jest nieco na wyrost. Zwłaszcza, że z dalszej rozmowy wynika, że mówiący to był przekonany, że ma do czynienia z dość tępym rozrabiaką.
„To jednak nie zniechęcało ich wcale.” – „wcale ich nie zniechęciło” – chyba by lepiej brzmiało?
„Odwróciłem się podczas biegu i strzeliłem mu prosto w łeb,” – jak dla mnie lepiej było by „nie zwalniając odwróciłem się…”
„który służył przed wojną do zakrywania prac robotników przy ścianach budynków.” – zakrywanie prac? Może jednak do „odgradzania robót”, lub jakoś tak?
„Jednakże przez utratę jednego zmysłu psi organizm wyostrzył pozostałe, najmocniej zaś węch.” – to bym przeredagował, początek zdania mi się nie podoba. I może „rozwinął” miast „wyostrzać”? Zwłaszcza, że potem przeskakujesz do niemal ewolucyjnych spostrzeżeń.
„Dwóch mężczyzn rozmawiało na temat tych przeklętych psów i jakimś zgrupowaniu ludzi.” – co z tym zgrupowaniem? Chyba zabrakło co najmniej „o”?
„że panujący smród niemalże zwalał mnie z nóg.” - tu moje czepianie sięSmile Ale w zamkniętym otoczeniu (a tu bohater był osłonięty przed ewentualnym powiewem wiatru osłaniała to blaszane ogrodzenie) ludzki zmysł węchu przestaje wysyłać sygnały. Szybko się co prawda resetuje. Ale tak to działa. Po około 3 minutach w zamkniętym nawet najbardziej zaśmiardłym pomieszczeniu nie czujesz nic.
„Próbowałem ich dostrzec, lecz nikogo nie dostrzegłem pomiędzy zwałami gruzu.” – dwa razy dostrzegłem. Może „nikogo nie widziałem”?
„Przy niknącym dźwięku owego pojazdu latającego strzał z pistoletu został niejako przytłumiony.” – to trzeba by przeredagować, zbędne imho przymiotniki.
„a na kamieniach spoczęły wyschnięte krople krwi.” – miast kropli dałbym jednak plamy lub kałuże. Był poważnie ranny.
„że wyglądał groźniej niż był w rzeczywistości.” – on nie wie w tym momencie jak bardzo jest to niebezpieczny człowiek. Ale może „zapewne” by wystarczyło Big Grin
„lecz fakt pozostawał taki, iż nieźle się tu urządzili.” – „fakt pozostawał taki” – źle to brzmi. Może „pozostawało faktem, że…”
„szliśmy wzdłuż korytarza, który był jak ze snu.” – „który był” – może jednak wyglądał?
„lecz udało nam się stworzyć coś co można nazwać osadą.” – lecz na początku nie wiem czemu służy, to chyba zaleta, że im się udało.
„- Oczywiście, że tak. Jedzenie i woda są tutaj poważnym problemem, lecz z pomocą kilku mieszkańców, którzy mają rodziny bądź krewnych poza Krakowem i prowadzą teraz rolę, zaopatrujemy się w niezbędną żywność w zamian za inne usługi.” - Tu sporoSmile Oczywiście że jak? Bo tu nie rozumiem? Wychodzą czy nie? Rolę się uprawia a nie prowadzi. Chyba że chodziło ci o gospodarstwa – ale to by tu sztucznie brzmiało. Jakie inne usługi? Imho całość wymaga zmiany.
„Oddzielą tym samym Nową Hutę od centrum Krakowa i będą wtedy mieli nas jak na widelcu.” – Tu nie rozumiem geografii (niestety słabo znam Kraków) . Ale wydawało mi się że ci Kainowcy własnie w Nowej Hucie urzędowali? Więc coś tu nie gra.
„wykonać kontruderzenie w najbardziej dotkliwy sposób.” – kontruderzenie to jednak odpowiedź na atak. Oni planują atak właśnie. No i „dotkliwy sposób” mi zgrzyta.
„Nie czułem się ani na siłach ani mentalnie aby bronić czyjejś wolności i życia.” – co z tą mentalnością? Bo naprawdę nie rozumiem.
„iż w przypadku trwałego założenia tego posterunku oraz kolejnych” – to sztuczne. Zwłaszcza to „trwałe założenie”
„do drzwi aktywowała moją strzelbę w chwili, gdy napastnik z impetem wchodził do mieszkania.” – imho „impet” jest tu i zbędny i domniemany i nie pa suche do wchodzenia.
„Dlaczego na to przystałaś?” – tu jednak dał bym „do nich” – bo nie wiem na co?
„Byłam w totalnym szoku, mój świat się zawalił.” – totalny chyba niepotrzebne?
„Ni to zwykłe ubranie czy jakiś kostium, poszarpane, z dziurami i w dodatku brudne.” – tej rewii mody nie potrafię sobie wyobrazić. To jakiś pseudokostium „personelu towarzyskiego” to zbyt ubogi, jeśli miał być to opis łachmanów nie pasuje mi ten kostium.
„on rzuci oko na twoje rany.” – może niech jednak „rzuci okiem”Big Grin
„ Wszystko zostało ustalone góry... „ – tu brak „z” i chyba lepiej „z góry ustalone…”
„To była zasadzka skierowana właśnie przeciw nam.” – zasadzkę zastawia się na kogoś a nie kieruje przeciw komuś.

Ok. Tyle (kilka jeszcze opuściłem – ale takich typowo moich). Czyli sporo tego nałapałem… A teraz jeszcze się czepię do samej fabuły. Na początku troszkę przeszkadzało mi to ciągłe powtarzanie, że jest niebezpiecznie. Potem pojawili się „nieKainowcy” ale nie wiem czemu bohater właśnie za nich uznał pierwszych napastników. Może warto by zamiast tych mało konkretnych opisów bliżej nieokreślonego zagrożenia napisać coś o nich. Dać im jakiś znak szczególny, którego tym razem nie dostrzegł ale przyjął że to oni. Kolejna sprawa to ta przynajmniej jak dla mnie zbyt mało uzasadniona chęć powrotu do „domu” i opuszczenia w miarę bezpiecznego miejsca (przynajmniej wówczas takim się wydawało). Świat też nieco dziurawy, tu mamy zrujnowane, radioaktywne miasto gdzie trwa walka o przeżycie, a obok (bo zakładam że niezbyt daleko) żyją sobie spokojni rolnicy wymieniający żywność na usługi… Rozmowa z byłą dziewczyną bardzo, bardzo, bardzo sztuczna. Nadal nie wiem czemu Kainowcy są źli, czemu się tacy stali. Czemu po jednym „nie” rzuca uczucia w kąt. Co to za latająca maszyna? Jak dawno była wojna? Bo mówisz o zmianach ewolucyjnych u psów, może bez "potomstwa" i niech będzie to mutacja.

To tyle czepiania się.
A teraz zalety. Niesamowity pomysł na umieszczenie akcji. Bardzo podoba mi się i forma i sposób prowadzenia narracji. Nie będę teraz piał peanów skoro powyżej tak się czepiałem. Ale myślę, że opko (a raczej jego szkielet) ma bardzo duże możliwości – włącznie z tymi o których pisał Kot.
Poza brakami fabularnymi o których wspomniałem, powinieneś je uzupełnić. Dodać dokładniejszy szkic świata. Kim są ci „Kainowcy”, jakaś geneza nazwy (masz tu naprawdę spore możliwości) . Co to za latająca maszyna uratowała bohatera tam na rumowisku. Jaki on ma cel? Jaki cel mają „Kainowcy” (a może dlaczego nie myślą racjonalnie), ja na ich miejscu zajął bym się tymi uprawami pod miastem a nie garstką desperatów kryjących się w ruinach – nawet jeśli są kanibalami. Rozwiń nieco wątek uczuciowy – przynajmniej jeśli chodzi o warstwę przyczynowo-skutkową. I naprawdę będzie cacy. Bo, jak już pisałem pomysł fajny i oryginalny do tego przekaz odnośnie pomyłki "przyjemny" - czyli potencjał jestBig Grin

Co do zbieżności z „I am legend” – to ja ich nie widzę. No może poza gatunkiem… no i Twój siat jest chyba nieco bardziej realnySmile
Just Janko.
Odpowiedz
#9
Ja znam tą opowieść z innego portalu, nazwy którego nie będę tu wymieniał Smile Wylądowało ono w moich "Ulubionych" zaraz po przeczytaniu. Powiem krótko: majstersztyk! Tak, jak Kot napisał - Fallout w Polsce. Pojechałeś z tzw. grubej rury!
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#10
Zdecydowanie lepiej, nie wdałeś się z mną w dyskusję, więc przynajmniej jeden wątek został. Większość tego co poniżej to jakieś nowe rzeczy lub coś czego za pierwszym razem nie zauważyłem lub zignorowałem :d – sorki. Niżej będzie jeszcze co nieco o fabule.

„życia setek dziesiątków milionów ludzi.” – tu coś po korekcie zostało, chyba „setek milionów” miało być?

„Dalsze trwanie tej wojny było bezcelowe, gdyż w jakim celu” – nadal mi się to nie podoba. „Dalsze prowadzenie tej wony…” może?

„rodzaj rozejmu zpo tym jak zrozumieli bezcelowość toczenia tego konfliktu.” – „zpo” i ta „bezcelowość” – konflikt jednak ma zawsze jakiś cel (choćby wyniszczenie przeciwnika) może jednak „bezsensowność”?

„Bruk wydawałoby się był nietknięty, lecz trudno było to ocenić” – „być”

„Drzwi nie dały za wygraną, lecz ustąpiły pod wpływem silniejszego uderzenia.” – Tu czas, „drzwi nie dawały za wygraną, ale ustąpiły po silnym uderzeniu…” czy coś takiego.

„Po zderzeniu drewno popękało i mogłem rozebrać je na mniejsze fragmenty.” – „uderzeniu” i chyba raczej „mogłem rozebrać drzwi…” a nie je, bo tu wychodzi „drewno”?

„obawiałem się runięcia drewnianej konstrukcji.” – lepiej brzmiało by „obawiałem się, że runie drewniana konstrukcja” lub coś w tym kierunku.

„w rejony śródmieścia i nadal zajmują duży obszar w Nowej Hucie.” – nadal ten „duży obszar”, to zapewne tylko ja… ale może coś na kształt: „zajmują większość Nowej Huty”?

„Otwór zasłoniłem sporej wielkości szafą, którą wsunąłem na miejsce.” – tu już niemal odpuszczam, tylko dałbym „przesunąłem na…”

„Pokój, w którym się znajdowałem przylegał bezpośrednio do ulicy, gdyby nie to, że drzwi były zablokowane, zresztą podobnie jak okno, do którego teraz podszedłem.” – przeczytaj to proszę, coś nie tak z korektą poszło.

„co robi ta dziura w ścianie.” – dziura tam jest. Może „po co ta dziura…” albo „dokąd prowadzi ta dziura…”?

„Miałem tylko jedną próbę.” – To bym jednak zmienił. „Miałem tylko jedną szansę”?

„Do mojego nosa doleciał obrzydliwy smród,” – dotarł.

„Miałem to wszędzie, na rękach, twarzy byłem tym wszędzie usmarowany.” – drugie „wszędzie” zbędne.

„Pysk pokryty olbrzymimi płatami odchodzącej skóry” – może jednak „pysk pokryty wielkimi płatami obłażącej skóry”?

„lecz zwierzę nic przez nie nie mogło ujrzeć.” – dwa razy „nie” i dałbym „dostrzec” zamiast „ujrzeć”.

„przez co kolejne potomstwa tychże psów już od urodzenia nie dostrzegały blasku słońca.” – „potomstwa” – jeśli już to pokolenia, ale napisałeś, że wojna była pół roku temu, nawet jak na psy nie ma co mówić o pokoleniach. I raczej „nie widziały”.

„Ktoś chwycił martwego psa za sierść i wytargał z otworu.” – ta „sierść” wszak on widział tylko głowę tego psa, ten ktoś mógł go złapać za nogi, skórę, czy cokolwiek innego. Po drugie ta obłażąca skóra troszkę mi kontrastuje z sierścią. Rozumiem, że pysk na skutek węszenia był najbardziej na promieniowanie narażony, ale nadal to „nie pasi”

„Do moich uszu dobiegł dźwięk prowadzonej rozmowy.” – może bez „prowadzonej”?

„Krzyczeli przy tym jak opętani ruszając lufami karabinów.” – miast tego „ruszając lufami”, dałbym jednak „wymachując karabinami”.

„Jeden z nich, jakoby w celu niedopuszczenia mnie do głosu,” – ten „cel”, może jednak „chcąc nie dopuścić mnie do głosu….”

„Odgłos był ledwo słyszalny, a samo ciało napastnika zadziałało jak tłumik absorbując dźwięk wystrzału.” – tu „a samo” imho zbędne.

„Kainowiec padł alarmując swoich towarzyszy o niebezpieczeństwie.” – jak ich zaalarmował? Zdołał krzyknąć? Czy może zrobił to odgłos upadającego trupa?

„Nie miałem jednak dość sił, by się wrócić.” – bez „się” brzmiało by lepiej.

„a to się okazali... Kainowcy.” – to dziwne może: „a okazało się, że byli to… Kainowcy.”

„Przystanąlem i zacząłem nasłuchiwać,” - Przystanąłem

„To było własnie wtedy. – powiedział jeden - Niemozliwe, nie zanotowaliśmy” – „właśnie” i „Niemożliwe” do tego miast „zanotowaliśmy” dał bym jednak „nie odebraliśmy żadnych”

„Nie czułem się ani na siłach ani psychicznie aby bronić czyjejś wolności i życia.” – tu nadal zgrzyta, chyba jednak powinno być „nie czułem się na siłach, ani fizycznie ani psychicznie, aby…”

„przeciwstawić się rosnącej sile swojego wroga,” – bez „swojego”

„Załadowałem broń i ostrożnie podszedłem bliżej.” – może jednak „przeładował” – bo zakładam, że magazynek założony miałBig Grin

„On zginął na chwilę przed moim przyjściem.” – tu mi tym razem coś nie „pasi” z czasem – obrzyn, czy strzelba śrutowa robi jednak sporo hałasu. Dał bym jednak „nie tak dawno” lub coś takiego. Jeśli były by to minuty zapewne na opustoszałych ulicach miasta usłyszałby wystrzał.

„obrzuceniu obelgami postawili mnie na kolanach.” – to postawili. Jeśli postawili to na „nogach”, a jeśli na „kolanach” to chyba „podnieśli” lub coś podobnego.

„Nie zależy mi już na pamięci o sobie.” – „o mojej osobie” bo to „o sobie” – brzmi dziwnie.

„to chciałbym zamknąć ten rozdział w moim życiu.” – chyba bez „moim” brzmiało by lepiej.

„ [ta część dziennika pisana była innym krojem]” – innym „charakterem” innym „pismem” bo jednak krój odnosi się do czcionki, a zakładam, że było to pismo odręczne.

„żołnierz Ludowego Wojska Polskiego.” – jeśli to nazwa to „żołnierz” też z dużej, jeśli nie to „żołnierzy”

”aby zakończyć operację.” – operacja się zakończyła tak czy inaczej, może jednak „zakończyć operację sukcesem” lub coś takiego.

„Twierdzy straciło wtedy życie.” – „wtedy” nadmiarowe.

Znowu sporo tego. Przepraszam, że cały czas się czepiam, ale myślę, że naprawdę masz szansę by coś większego z tym zrobić. Udało Ci się rozwiązać, bardzo ładnie, większość zastrzeżeń które miałem do fabuły. Ale mogą ci opko odwalić za sporą część tego co powyżej napisałem. To tylko moje uwagi i nie próbuję aspirować do roli jakieś wyroczni, ale myślę, że przynajmniej część ludzi może się podobnie czepiać. Ja to czytam w dobrej wierze, niestety mam wrażenie, że redaktorzy w wydawnictwach wręcz liczą na potknięcie, więc zapewne wypatrzyli by tego więcej. A z doświadczenia zawodowego wiem że uwalają bardzo dobry tekst po trzech wpadkach, średni po dwóch, a taki który ich nie porwał po pierwszej wpadce (zarówno merytoryczne, stylistyczne jak i ortograficznej, literowej czy interpunkcyjnej). Ja naprawdę staram się tylko pomóc na ile mogę. Co zaś do samej fabuły… została mi nadal nieodpowiedzenia sprawa z tą latającą maszyną (ale tym razem wpadłem na to, że ktoś inny może ten pamiętnik pisać dalej Smile, no i nadal nieco wydumana wydaje mi się rozmowa z dziewczyną. Ale to możliwe, że tylko mój odbiór.

A i jeszcze jedno, nie wiem czy dla opowiadania dobra jest ta ksenofobia regionalna, to znaczy piszesz o pewnych zagadnieniach geograficznych opierając się tylko na topografii Krakowa, nie uzupełniasz tego informacjami (choćby zdawkowymi) dla ludzi (takich jak ja) którzy nie znają tego miasta tak dobrze. Tu też może być problem w odbiorze.
Just Janko.
Odpowiedz
#11
Ja powiem tak.. Zakończenie.. Zakończenie, bolesne, pełne wzajemnego niezrozumienia.. przez co bolesne..Naprawdę rzuca na kolana. Ma się ochotę zapytać dlaczego? Związek przyczyna - skutek zachowany, wątek poprowadzony prawidłowo. W przeciwieństwie do Janka twierdzę, że osadzenie go dokładnie w konkretnych realiach geograficznych wyszło opowiadanku na korzyść. Jak se użytkownik będzie chciał to se plan miasta weźmie. Ja choć Krakowa nie znam, potrzeby takiej nie odczuwałem, opisy akcji są na tyle dobre, ze te nazwy własne są tylko kolorytowym uzupełnieniem. W końcu to nie opowiadanie dokumentalne tylko fantastyka.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#12
Świetne opowiadanie. Wciągające od samego początku. Bardzo fajne realia. Długo je pisałeś? (tak pytam z ciekawości Wink)
Odpowiedz
#13
Jeśli zliczyć godziny spędzone nad redakcją tekstu, to wyszłoby coś koło 30-40 godzin. Ale robiłem to z przerwami, nieraz kilkutygodniowymi, więc całość rozwlekła się w czasie.

Dzięki za komentarz.
Pozdrawiam
Danek
Odpowiedz
#14
Świetne opowiadanie, powiedziałbym jedna z perełek na jakie trafiłem na tym forum. To dzięki takim opowiadaniom nie żałuję czasu spędzonego na przeglądaniu twórczości na tym forum (nie chcę tutaj nikogo obrazić, po prostu to jest jednym z najlepszych pomiędzy dobrymi).Wink
Co do błędów jakie wytknął Ci "Janko", myślę że część z nich wynika z regionalizacji języka polskiego. Domyślam się, że jesteś mieszkańcem Krakowa albo okolic bowiem część zwrotów które wytknął "Janko" jako błędy są to typowe dla małopolski konstrukcje zdań a i niektóre wyrazy są typowo "krakowskie". Big Grin
Żeby nie było, że jestem taki bezkrytyczny to z wieloma uwagami się zgadzam, chociaż faktem jest, że podczas pierwszej lektury nie zwróciłem na nie uwagi i w odbiorze mi nie przeszkadzały.
Odpowiedz
#15
Dziękuję za miły komentarz Smile Cieszę się, że nie uważałeś czasu spędzonego na czytaniu mojego opowiadanka jako zmarnowanego! Takie komentarze sprawiają, że chce się żyć i pisać dalej Smile

Pozdrawiam.
Danek
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości