Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pokój jest ranny
#1
Pokój jest ranny

– Poleciał po fajki? – zapytało Słońce.
– No poleciał. – Zmrużyła oczy. Przecież słońca nie mówią.
– Fajnie, fajnie… Wiesz, jak ma na imię? – Nisko zawieszone na horyzoncie ledwo sięgało parapetu. Słabymi promieniami, pastelowymi rączkami uczepiło się jej okna i wychylało do pokoju.
– Nie. Jest przystojny. Mi to wystarcza. – Uświadomiła sobie, że miało zachrypnięty, niewyspany głos. Co słońca robią w nocy? I dlaczego akurat to baluje na jej imprezie?
– Fajnie, fajnie… – Jego głos dobiegał z bliska, z bardzo bliska. M. skupiła się i dokładnie przyjrzała. Słońce siedziało na jej parapecie. – Dym to taka rzecz, w której każdemu do twarzy. Jest przystojnie? Dostojnie? – Do tego było niezdecydowane i, teraz dobrze widziała, nieogolone.
– Rozstrojnie… – Przez chwilę analizowała jego słowa. Wyobraziła sobie, że się zaciąga, niekoniecznie papierosem. – Zależy od dymu.
– Od tytoniu?
– Niekoniecznie.
– A jak nie wróci? – A więc już wiedziała. Wyostrzyła obraz. To E. siedział na parapecie i przeświecał słońcem.
– Nie będzie mógł mnie znowu przelecieć – odparła, wzruszyła ramionami i wstała z kanapy.
Już nie chciało się jej spać. Pospiesznie założyła majtki, zapięła guziki koszuli, którą znalazła na dywanie pod kanapą. Pomyślała o krajobrazie po bitwie w jej mieszkaniu. Dobra impreza, aczkolwiek zbyt dużo to nie pamiętała.
W pokoju stała ta jedna samotna wyspa snu (choć niekoniecznie) – kanapa oraz w samym centrum – akwarium, służące głównie jako zbiornik, do którego skapywała woda z przeciekającego dachu. M. zatrzymała się przy nim, przylepiła nos do zimnej szyby i upewniła się, że wciąż pływa w nim złota rybka. Akwaria mają przejebane podczas imprez. Cmoknęła z zadowoleniem, nie było źle – i choć nie była w stanie określić, co dokładnie wlano do środka, rybka z całą stanowczością wciąż żyła, wciąż nie spełniała życzeń i do tego zyskała nowego towarzysz niedoli – but, który o dziwo pływał. Nie utonął, nie poszedł na dno. Zawisł dokładnie pośrodku i machał sznurówkami jak płetwami.
– Chyba wreszcie dnieje ci w głowie. – E. wyrwał ją z rozmyślań, wciąż przeświecając słońcem.
– Za bardzo się dziś bawisz w Świetlika. – Nie chciała być bardzo złośliwa, ale i tak podeszła do niego i sprawdziła, czy nie ma przypadkiem papierosów. On w zamian poszukał pomiędzy guzikami jej koszuli nieszczelności, niedomknięć i niezapięć, zza których gapiły się na niego piersi M.
– Fajnie, fajnie… Chodzi ci o to, że świecę za bardzo jak na taki poranek?
– Dobra impreza była? – Nie miał papierosów, ale i tak usiadła obok. Pomimo strachu że świeże powietrze może ją trochę orzeźwić i rozbudzić.
– Pytasz, czy wiesz?
– Domyślam się.
– Długo nie wraca? – I tak nie musiała odpowiadać. Spojrzał na zegar. Szósta dziewięćdziesiąt.
– Nie wiem, próbowałam zasnąć.
– Czekasz – stwierdził albo w sumie zapytał. – Czekasz?
– Czekałam na większe rzeczy. – Wzruszyła ramionami i wyjrzała przez okno.
– Dobrze że tego nie słyszy, biedaczek. Wiesz, że faceci naprawdę nie lubią, jak się komentuje ich rozmiary. No chyba że jest się murzynem. – Teraz to jej pośladki dość intensywnie wpatrywały się w niego, gdy M. tymczasem wychylała się przez otwarte okno.
– Głęboko nie wchodzi w człowieka, to i łatwo wychodzi… – Ledwo słyszał jej słowa, gdy tak wisiała już prawie cała po drugiej stronie. Suszyła głowę jak pranie, zmartwił się, że też nie boi się, że wytrzeźwieje.
– Mogło mu się coś stać.
– Coś stać? – Gwałtownie się wyprostowała i głupio przyjrzała się jego twarzy. Z miną „mówisz–serio” powtórzyła jego słowa, zupełnie jakby nie mogła zrozumieć ich znaczenia.
– No tak. Coś stać. Widzisz, na przykład mógł wpaść pod samochód.
– Jaki?
– Byle jaki… Albo nie… – Zamknął oczy, wyobraził sobie całą scenę. I uśmiechnął się z satysfakcją. – Dajmy na to, pod samochód lodziarza.
– Albo lodziarki.
– Nie. Koniecznie lodziarza. Wiesz, taki kolorowy van z wielkim rożkiem na dachu. – Nie otwierał oczu, dalej sobie wyobrażał.
– Albo lodziarki. – M. też nabrała powagi w usta. – Z wielkim kutasem na dachu.
M. choć wciąż niepewna, zaczyna chyba pomału rozumieć. Dobra, myśli, nie ma sprawy, zabawmy się. Patrzy w oczy, łapie za rzęsy, mam to, mówi coś w jej głowie, trzymam i nie puszczam. No chyba że s i ę. Zawsze na tak, znasz mnie, lubię grać, a więc załóżmy (no chyba że ściągamy?). Załóżmy. Że nie żyje. Na nagie neurony załóżmy koronkową bieliznę pojęć. Nadszarpnięte nerwy i czyste – jak wczorajsza wódka – pojęcie. To tylko taka figura pojęciowa. Teoria, jak od Einsteina, prawda? Zbiór nieudowodnionych tez. Wszystko jest względne, zasadniczo możemy uznać, że to my umarliśmy, a on uciekł i żyje sobie dalej ze swoimi fajkami. Ale nie. Nie tak, na odwrót. Możemy chwilę poudawać, że to on zginął, zjadł go świat. Na oczach rannego Słońca, które nic nie mogło na to poradzić i teraz przeżywa etap wyparcia. Etap wyparcia lata.
A właściwie – czemu nie? Najfajniej jest się rozbierać, ale chcesz, może być i zabawa w zakładanie. Wszyscy wierzą Albertowi, Żydowi i Niemcowi w jednym, ze spaghetti na głowie. Dlaczego jemu, a nie nam?
– Pierdolisz. Umarł inaczej.
– Samochód lodziarza, mówię ci. – Najpierw się uśmiechnął i ucieszył, że podjęła pomysł. Jednak zaraz potem zdenerwowany zeskoczył z parapetu i nerwowym krokiem przemaszerował do akwarium i z powrotem. Wahał się przed czymś. Ostatecznie znów usiadł obok niej. Cały czas żywo gestykulował, jakby odganiał muchy. Albo nie – osy. Osę.
– Nie to nie – krótko rzuciła w zamian.
– Jasne! Najlepiej tak. Udać teraz socjopatkę i zamknąć się na argumenty społeczeństwa. I to niby ja zawsze… Fajnie, fajnie…
– A więc nigdy się nie dowiesz.
– Fajnie, fajnie, ale kurwa samochód lodziarza. Brum-brum, rozumiesz, czy mam ci to może jeszcze narysować? Cztery koła, rożek…
– Kutas. Chyba trzeźwiejesz. – To był cios poniżej pasa, dobrze o tym wiedziała. I teraz nie mogła już zupełnie ocenić, czy bardziej się przestraszył, czy wściekł.
Znów zeskoczył z parapetu, szkoda że nie pomyliły mu się strony, pomyślała. Zaczął biegać po pokoju i wykrzykiwać niezrozumiałe frazy. Jakby strzelał z karabinu. Zamienił się w tornado wirujące wokół akwarium i miotał jakimiś słowami jak pociskami. M. przestraszyła się, że jej złota rybka zdechnie z przerażenia i wtedy już na pewno nigdy nie spełni żadnych życzeń. Potem nastąpił atak.
Rzucił się na nią i z impetem trąby powietrznej przygwoździł do parapetu. Zacisnął dłonie wokół jej szyi. Czuła, że były lodowate. I dalej wykrzykiwał:
– Takaś sprytna? Myślisz, że mnie nastraszysz? Sama trzeźwiejesz, popatrz. – Przycisnął się do nie mocniej. Nie był dobrze zbudowany, ale i tak miał więcej siły. Przechylili się przez okno i zaczęła się modlić, żeby nie puszczał, dalej mocno trzymał jej szyję, bo wiedziała, że w przeciwnym razie poleci w dół. Nie mogła złapać tchu, przygryzła zsiniałe wargi. Czuła tylko lodowate jego dłonie i twarde ciepło wbijające się w jej podbrzusze. Uśmiechnęła się, czym jeszcze bardziej rozzłościła E. – Tak, pozwisaj sobie teraz głową w dół do woli. Posmakuj świeżego powietrza, mózg ci się dotleni, może wtedy wreszcie zrozumiesz. – Chyba zaczynała odpływać, ale wciąż wyraźnie czuła jego ciepły, pulsujący z podniecenia członek. A więc jesteś z tych, pomyślała. On dalej nad nią wykrzykiwał. – Myślisz, że jesteś wróżką? Patrzcie, Kasandra się znalazła! Gdzie masz swojego konia trojańskiego, co? Może któryś z tych frajerów zapomniał go wyjąć z ciebie? Co? Sprawdzałaś, co ci tam zostało?
Ostatkiem sił, nim zemdlała, złapała go za penisa i bez wahania mocno ścisnęła. E. głośno zawył, a ona korzystając z okazji, wyślizgnęła się z uścisku. Szybko odetchnęła i ruszyła do kontrataku. Teraz sama go dusiła i przyciskała całym ciałem do parapetu. Raz na wozie, raz pod wozem, zaczęła się śmiać, raz na dole, raz na górze, kotku. Cicho, niemalże szeptem mówiła, wpychając mu język do ucha:
– Kutas trojański, co? Lubisz to, prawda? Chcesz, to pójdę po plastikowe torebki na głowy. Lubisz, gdy brakuje powietrza w kulminacyjnym momencie. Dobrze ci, powiedz? – Cały czas ocierała się o niego, mocno przyciskając do podbrzusza.
Ale na tym koniec. Nie była na tyle silna, żeby długo tak wytrzymać. E. zaparł się i z całej siły odepchnął ją. Przeleciała przez cały pokój, nad akwarium, by z hukiem wylądować na kanapie po przeciwnej stronie. Odniosła wrażenie, że po drodze opuściła atmosferę ziemską, okrążyła planetę, z powrotem wleciała przez okno i wreszcie wylądował na kanapie, Houston, misja zakończona.
Odetchnęli głęboko, płuca z powrotem wypełnili powietrzem, krew tlenem, mózgi kurzem mieszkania. I Lśnieniem, nawet dywan mieli podobny. M. przypomniała sobie bajkę o Syndromie Chorego Budynku, o ludziach mieszkających w byłych fabrykach prochów. Duża rzecz, nawet przez sen zażywasz. Zażywasz powietrze – i wystarczy. Wszystko jest dragiem, kwestia ilości lub jej braku. Położyła się na kanapie i zamknęła oczy, wciąż błyskało pod powiekami. Świetliste, malutkie igiełki delikatnie wbijają się w siatkówki. Potem róża krwi w strzykawce i hop!
Powietrze powietrzem, ale przydałby się dym. Gdzie te fajki? Pokręciła pomału głową. Rozmasowała kark. Czuła, jak po szyi spaceruje ból pod rękę z dreszczami. Malują właśnie wspaniałym odcieniem fioletu impresjonistyczny obraz. Nie siniaki, a atrament wlany do mleka, kropla po kropli, wiją się malutkie węże, fraktale, pręgi, Chagall byłby dumny.
Spojrzała na zegar. Szósta sześćdziesiąt sześć. No to ile już nie wraca, droga matematyko? A może jednak faktycznie…
– To ja powiem. – Odchrząknęła. – To była medycyna.
– Medycyna leczy, nie zabija. – E. wciąż żył i siedział na parapecie.
– Wszystko zabija. Miał zawał.
– Zabił się sam?
– Zabił go jego organizm. – Usiadła na kanapie i oblizała wargi, jakby smakując ostatnie zdanie, by już po chwili wyrzucać z siebie kolejne słowa. – Reakcja obronna organizmu przed światem i przed nami. I przed Słońcem, zwłaszcza tym porannym… w takie dni. – Wskazała chudą, krzywą ręką pastele zaglądające zza okna.
E. mimowolnie odwrócił się i skrzywił, ujrzawszy zimne Słońce. Nie zmieniało to jednak faktu, że był pod ogromnym wrażeniem ilości słów, jaką właśnie wypowiedziała. Zawsze oszczędna, właściwie milcząca, teraz nawet złożyła kilka zdań (lub równoważników). Naprawdę się rozgadała, nie do wiary, otwiera usta, proszę, proszę, i w eter puszcza elektryczne słowa, jestem w szoku, a na języku do startu gotują się już następne, błyska pod powiekami, błyska się z jej ust.
– Czyli co? Mam się bać, bo nie wiem, co we mnie siedzi? I to coś chce się bronić? Krwiożercze DNA?
– Właśnie. – M. wstała i podeszła do okna, mrużąc oczy. – Jesteśmy genami pomiatanymi gorzej niż piasek na plaży. A Matka Natura to stara kurwa, zawsze sobie żartuje i buduje z nas zamki-burdele.
– Miami bitch?
– Co najwyżej koślawa babka na Helu.
– Na helu?
– Na proszkach. – Wzruszyła ramionami i usiadła na parapecie obok E. Skończyła.
– Ja ci mówię, jak nie samochód lodziarza, to samobójstwo.
– Udane samobójstwo to bardzo smutna rzecz.
– Taki typ. – Teraz to on wzruszył ramionami. – Konsekwencja, papierosy, myśli samobójcze. – Doktorze Freud, jest pan gdzieś tutaj? Raz, dwa, trzy, szukasz ty.
– Pękło mu serce. To naprawdę jest możliwe. – Próbował się skupić i słuchać, ale znów zza nieszczelnych zapięć koszuli spoglądały na niego kształtne jej piersi. Krew odpływa mu z szarych komórek, patrzy na sińce na szyi, o, ma gęsią skórkę, a ja naprawdę twardy mózg w spodniach, znowu. Tymczasem ona dalej tłumaczy. – Ściana mięśnia sercowego, bum!, tamponada i po sprawie. Kilka minut.
– Romantycznie – E. przełyka ślinę – ale głupio. Zawsze był spektakularny, lubił fajerwerki. Zmieniam zdanie. Z całą stanowczością to było samobójstwo. W zasadzie to mogło się stać przez ciebie.
– Pierdol się. Mówiłam już, nie wchodził zbyt głęboko.
– Słyszysz, nawet twój pokój teraz chichocze.
– Coś mówi? – Skupiła się i intensywnie nasłuchiwała. Najpierw cisza, potem zaczęła odróżniać kolejne jej elementy. Kap-kapało z sufitu do akwarium, tańczył kurz w mieszkaniu, szumiało w rurach. I coś chichotało. Stłumionym głosem, zupełnie jakby ktoś powstrzymywał się przed wybuchem. Wyobraziła sobie twarz pokoju dławiącego się tym śmiechem z niej.
– Twój pokój jest ranny.
– Skąd wiesz?
– Powiedział mi. Skarży się, że ma ściany przesiąknięte alkoholem, kwasem i dymem.
Nie odpowiedziała. Tylko z niepewnym zaciekaniem rozejrzała się po mieszkaniu. A więc jednak zawsze tu był. Czuła jego obecność. Jak w każdej czynności ją śledził, z perwersyjną przyjemnością podglądał.
– Popatrz, spływa z nich radioaktywna ciecz. – Jak na umówiony znak oboje popatrzyli na stojące pośrodku pokoju akwarium. Już od tygodnia kapało do niego z sufitu.
– Lepiej pójdę po szklanki. – Zeskoczyła z parapetu i niemal mechanicznie zaczęła przetrząsać mieszkanie w poszukiwaniu jakiś kubków, kieliszków, czegokolwiek, zastanawiając się przy tym, jak by to było wgryzać się w ściany nasączone LSD.
Tymczasem E. również schodzi z okna. Ociężale. Najpierw jedna noga, potem druga. I brodzi przez pokój, kierując się w stronę akwarium. Właściwie czuje się jak ryba (szkoda że nie w wodzie), wydyma usta, układając je do powiedzenia literki „o” i o, o, już jest u celu. Leniwie porusza płetwami i zanurza jedną w wodzie, nabiera…
– Co robisz – pyta M., zmaterializowawszy się nagle tuż za nim. Trzyma w ręku chochelkę oraz dwie filiżanki. Jedna jest uszczerbiona i chyba służyła komuś w nocy za popielniczkę.
– Przygotowuję się – rzuca po chwili wahania E. i z niedowierzaniem przygląda się swojej dłoni, którą właśnie próbował nabrać wodę. Ale jak to? To nie jest płetwa? To nie można pić z niewidzialnych naczyń?
– Trening czyni mistrza. Bez pracy nie ma kołaczy – mruczy pod nosem dziewczyna. Kuca przed akwarium, przykleja nos do zimnej szyby i z fascynacją zaczyna obserwować swoją złotą rybkę oraz ten nowy, szczególny gatunek, but imprezowy, pływający i machający sznurówkami jak płetwami. Ciekawe, kto dziś wracał stąd na pół-boso. – Hultajska praca wniwecz się obraca.
– To jak w końcu? Zaczynamy tea-time, czy nie? – Niecierpliwił się, nie dziwota, zjazd zawsze zaczyna się nagle, czeka tuż za rogiem obfitości pół-kozy, pół-kobiety, lepiej jej nie spotkać.
Zanurzyła przyniesioną ze sobą chochelkę w akwarium i rozlała do filiżanek tajemniczą ciecz. Miała dziwny odcień zieleni, słodki zapach i szumiała. Podała E. uszczerbione naczynie i spytała:
– Mam ci życzyć smacznego?
– Pięknie lejesz radioaktywną herbatkę do mojego kubeczka. – Popatrzył, jak siorbie i mimowolnie znów poszukał guziczków. Ach, były tam i wspaniale się wznosiły. – Pokój mówi, że jest pod wrażeniem, że możemy częstować się do woli i że zawsze trzeba zawiadomić matkę o śmierci syna.
– Ja nie dzwonię. – Odwróciła się na pięcie i powędrowała w kierunku okna.
– Myślisz, że potrafię powiedzieć komuś, że jego dziecko znudziło się światem i dziś postanowiło go ostatecznie opuścić? – Podszedł do niej i usiadł obok na parapecie.
– Dobrze. Porozmawiam – zgodziła się i pociągnęła łyk ze swojej filiżanki.
– Właśnie, znasz się na tym. Potrafisz kłamać, możesz powiedzieć o tej swojej medycynie i tamponie, nie musi znać prawdy.
– Tamponadzie.
– Widzisz? Dokładnie o tym mówię. Profesjonalizm jest sexy.
– Mam uwieść jego matkę?
– Ja tylko rzucam luźne pomysły. Powinnaś najpierw przygotować grunt, to w końcu trudna rozmowa, urobić ją, wiesz, co mam na myśli.
– Wykręcaj numer. – Ostatni łyk radioaktywnej herbatki. – Będę improwizować.
– Dzień dobry, pani syn skoczył dziś rano pod samochód lodziarza. Tak, miał kaca. Przecież ja nawet nie mam numeru do n i e g o.
– Ja nic nie pamiętam. – Popatrzyła z wyrzutem na dno pustej filiżanki.
– To wychodzi na to, że będziemy musieli zająć się też pogrzebem. – Westchnął.
– Zorganizujemy mu tutaj wspaniałą stypę. – Uradowana klasnęła w dłonie. – Kwas będzie kapał ze ścian, a dym gotował w akwarium. Będziemy musieli pójść po księdza? – W jej głosie brzmi podekscytowanie i gotowość do wyruszenia w każdej w chwili.
– Ksiądz się przyda. Może chociaż egzorcyzmy nam pomogą.
– A może zmartwychwstanie za trzy dni?
– Za trzy dni już jesień – rzucił nagle smutno.
– Skąd wiesz – M. wyraźnie się zaniepokoiła.
– Posłuchaj. Słońce jest ranne i ostrzega, że to koniec lata.
Odwróciła się na drugą stronę okna i wzdrygnęła. Setki jasnych sztylecików wbiły się w jej twarz i, podobnie jak Słońce, zaczęła broczyć pastelami. Nie były ciepłe, zamknęła oczy i pozwoliła przez chwilę gęsiej skórce bawić się z jej ciałem. Kropla po kropli akwarele spływały coraz niżej. Rozcieńczyły pręgowaną szyję, postawiły włosy dęba, baczność i naprzód marsz! Oblały piersi, Mojżesz gdzieś wznosi swoją laskę w górę, zamoczyły sutki, rozstąpcie się!, kolejne guziki rozpinają się same, amen.
Zamknięte oczy otwierają uszy.
Poranny, ognisty bat oderwał się od Słońca i zostawił ranę. Ranę na osiemset tysięcy kilometrów i trzy szwy materacowe. Pora na Ziemię, czas pokazać ludziom, co to znaczy znajdować się w centrum uwagi. Ran nie rozdajemy co rano, proszę słuchać, lato nas wydymało i uciekło. Poszło po fajki, kiedyś wróci, najwcześniej za rok. Koniec przekazu.
– Słyszę. – M. odwraca się do E. i razem ze swoimi piersiami patrzy mu prosto w oczy. – Podobno on żyje. Gdzieś tam. Dostaliśmy po ranie na nasze mózgi.
– Dostaliśmy jesień, a to pora nie na nasze mózgi - Odchrząknął. – Pokój też jest ranny i mówi, żebyśmy nie wierzyli Słońcu. Ran nie wyleczymy, a możemy rannie się ukryć.
– Masz rację. – Zeskoczyła z parapetu, chwyciła jego dłoń i mocno pociągnęła. W nadziei przyśpieszył mu puls, ale gdy ostatecznie zszedł, ona tylko zdecydowany ruchem zasunęła zasłony na okno.
– Fajnie, fajnie… – mruknął zawiedziony. Zdążył jeszcze spojrzeć na zegar. Siódma siedemdziesiąt siedem.
Potem w mieszkaniu zapanowała ciemność. Pastelowe Słońce nie wtrącało już swoich trzech mroźnych groszy, stanowczym gestem pokazano, gdzie jego miejsce. Tam. Za oknem. Jeśli chcą, mogą t a m witać się z jesienią. T a m. Tutaj wciąż jest lato. Usłyszała, jak E. potknął się i omal nie przewrócił akwarium. Dobrze, gdzie ta cholerna zapalniczka?
Rozlega się pukanie. Wstrzymują zdziwione oddechy.
Niecierpliwy, ale stanowczy dźwięk przerywany kilkusekundowymi pauzami. Dudnienie zza światów. Wydaje się, że tajemniczy natręt zamiast dłoni ma młoty. M. podbiega do drzwi z obrażoną miną, kto temu kowalowi zza światów pozwolił wpuścić swoje upierdliwe walenie do mojego mieszkania? Podchodzi do niej E. i ze zrozumieniem kiwa głową, tak, tak, zdecydowanie nie brzmi to jak zwykłe pukanie do drzwi.
– Kto tam? – pyta nieśmiało M.
– Hipopotam – dobiega ich znajomy dźwięk zza światów.
– Nikogo nie ma w domu.
– A żyrafa w szafie to co?
– Masz fajki?
– Mam.
M. zaczyna siłować się z drzwiami. Próbuje najpierw przekręcić zamek, ale w życiu nie ma tak lekko, szarpie za klamkę, otwiera, zamyka, drzwi się nie poddają. Znowu otwiera. Poprawia fryzurę, upewnia się, że odpowiednia ilość guziczków w koszuli jest rozpięta i wpuszcza gościa do siebie. W siebie.
– Ty nie żyjesz. – Zamiast powitania chlebem i solą.
– Nie zauważyłem. A jak konkretnie umarłem? – Gość zza światów niepewnie staje tuż za progiem i z napięciem obserwuje swoich gospodarzy. Osaczyli mnie, myśli, każde na swoim zjeździe, zapale się czerwona lampa, trzeba uważać.
– To trudna do rozstrzygnięcia kwestia. – E. rozpoczyna wywód naukowy, dowód matematyczny.
– Serce ci pękło – przerywa M.
– Pod samochodem lodziarza.
– I tak, i tak romantycznie. – Przybysz ściąga kurtkę, wiesza, podobno zimno t a m.
– Niezupełnie.
– Albo najlepiej – ożywia się E. – ty nam powiedz! Jak umarłeś, co?
– Bolało?
– Fajnie, fajnie… No i jak się teraz czujesz?
– Podasz nam numer telefonu do swojej mamy?
– Macie bardzo interesujące mózgi. – Gość zza światów chce wejść do pokoju, ale M. zastępuje mu drogę.
– Chcesz zjeść nasze mózgi? – pyta zdziwiona.
– Już wiem! Jesteś zombie. – A zagadkę rozszyfrowuje i tym samym zdobywa główną nagrodę, proszę państwa, gracz E.
– Wobec tego… czy masz dalej ochotę na seks? – M. przysuwa się, bliżej, próbuje razem z piersiami zajrzeć mu w oczy.
– Za to wy, widzę, bawicie się w wampirów. – Delikatnie odsuwa dziewczynę i podchodzi do okna. Próbuje odsłonić kotary i z powrotem wpuścić Słońce do środka.
To niedopuszczalne! Podbiegają do niego.
– Nie rób tego – szepcze do ucha dziewczyna. – Dobrze ci radzę.
– Czego? – pyta niby zdziwiony, wygrawszy walkę z zasłonami. Pokój znów zalewa fala paskudnych, mroźnych pasteli.
Raz, dwa, trzy, szukasz ty. T a m. E. cicho staje za plecami i hop! Popycha go, tamten jest zaskoczony, nie potrzeba dużo siły, nawet się nie broni. Obok aprobująco stoi M. i jeszcze zdąża ruchem pełnym gracji z kieszeni jego spodni wyciągnąć nową paczkę fajek. Wspaniale, klaszcze, gdy gość zza światów spada jak fortepian Szopena. Rozłóż ręce jak na krzyżu, latawcu, może pastelowe Słońce przyjmie cię w ofierze. T a m. Ty szukasz, trzy, dwa, jeden.
– No i poleciał.
Nawet nie spojrzała w dół. Piąte piętro, wszystko jasne. Ale przecież trup nie może umrzeć jeszcze raz, prawda?
– Poleciał. A kto teraz przeleci m n i e? – Nie była pewna, czy tylko tak pomyślała, czy może przypadkiem wypowiedziała kolejne słowa na głos.
Wzruszyła ramionami i na wszelki wypadek zasunęła zasłony. Otworzyła paczkę fajek, wyciągnęła papierosa. No i gdzie jest ta cholerna zapalniczka?


Ale najsmutniejsze jest to, że spotkałem ich, gdy słuchali Lany o rany del Rey, wydmuchującej usta zamiast balonów z gumy do żucia.
M.E.

Odpowiedz
#2
No cześć Big Grin

Cytat:Przecież słońca nie mówią.
To ich jest więcej?

Cytat:– Byle jaki… Albo nie… – Zamknął oczy, wyobraził sobie całą scenę. I uśmiechnął się z satysfakcją. – Dajmy na to, pod samochód lodziarza.
– Albo lodziarki.
– Nie. Koniecznie lodziarza. Wiesz, taki kolorowy van z wielkim rożkiem na dachu. – Nie otwierał oczu, dalej sobie wyobrażał.
– Albo lodziarki. – M. też nabrała powagi w usta. – Z wielkim kutasem na dachu.
Nie ma to jak ciekawy temat do dyskusji... Big Grin

No tak. Specyficzny klimat Twoich opowiadań niby jest, ale jakiś taki lekko przykurzony. Poprzednie opowiadania były tak samo "zryte" (wybacz słowo), ale zazwyczaj miały w sobie coś uroczego, bawiły chociaż. To mnie nie bawi ani nie odrzuca, nic. Po lekturze mam ochotę zapytać "no i co?". Wydźwięk ogólny jest taki, jakbyś napisał tekst niezrozumiały dla samego faktu (coś w stylu: "Jestę artystą, zobaczcie jakie to fajne").
Bywało lepiej, drogi Erazmusie. Aczkolwiek warsztat masz jak zwykle dobry.
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#3
No siemasz, Mes!

Cytat:"Jestę artystą, zobaczcie jakie to fajne"
Ale jak to, kochanie, nie jest fajne? Sad I nie, nie, nie artystą. Jęstę hipsterę, powiedz, że jestem!

Tak między nami, po starej znajomości, powiem, że tekst to wynik zakładu (choć nie przeczę, że mimo wszystko jakiś tam brak-fabuły wsadziłem). A założyłem się z kimś, kto twierdził, że nie potrafię pisać dialogów i dlatego się ich brzydzę. Czyli jest to moja osobista terapia, pisana na kozetce u wujka-od-lobotomii, szkoda tylko że na końcu i tak nie przepisał mi tego obiecanego Prozacu… A więc napisałem opko oparte na dialogu, wygrałem zakład i flaszkę, schleję się już wkrótce za darmo, a i tak dalej uważam, że dialogi to tandeta i pół-środek w słowie pisanym. Popierdolić sobie można w teatrze lub w filmie pana Tarantino. A fe! Długim konwersacjom moich bohaterów mówię stanowcze NIE, no chyba żeby się okazało, że jestem drugim wcieleniem Dostojewskiego…

I na koniec – dzięki za lekturkę, ślad i że ciągle o mnie pamiętasz! No i powiedz, że jestę hipsterę, powiedz, powiedz, powiedz, proooszę! Wink
Odpowiedz
#4
Pamietam "Marsa i Sawę", ale tutaj czegoś brakuje, mimo że utwór z założenia też miałby być bodaj w twym założeniu w "odjechanym" klimacie. Tam, bez względu na zakończenie (niby pesymistyczne, ale chyba też nie dokońca) był jakiś sens, morał. A tutaj chyba mamy tylko nihilizm. Opisujesz monolog głównej bohaterki i rozmowę ze słońcem. Nie licząc przyjścia właściciela papierosów. To bełkot pary osób i ich czynności pod wpływem używek, z zabójstwem włącznie. Opis patologicznej sytuacji i chyba nic nadto.
Wspomniany sens jest ważnym elementem, który dodany do tej historii mógłby nadać jej sens. Może niech ten, kto przychodzi na końcu przywoła ich jakos do rzeczywistości? Może niech but sie wkurzy i ich ugryzie przyprawiając o otrzeźwienie? Poza tym chyba nie czepiałbym się, tylko przemiana słońca w człowieka jakoś mnie nie przekonała. Bardziej sam jego opis bliżej początku utworu.
Prosiłbym bys nie odnosił tych słów do siebie, ale tylko do utworu. Myślę że gdybyś pisał go znów potrafiłbyś stworzyć go lepiej. Smile
Odpowiedz
#5
Dzień dobry, Kotovsky! Nie biorę sobie tych słów do siebie (rzadko biorę sobie jakiekolwiek), bo jest to bardzo słabe opowiadanie, jedno z moich najgorszych. Jedynie jest mi trochę przykro, że je odkopałeś, zupełnie niepotrzebnie, jeszcze ktoś przeczyta, powinno przepaść w czeluściach internetu na wieki, w swoim własnym cyfrowym limbo.

Ech, to było tak dawno temu... Byłem wtedy młody, piękny i głupi. Teraz jestem piękny i mądry, ale za to stary. Chętnie bym się zamienił.

Pozdrawiam ciepło i uważaj na siebie, bo to zawsze niebezpieczna zabawa - budzenie umarłych. Wink
Odpowiedz
#6
Cześć Erazmus. Widzisz, nie trzeba było czarować "stołeczno - odjechanym" klimatem własnego świata literackiego. Osobnicy kociej natury już tacy są - wszystko muszą odgrzebać jak psy, wszędzie zajrzeć. Świat umarłych także im raczej nie straszny. A już zupełnie poważnie: o ile recenzując dotknąłem przypadkiem czegoś, co dla Ciebie jest czymś osobistym to przepraszam.
Swoją drogą dlaczego nie dać umarłemu nw. życia? Mam pomysł na przeredagowanie utworu na łamach VA, więc jeśli zgadzasz się to jestem otwarty. Pozdrawiam ciepłym mruczeniem. Wink
Odpowiedz
#7
Hej, Kotkovsky! To bardzo miłe z Twojej strony i w ogóle, ale serio szkoda internetu na to grafo. Przez 5 lat dużo się zmieniło w moim pisaniu i w moim postrzeganiu literatury. Zostawmy ten pokój w spokoju. Jak już będę sławny, z Noblem w kieszeni, wielcy naukowcy będą się doktoryzować na tym tekście, wskazując, jak ewoluował mój warszyay i jaki postęp wykonało moje pisarstwo. Angel
Odpowiedz
#8
Zgadzam się, Mars i Sawa to zdecydowanie lepsze opowiadanie, jednak to też ma swój urok i nie żałuję, że dołączyłam się do odkopywania. Smile
A cały klimat wyszedł całkiem ciekawie. Big Grin
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości