Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Podpalę wasze serca!
#31
Niestety Szachu, ale jest nieukończony i od wielu miesięcy nie był odwiedzany, dlatego, tak jak wiele innych trafił do zakurzelca.
Nie robię wyjątków. Czarny, niebieski, pomarańczowy, czy nawet zielony jak zajdzie potrzeba.
Odpowiedz
#32
Podpaliłeś nie tylko moje serce. Płoną również moje oczy i miednica, a ściślej mówiąc, włókna mięśni łączące jej ekstrema.
Uśmiałam się jak norka. Ruda, oczywiście.
Chętnie ucałowałabym zdrowy kręgosłup Twojej latorośli i nakarmiła swojego żarłocznego, pozbawionego kagańca, psa Twoim gadatliwym karpiem.
Świetny tekst. Brawo!
PS. Jest coś co mogę zrobić, żeby dostać przepis na magiczną miksturę?
Odpowiedz
#33
x(ruda),


dzięki za komentarz.


PS. hmm... o jakiej miksturze rozmawiamy?



Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#34







PS. Nad powyższym płynem pracowałem latami.



O tej właśnie miksturze mówiłam
Odpowiedz
#35
x(ruda),



za krótko się znamy, abym zdradzał takie szczegóły (tajemnice). Może kiedyś?




Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#36

Dziś w Karagandzie, jutro w Ugandzie

1 listopada roku pamiętnego
(zaczyna się ostry zjazd)


Im jestem starszy, tym bardziej dochodzi do mnie, że życie to wyłącznie kwestia kosmicznego przypadku i trzeba mieć dużo szczęścia, aby wyglądało ono tak, jak je sami zaplanowaliśmy. Przecież nawet dziecko wie (to bardziej rozgarnięte), że nie wystarczy się wyłącznie starać i mieć nadzieję, aby osiągnąć swój wymarzony cel. Trzeba się jeszcze urodzić pod szczęśliwą gwiazdą i w odpowiednim momencie załapać na pociąg do stacji „przeznaczenie”. Tylko, jak to zrobić i skąd wziąć tyle fartu? Nie wiem. Gdybym pokumał tę kwestię w odpowiednim momencie, to zapewniam was, moi drodzy, że by mnie tu teraz nie było i nie czułbym się jak zaszczute zwierzę. Bo nie ma co ściemniać, moi mili, wpadłem jak śliwka w kompot i nie wiem, czym to się dla mnie skończy. Nie mówię tego bez powodu, gdyż siedzę właśnie w poczekalni do gabinetu doktora Zawijsa, znanego i cenionego specjalisty od chorób psychicznych. Tak, tak, moi drodzy, w wieku czterdziestu lat załapałem się na wizytę u psychiatry, jako pełnoprawny kandydat do towarzystwa kretynów, których należy trzymać w odosobnieniu i to pod stałą kontrolą! Jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że do doktora Zawijsa wysłała mnie moja własna rodzina, która stwierdziła (ustami mojej ślubnej), „że jestem wariat, szubrawca i brak mi co najmniej piątej klepki”. Szczerze mówiąc, z tego o co mnie oskarżają, niewiele pamiętam, ale jak znam życie (kara jest nieuchronna), to wszystkiego się dowiem od pana doktora, który zaiste mocno kuma temat.
Siedzę w tej poczekalni, oglądam plakaty profilaktyczne typu: „Choroba psychiczna nie musi być twoim drugim ja!” i zastanawiam się, co począć. Grunt pod nogami zaczyna mi się osuwać, a przecież mam (a raczej miałem) tyle planów! Za dwadzieścia lat miałem spłacić kredyt i trochę odetchnąć. Jeśli jednak okaże się, że jestem zbyt mocno potłuczony jak na standardy naszego społeczeństwa (czy są jakieś granice absurdu?), to wywalą mnie z tyrki w trymiga i pójdę się prostować mentalnie na zieloną trawkę. Dlatego trwoga mnie dopada wielka, aby doktor Zawijs nie zakwalifikował mojego przypadku jako „totalnie nieuleczalny”. Ale, co to? Bo słyszę anielski głos, który wzywa mnie do gabinetu numer trzy i z sekundy na sekundę staje się coraz bardziej zalotny. Przecieram z niedowierzaniem patrzałki i widzę cycatkę o włosach blond (yes, yes, yes), jak ze swoich snów! Po chwili dochodzi do mnie, że to asystentka doktora Zawijsa i w te pędy walę do gabinetu. Gdy mijam ją w drzwiach, posyła mi przymilne uśmiechy, wydyma krwistoczerwone usta i wskazuje drogę do kozetki. Żeby nie stracić ani grama rozkoszy (o, kurwa, ja jeszcze coś czuję!), udaję Greka i nie trafiam na właściwy kurs. Pani Andżelika (odczytuję to imię z plakietki) nie traci rezonu, chwyta mnie za rękę i ocierając się o mnie niedbale (wiecie, niby przypadkiem!), doprowadza me ciało na miejsce spoczynku. Na „do widzenia” posyła mi swą aksamitną rączką małego buziaczka, po czym znika jak kamfora za drzwiami gabinetu. Ze stanu szczęścia absolutnego wyrywa mnie po chwili głos doktora Zawijsa, który przygląda mi się uważnie i zaczyna testować moją psyche:
- Czy pan się dobrze czuje?
- Chyba tak.
- Bardziej chyba, czy bardziej tak?
- Zasadniczo, bardziej chyba, ale bardziej tak też nie jest mi obce.
- Czyli nie jest pan pewien?
- Jestem.
- To znaczy?
- Jestem pewien swojej ostatniej wypowiedzi.
- No, tak... – doktor Zawijs zapisuje coś w swoich notatkach. – A czy wie pan, dlaczego się tu znalazł?
- Nie bardzo. Chociaż słyszałem to i owo.
- A co pan słyszał, panie Karolu?
- Podobno narobiłem strasznego bydła, ale o konkretach nie chciałbym się wypowiadać.
- A to czemu?
- Gdyż nie bardzo pamiętam.
- Nie rozumiem.
- Doznałem poważnej kontuzji pleców, po czym próbowałem zagłuszyć ból potężną dawką środków przeciwbólowych.
- I?
- I niepotrzebnie dałem się namówić potem bratu mojej żony na spożycie niewielkiej ilości alkoholu.
- No, wie pan! – psychiatra unosi brew. – Litra czystej wódki na twarz nie nazwałbym niewielką ilością alkoholu!
- Litra? To chyba niemożliwe…
- Ależ możliwe! – doktor Zawijs wypowiada te słowa w sposób nie pozostawiający żadnych złudzeń. – A tego, że usiłował pan porąbać siekierą wszystkie meble w salonie, rzucał nożem w krocze swojego szwagra oraz zarządził polowanie z nagonką na karpio-psa, również pan nie pamięta?
- Słucham? – robi mi się sucho w gardle.
- A to jeszcze nie wszystko, panie Karolu! Nie wszystko!
Zbiór niusów, który otrzymuję od psychiatry wcina mnie kompletnie w parkiet (tj. w kozetkę) i zaczynam szybko czaszkować, czego się jeszcze dopuściłem. Nie dane mi jest jednak rozkminienie tematu, gdyż dostaję nagle od pana doktora jak obuchem przez łeb:
- Jest jednak coś, co budzi mój szczególny niepokój.
- Tak…
- Chodzi mi o to, że w tym całym procederze nie był pan sam.
- Jak to?
- Podobno przez cały ten czas – psychiatra podnosi się zza biurka i rusza w moją stronę – był z panem niejaki Rodrigo Valente. To on namawiał pana do realizacji najpodlejszych pomysłów. Czy pan zna tego człowieka?
- Raczej nie… - wgniatam palce w kozetkę. – I pierwsze słyszę… A jak on w ogóle wygląda?
- I tu jest problem, panie Karolu, gdyż tylko pan widział tego osobnika.
- Tylko ja? – mam wrażenie, że za moment odlecę. - To znaczy, że…
- Otóż to, panie Karolu! To znaczy, że ma pan regularne omamy!
Entuzjazm w głosie doktora Zawijsa dobija mnie do krzyża, ale postanawiam nie puszczać farby o don Rodrigo. Czuję w kościach i nie tylko, że moja ewentualna paplanina w niczym nie pomoże, a ponadto nie spodobałaby się mojemu „kosmicznemu” wybawcy. Dlatego decyduję się grać rolę przerażonego naiwniaka i po chwili wyjeżdżam:
- To straszne! – rzucam się do stóp psychiatry. – Ale może istnieje chociaż cień nadziei na uzdrowienie?
- Będziemy nad tym pracować, panie Karolu. A póki co – doktor Zawijs pomaga mi wstać z kolan – zapiszę panu odpowiednie tabletki oraz zalecam dużo relaksu. Bo w przeciwnym razie – psychiatra puszcza do mnie oko – będę musiał pana zwolnić z kariery zawodowo-rodzinnej. I to dożywotnio!
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#37
Ująłeś mnie tym karpiem! W weekend postaram się wyjść poza pierwszy odcinek, promise Wink
Odpowiedz
#38
Zzznaczysen,



dzięki i życzę (mam nadzieję) przyjemnej lektury.




Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#39
Czekam na resztę, wciągaWink
Odpowiedz
#40
Zzznaczysen,


dzięki za lekturę.



Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości