Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Podpalę wasze serca!
#1
Podpalę wasze serca!




Intro


Nazywam się Karol Szrama i od kiedy pamiętam, miałem zawsze przejebane. Nie żeby tak od razu na maksa, ale nic nigdy nie układało się po mojej myśli. I w zasadzie mógłbym na tym zakończyć, gdyby nie to, że zamierzam podpalić wasze serca i rozpirzyć ten cały świat w drobny mak. Myślicie, moi drodzy, że to niemożliwe? Że nie stać mnie na taki gest? Udowodnię wszystkim, że mam jeszcze jaja! Ale wszystko po kolei…



Ojciec Chrzestny 4

4 października roku pamiętnego
(za oknem strasznie piździ)

Na wstępie pragnę wyjaśnić, że jestem raczej skryty i z byle czym do mediów nigdy nie latałem, ale sytuacja, w której się znalazłem, zmusza mnie do zajęcia stanowiska i podzielenia się z gawiedzią tym, co mi w duszy wygrywa. A jest o czym roztrząsać, gdyż uświadomiłem sobie, że skończyłem właśnie czterdzieści lat, nie prowadzam się po rautach z cycatymi blondynkami, tylko mam na stanie żonę, bachora oraz kredyt mieszkaniowy o wartości kosmicznej, którego, jeśli nie spłacę w terminie (jeszcze tylko dwadzieścia lat!), to mnie z miejsca zamkną w lochu, każą oglądać seriale i będą polewać wrzącą smołą na okrągło. Na dodatek praca wkurwia mnie ponad miarę, czuję się przytłoczony permanentną presją o wszystko i wobec każdego (tzw. wyścig szczurów), a ponadto przeczuwam u siebie początek stumanienia ogólnego albo trywialno-pospolitej choroby psychicznej. Bo wszystko zaczyna mi się mieszać ze sobą, coś mi lata z tyłu głowy i nie tylko, a poza tym słyszę głosy, których w żadnej mierze nie powinienem usłyszeć. I nie są to, moi drodzy, oświadczyny królowej Maroka, tylko ordynarne podszepty do rzucenia tego wszystkiego w cholerę i przejścia (tak mi się wydaje) na ciemną stronę mocy. Ale o tym opowiem wam kiedy indziej, gdyż słyszę zza ściany, że wzywają mnie na bankiet urodzinowy. Jeśli chcecie, to zapraszam na melanż, tylko musimy zrobić tak (tj. udawać), że was tam nie ma. Bo gdyby się moja ślubna dowiedziała, że sprowadzam do domu gości bez jej zgody, to bym się miał z pyszna przez następny miesiąc. Dlatego zapraszam serdecznie, tylko nie dajcie po sobie poznać, że tam jesteście. OK?
Skoro już wszystko ustaliliśmy, to walę prosto na jubileusz i postaram się nie myśleć o tych wszystkich doznaniach. Spróbuję wyluzować się na maksa i chociaż przez moment zaczerpnąć z życia pełną garścią. Wkraczam więc do salonu, poprawiam filuternie fryzik i staję jak wryty! Bo zamiast urodzinowego tortu z niespodzianką (tj. cycatką o włosach blond), dostrzegam moją ukochaną rodzinkę, która zasiadła za stołem pokrytym ceratą, na którym zalegają same okropieństwa! I jeśli mnie patrzałki nie mylą, to widzę wyraźnie golonkę, flaczki oraz monstrualnych rozmiarów karpia w galarecie, który przebiera ustami (on jest żywy!) i wyjeżdża nagle jak nakręcony:
- Powyższa impreza kosztowała furę kasiory, a Pani Domu urobiła się aż po same łokcie, żeby wyjść naprzeciw twoim oczekiwaniom, Karol. Dlatego padaj w te pędy na kolana i dziękuj swojej ślubnej za miłość, litość oraz gustowną uroczystość!
- Ale, jak to? – wymyka mi się z ust. – Przecież nie mamy dzisiaj Wigilii, a poza tym ja wolę makaron.
- Na kolana, Karol! – karp nie daje za wygraną. – Nie bądź podły, chłopie. I nie zawracaj nam już dupy tą twoją włoszczyzną!
Po chwili dochodzę do siebie i żeby nie robić zbędnych szop, upadam na kolana i zaczynam iść (tj. pełznąć) w stronę stołu. Gdy zamierzam odwdzięczyć się słownie małżonce, do salonu wkracza jej brat i jedzie:
- Witam siostrunię! I mojego podopiecznego!
- Witaj Ojcze Chrzestny! – moja osobista latorośl zaczyna łasić się do Norberta Kwanta. – Witaj Tato!
I tu się z letka ożywiam, gdyż nie raz i nie dwa tłumaczyłem tłumokowi, że słowo „Tata” jest zarezerwowane wyłącznie dla mojej osoby. A tu ciągle nic i jakbym walił grochem o ścianę. Nie zamierzam się jednak poddawać, zbieram się legutko w całość i w końcu peroruję:
- Synu mój drogi! To ja jestem twoim ojcem!
- Akurat – słyszę dziesięcioletniego Belzebuba (tzn. Arkadiusza).
- Nie wierzysz mi?
- Wierzę, ale to mnie nie zadowala.
- Jak to?
- Srakto! – gad wali mi prosto w twarz. – Ja wolę ojca Norberta! Norberta Kwanta, Kwanta, Kwanta!
Po tym wodospadzie podłości robi mi się przykro i mokro, i zamykam się w sobie na amen. Trawię w czeluściach własnych gorycz porażki, gdy tymczasem mój słodki Arkadiuszek odbiera od Ojca Chrzestnego furę prezentów i tuli się do niego tak, jak powinien do mnie. Moja żona nakłada całej trójce po porcji flaczków i robi się im zupełnie przyjemnie. Po półgodzinie wstaję w końcu z kolan, idę do przedpokoju i znajduję na wieszaku smycz oraz stary kaganiec. Wracam do salonu, po czym zdejmuję ze stołu wrednego karpia i ubieram go w znaleźne gadżety. Ryba przygląda mi się uważnie i nagle nadaje:
- Chyba cię, Karol, pogięło? Przecież ja nie jestem psem!
- Od dzisiaj jesteś! – wywalam na płetwonoga całą swoją złość. – I powiem więcej! Jeśli będę chciał, to będziesz nawet wiewiórką! OK?
Zastraszony karp tuli pod siebie ogon (tj. płetwy) i natychmiast odnajduje właściwy kurs. Po upływie trzech sekund zaczyna się do mnie łasić i zagaja:
- A długi będzie ten spacerek? Bo dzisiaj strasznie piździ.
- Nie wiem! – odszczekuję się na odczepnego. – Muszę się trochę wyluzować! Bo właśnie stuknęła mi czterdziecha, a nikt nie złożył mi nawet zasranych życzeń!



Dawka większa niż życie

11 października roku pamiętnego
(USA – Polska 2:2)


Zaczął się kolejny dzień mojego życia. I abarot od nowa… Prysznic, golenie, śniadanko, krótka utarczka słowna z małżonką na mało zajmujący temat, ujadanie psa (tj. karpia) oraz wysłuchiwanie od pierworodnego jak funny i jazzy jest Norbert Kwant. I pewnie nie dziwicie się, moi drodzy, z jak dużą dozą werwy ubieram się do wyjścia, łapię za wszarz teczuszkę i walę prosto do tyrki. Prawda? A zresztą, nie musicie mi przecież odpowiadać.
Ciągnąc dalej wątek, muszę wyjaśnić, że w tyrce też nie jest najlepiej, ale przynajmniej coś się dzieje. Z tym „dzianiem się” to też jest niemałe przegięcie, gdyż jakiś ekspert (tj. menda pierwszej i ostatniej wody) od prawa pracy wymyślił, że w umowie o pracę, gdzie stoi o „ośmiogodzinnym dniu pracy”, należy wpisać słowo „efektywny”. I zrobił się z tego „efektywny ośmiogodzinny dzień pracy”. Na początku nikt niczego nie pokumał, jednak któregoś dnia szefostwo zawiozło ten pomysł do Sejmu, gdzie miejscowe towarzystwo jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniło wredny zapisik w prawo i to ogólnie obowiązujące. No i dopiero się wtedy zaczęło! Bo musicie wiedzieć, moi drodzy, że z miejsca każdemu niewolnikowi (tj. pracownikowi) zainstalowano przy biurku elektroniczny zegar kontrolny (H.U.J. 205/300), który zaczął odmierzać efektywny czas działania na rzecz swego Pana jedynego (tj. pracodawcy). Dlatego, jeśli ktoś:
- używa komputera w celach pracowniczych (żadnych gierek, czatów albo gołych bab)
- wykonuje telefon do klienta
- pisze donos na swojego najlepszego kolegę lub koleżankę
- rezygnuje dobrowolnie z urlopu
- odmawia przyjęcia kasiory za wyrobione nadgodziny,
to wszystko jest git i w ogóle ekstra! Natomiast, gdy delikwent lub delikwentka (wiem, co to jest równouprawnienie):
- wypisuje mejle do znajomych
- słucha piosenek albo dowcipów
- spożywa posiłek
- przełyka ślinę
- zaczyna używać mózgu w celach absolutnie nie pracowniczych,
to wówczas elektroniczny zegar kontrolny (H.U.J. 205/300) staje w miejscu (!) i zaczyna kombinować na maksa. Na dodatek, jeśli ma tylko zły humor, cofa się do tyłu, podkreślam, do tyłu, co oznacza w praktyce, że zaczyna się tyrać od nowa! A jak już pewnie załapaliście, moi drodzy, to według jego wskazań (to znaczy tego H.U.J.a) ustala się, co miesiąc, kto i ile wyrobił godzin pracowniczych. I co tu dużo gadać, moi mili, pod koniec miesiąca jest zawsze taki cyrk, że nawet pijany pingwin przebrany za prymasa nikogo by nie zdziwił. Wszyscy latają jak w ukropie i tylko się zastanawiają, ile im „wyjdzie” tych godzin. I jeśli komuś nie styknie w rachunkach, to potem chodzi po korytarzu „w poszukiwaniu straconego czasu”. I nie ma zmiłuj dla nikogo! Trzeba zasuwać w opór, aby wyrobić swoje godzinki. Dlatego widziałem już wielu, dla których pospolita doba to za mało. Niektórym pognębionym „dzień pracy” zajmuje nawet 30 godzin! A skutek tego jest taki, że gwiazdkowy prezent pognębiony odbiera dopiero w kwietniu albo w maju następnego roku. Dlatego, co by nie mówić o szefostwie, to w ten oto prosty i genialny sposób wyeliminowano z naszego (tj. pracowniczego) słownika termin „płatne nadgodziny”, a niektórym to nawet raz na zawsze wymazano z czachy słowo „urlop”.
No, dobrze, ale nie będę się dłużej użalał, tylko wyjaśnię wam, moi drodzy, że powyższe porządki pracownicze obowiązują mnie już od dłuższego czasu, gdyż występuję w tyrce jako pełnoetatowy pracownik do zadań specjalnych. I żeby była pełna jasność, moi mili, to zaznaczam, że jak każdy porządny obywatel tego kraju tyram w korporacji, która zajmuje się handlem, doradztwem ogólnym oraz handlem eksperckim na maksa. A na pytanie „czym handlujemy” odpowiadam krótko i dobitnie: wszystkim! I nawet tym, czym by wam do głowy w najśmielszych snach nie przyszło. Jeśli chcecie się przekonać, że nie łżę jak pies ostatni, to zapraszam do mojego biureczka. Pogłaszczę jeszcze tylko po obudowie elektroniczny zegar kontrolny (tzn. H.U.J.a), żeby się przypadkiem nie zbiesił, odchrząknę na szczęście i już mogę wykonać telefon do klienta, aby wcisnąć mu coś, czego absolutnie nie potrzebuje, a co moja korporacja może mu z miejsca zapewnić. A zatem nie czekam dłużej, wykręcam numerek i jadę:
- Witam serdecznie, panie Waldeczku!
- Słucham? – dociera do mnie zdziwiony głos odbiorcy.
- Witam raz jeszcze i to bardzo dosadnie!
- A kto tam?
- To ja, Karol Szrama, z korporacji doradczo-handlowej TYLKO NA CHWILĘ ZAMKNIJ OCZĘTA, A OBEDRĘ CIĘ Z MAMONY AŻ DO SAMEJ KOŚCI Spółka Akcyjna (w skrócie S.A.)!
- Niczego nie potrzebuję, panie Karolu. Wszyściutko już mam!
- Nawet kartony na znaleźne sztućce?
- Mam!
- Palisadkę wokół ogródka?
- Mam!
- Zdechłą papugę, względnie rozjechanego jeża?
- To też mam!
Na chwilę zapada cisza (bo trochę mnie przytkało), jednak przechodzę do skomasowanego ataku i walę:
- A chciałby pan, tak po starej znajomości, panie Waldeczku, zarobić okrąglutki milion baksów?
- No pewnie! – frajer łapie się w końcu na haczyk.
- W takim razie, proszę obstawić zwycięstwo rodaków w meczu piłki kopanej z USA.
- A kiedy grają?
- Za kilka godzin.
- No, nie wiem…
- To pewny interes, panie Waldeczku. Wiem, że wygramy z Hamburgerami dwa do zera (tj. 2:0).
- Na pewno?
- Jasne! I nie ma innej opcji!
W jednej chwili słuchawkę wypełnia pustka, chociaż dobrze wiem, że Misio Puszysty jest już mój, to znaczy jest wydymany! Bo przekręcik, moi drodzy, polega na tym, że ja już znam wynik meczu (2:2), z uwagi na to, iż sam go oglądałem w TV, w innej strefie czasowej. A to, że burak (tj. pan Waldeczek) tego nie kuma, to już jego strata. Takich frajerów jak on to ja łapię na pęczki, dlatego nie obawiam się straty klienta. W razie czego znajdę następnych i też ich wydymam. Przecież na tym polega praca uczciwego (tj. profesjonalnego) handlowca! No, dobrze, ale wróćmy, moi drodzy, do pana Waldeczka, który kisi w dłoni kartę kredytową i w końcu nadaje:
- To ile będzie mnie kosztowała powyższa przyjemność?
- Zaledwie tysiąc baksów.
- Łoj, to chyba jakaś promocja, czy cóś?
- Jasne! – odhaczam w myślach kolejną wygraną. – I to specjalnie dla pana!



c.d.n.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#2
Bardzo pocieszające jest to "c.d.n." na końcu. Powiem tylko, że mi się podobało. Jest zabawnie, absurdalnie, pomysłowo. Błędów nie wypisałem z oczywistych względów. Intro spełnia swoją rolę - jest bardzo zachęcające. Well done. Nic tylko pogratulować.
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out.
Odpowiedz
#3
sithisdagoth,



wielkie dzięki za komentarz.




Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#4
Czyta się niezwykle przyjemnie.
No i trzeba mieć niezły łeb żeby wykminić taki absurd. Zdecydowanie gratuluję. Smile
Teraz minusy. Minusy, minusy... <myśli> qrna, nie widzę. Obiektywnie to po prostu dobry tekst. A że subiektywni mi się nie podoba, to już inna sprawa... ;P
Pozdrawiam
Kasandra
aortograficzna, ainterpunkcyjna estetka - to ja.
konstruktywna krytyka to podstawa, więc lubię się czepiać. Big Grin
Odpowiedz
#5
Hobbit Kasandra,




dziękuję za wyjątkowo ciekawy komentarz (to rozdwojenie opinii). Bardzo mi się to podoba.




Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#6
No tak... Jak się szuka jakiegoś... jakby to nazwać co by nie wykropkowali... pokręconego tekstu to trzeba walić do wątków Szacha... Eh.. Moja głowa... Kiedyś zwariuję do reszty przez Was wszystkich...
Obiecałam przeczytać i przeczytałam.
Poświęconego czasu nie żałuję.
Błędów nie widzę, albo nie zwróciłam na nie uwagi... Zresztą, to nie moja działka.


Dziękuję za możliwość przeczytania,
Kali.

Ps... Swoją drogą.. Człowieku co Ty pijesz, że masz takie pomysły... Też tak chcę!
Rezygnuję z udzielania się na forum.
Wszystkim, którzy na to zasługują, wielkie dzięki za poświęcony czas i uwagę.
Odpowiedz
#7
Kali,



wielkie dzięki za komentarz.



PS. Nad powyższym płynem pracowałem latami.



Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#8
Przeczytałem, z zapartym tchem, od deski do deski.
Pomimo bardzo, ale to bardzo, przygnębiającego początku, który generalnie jest świetnym pastiszem współczesnej komórki rodzinnej (sam pamiętam, że za małolata mój ojciec chrzestny wydawał mi się cool), napisane medalowo. I tak, jak w pierwszym fragmencie merytorycznie uważam, że wina za ten stan jest z reguły po obu stronach równania, tak w drugiej mamy do czynienia już tylko ze świetnym opisem współczesnej rzeczywistości. Na dodatek z wybornym wglądem w stan psychiczny współczesnych pracowników. Ale cóż zrobić, fenicjanie wymyślili pinionżki i teraz każdy musi zaiwaniać, i nie ma zmiłuj, albo się dostosujesz, albo wylot (prawie jak w polskim wojsku w latach osiemdziesiątych xD ). Bo jak nawet chcesz obejść system, to od tego są inspektorzy, kontrolerzy i komisje, którzy już dopilnują by ci miotłę w tyłek wepchnąć i do pionu ustawić. Bardzo mi się podobał humor drugiej części, zwłaszcza druga połowa. No świetny chwyt, z wykorzystywaniem głupoty przeciętnego 'kowalskiego' ;-)
Pozdrawiam
to be a struggling writer first you need to know how to struggle
Odpowiedz
#9
Pasiasty,


bardzo dziękuję za komentarz.



Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#10
Tekst bardzo mi się podobał, przeczytałem go dwa razy, żeby wyłowić smaczki, których nie zauważyłem za pierwszym Smile
Chciałbym wyróżnić jakieś najlepsze wg mnie fragmenty, ale cały jest świetny Smile
"C.d.n." napawa mnie optymizmem na kolejną część, mam nadzieję, że tak samo dobrą Smile
- Nie spodziewałem się Hiszpańskiej Inkwizycji...
- Nikt nie spodziewa się Hiszpańskiej Inkwizycji!
Odpowiedz
#11
Marumba,



wielkie dzięki za komentarz.



PS. Zapraszam na kolejną cześć w poniedziałek.



Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#12

O jeden ustęp za daleko

18 października roku pamiętnego
(nadeszły straszne czasy)



Znowu siedzę w tyrce (bo w zasadzie spędzam tu cały czas) i myślę o dzisiejszym utargu. Udało mi się sprzedać dwa marzenia Baracka Obamy, kurs jena na słonecznej Grenlandii oraz wynik meczu koszykówki drużyn, które wcale (lub zupełnie) nie istnieją. I co tu dużo gadać, moi drodzy, dzień należy do udanych, a to jeszcze nie jest moje ostatnie słowo w temacie handlu wirtualno-szalbierskiego. Bo mam do przehandlowania biurko oraz nocnik noblisty z dziedziny literatury poetycko-poznawczej, a także dwa kilo owczego sera poświęconego (tj. dedykowanego) ofiarom pożaru w Glinkowie na Kaszubach przez samego pana Prezydenta (tylko nie wiem, jakiego kraju). Dlatego ostre handele dopiero przede mną i zbieram siły, aby podołać wyzwaniu.
Ale, co to? Bo ktoś ryczy przez megafon moje imię i nazwisko, i zbliża się do mnie w tempie ekspresowym. Gościu ląduje ostatecznie przy moim biurku, ociera się nonszalancko o elektroniczny zegar kontrolny (sorry, nie przejdzie mi to przez usta) i zagaja:
- To pan?
- Ja.
- Szprechen zi polisz?
- Ja.
- Karol Szrama?
- Tak.
- Przesyłka do pana.
- Do mnie? – robię oczy w pięć złotych.
- Ja, to znaczy, tak.
- A od kogo? – błyskawicznie kwituję odbiór zawiniątka.
- Gówno mnie to obchodzi i muszę już spierdalać. OK?
- OK – miętoszę w łapach niewielką kopertę.
- No, to spierdalam – donosiciel uśmiecha się do mnie szeroko i odbija z buta. – Czas to pieniądz, kurwa jego mać!
Po kolesiu zostaje tylko niesmak i zaczynam szybko czaszkować, kto mógłby mieć do mnie interes. Poza tym, co to za interes, który mieści się w tak małej kopercie? Rzecz jasna, nie znajduję odpowiedzi, dlatego zrywam pieczęć i zatapiam się w nieznanym tekście. A stoi tam, moi drodzy, co następuje:

Drogi Karolu,

obserwuję cię od dłuższego czasu i widzę, że zasługujesz na lepsze życie. Bankiety, dupeczki, rowery-składaki oraz wiele innych przyjemności powinno być twoim udziałem. To niesprawiedliwe, że musisz się użerać z rodziną i spłacać ten niebotyczny kredyt.
Jeśli chcesz odmienić swój los, bądź za pięć minut w kiblu i czekaj na mnie cierpliwie w kabinie numer sześć.

R.V.

No, to teraz mnie zupełnie wcięło! Bo zasadniczo nie kumam, kto to jest ten R.V., a poza tym koleżka zna moje udręki oraz dylematy najwyższych lotów. I co tu teraz robić? Iść na spotkanie, czy olać gościa i zapomnieć o sprawie? No, nie! Przecież nie usiedzę na miejscu! Obecnego życia mam po dziurki w nosie, a kolo może jednak nie zarzuca ściemy, tylko ma dla mnie jakąś konkretną propozycję. Raz kozie śmierć, moi drodzy, muszę spróbować!
Jednym ruchem ręki robię bałagan na biurku, żeby wyszło na to, że ostro zasuwam i niepostrzeżenie podnoszę zwłoki zza biurka. Poprawiam krawat i udaję się w kierunku toalety. Po drodze udzielam jeszcze kolegom oraz koleżankom kilku błyskotliwych porad w temacie handlu okrężno-bezpośredniego, po czym ląduję przed wejściem do sławojki. Biorę głębszy wdech, naciskam klamkę i wchodzę do ustępu. W ułamku sekundy odnajduję kabinę numer sześć, ale natychmiast dochodzi do mnie, że to miejsce zarezerwowane dla kadry zarządzającej. Bo dla takich jak ja, to wyłącznie dziura w podłodze i… A zresztą, nie będę o tym nawijał, bo to z letka upokarzające. Tylko, co mam teraz zrobić? Przepisów porządkowych nie chcę łamać, ale z drugiej strony kolo wyraźnie napisał, że mam czekać na niego w kabinie numer sześć. No, żesz… I czy ja zawsze muszę mieć pecha? Ale srale i tak dalej! Pójdę na kompromis i zamelinuję się w kabinie numer siedem, która jest przeznaczona dla klientów korporacji. Przecież to nie może być aż tak istotne. Prawda? Nie czekam więc dłużej, tylko wchodzę do „siódemki” i waruję. Nie mijają nawet dwie minuty, gdy słyszę głos dochodzący jakby zza światów:
- Oto ja! Nadchodzę! Rozpierdolę twoje życie w drobny mak, a potem na nie napluję! Czy rozumiesz to, sieroto wątła?
- To pan? – robi mi się słabo. – To znaczy, R.V.?
- A jak myślisz, obesrańcze?
- Sam nie wiem…
- Oczywiście, że to ja! Pan twojej przyszłości i zbawca jedyny! A nazywam się… RODRIGO VALENTE!
Zagraniczne nazwisko (oraz sytuacja) trochę mnie obezwładniają, ale postanawiam nie pękać na wstępie i jadę:
- Bardzo mi miło. I pozwoli pan, że się przedstawię…
- Dość! – koleżka przerywa moją powitalną tyradę. – Wiem, kim jesteś i wiem, jak wygląda twoje życie.
- A zatem?
- Jestem tu po to, kapuśniaczku niedzielny, aby przeprowadzić cię na drugą stronę.
- To znaczy?
- To znaczy, że będę cię obserwował, dodawał otuchy, a w odpowiednim momencie pokażę ci drzwi do lepszego świata.
- O, w mordę… - wymyka mi się mało taktownie. - To takowe istnieją?
- Ha, ha, ha! – słyszę demoniczny śmiech. – W zasadzie, to można tak powiedzieć.
- To ja tam chcę! Nawet dzisiaj!
- Nie tak prędko, Karoluniu z drewna! Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Bo na dzień dzisiejszy to ci się mylą nawet drzwi od klopa!
- Sorry…
- Żadnego „sorry”, kruszyno ze szkła! Jeśli mówię, że masz na mnie czekać w kabinie numer sześć, to znaczy, że w kabinie numer sześć, a nie siedem. Zrozumiano?
- Tak jest.
- Słucham?
- Tak jest! – natychmiast się prostuję.
- No, dobrze. A póki co – Rodrigo Valente zapewne marszczy teraz brew – musisz zniszczyć ślady (tj. dowody) naszego spotkania.
- To co mam zrobić?
- Wrzuć list do klopa i spuść wodę! Czy to takie trudne?
- No, nie…
- No, to spadam! – słyszę wyraźnie oddalający się głos. – Astalavista Bejbe!
Po chwili robi się zupełnie cicho, a ja stoję jak przyklejony do podłoża i zastanawiam się, co mnie czeka. Bo czuję wyraźnie, że mam do czynienia z ostrym zawodnikiem, który nie będzie się ze mną obcyndalał. Dlatego skrupulatnie wypełniam jego polecenia, zakrywam wszystko dechą i cichaczem wychodzę z kabiny. Przecież mój dzień, moi drodzy, jeszcze się nie skończył.



c.d.n.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#13
Na początek powiem, że do tego tematu wracał już raczej nie będę. Bynajmniej nie dlatego, że tekst słaby. Po prostu wczoraj przeczytałem całość. Trzeba przyznać, że jest to lektura wymagająca odpowiedniego podejścia i stanu umysłu. Ogólna ocena jest pozytywna choć nie zawsze mi się podobało. Bywało, że w trakcie czytania uśmiechnąłem się nie tylko w duchu, za co plus. Spodziewałem się troszkę ciekawszego rozwinięcia i zakończenia, ale nie będę narzekał.
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out.
Odpowiedz
#14
sithisdagoth,



wielkie dzięki za komentarz.



PS. a także za zapoznanie się z całością tekstu.




Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#15

Tato kupił rowerek

25 października roku pamiętnego
(na ból najlepsza jest śmierć)


Jest już dobrze po dwunastej, a ja zamiast handlować czym się da i z kim się da (lub się nie da), siedzę w domu i zbijam bąki. To znaczy, żeby być zasadniczo rzeczowym w tej kwestii, to wcale nie siedzę, tylko leżę krzyżem na podłodze i próbuję rozprostować kręgosłup. Plecy tak mnie napierdalają, że zjadłem już chyba ze dwa kilo środków przeciwbólowych, żeby złapać sensowny kontakt z rzeczywistością oraz pozostać przy jako takich zmysłach. I gdyby mnie ktoś teraz zapytał, czy czuję się OK., to nie potrafiłbym mu udzielić klarownej odpowiedzi. Dlatego zdycham sobie po cichutku i próbuję nie pozaginać dywanu, żeby nie było kolejnego dymu z moją ślubną w roli głównej. Bo choroba jest chorobą (i swoje prawa ma), ale porządek w domu być musi i każdy kancik oraz wzorek tego badziewia musi wyglądać jak z wystawy.
No, dobrze, nie będę dłużej pomstował na mój los okrutny, bo pewnikiem chcielibyście wiedzieć, moi drodzy, co mi się przydarzyło oraz jakim cudem nie siedzę teraz w tyrce, tylko wybrałem z dwojga złego ciepło (oraz żar) domowego ogniska. Nieprawdaż? A zatem, moi mili, postanowiłem wczoraj spędzić nieco czasu z pierworodnym, który ma już co prawda dziesięć lat, ale nijak nie potrafi sterować rowerem. Nie raz i nie dwa tłumaczyłem tłumokowi jak dosiadać „wierzchowca” i nie zaliczać przy tym gleby, ale dzieciak najwyraźniej odziedziczył w genach (to po matce) absolutny brak zmysłu sportowo-przestrzennego. Dlatego każde wyjście na rowerek kończyło się zawsze stłuczeniami, okaleczeniami oraz wstydem okrutnym, którego jedynym adresatem pozostawałem ja sam. Mój kochany Arkadiuszek (to również po matce) nigdy nie czuł ani grama obciachu z faktu, że jego rówieśnicy zapierniczają na swoich góralach jak ta lala, a on jedynie potrafi w tym samym czasie wywinąć orła po całości lub zaliczyć krawężnik. Stąd też, aby zmazać przeokrutną hańbę z nazwiska, postanowiłem (po raz ostatni) pokazać szczeniakowi na czym polega sterowanie rowerem i że jest to umiejętność, którą nawet i on jest w stanie posiąść. Jak się okazało, niczego nie wskórałem (tzn. nie pamiętam), za to nabawiłem się kontuzji pleców oraz jeszcze bardziej pohańbiłem swój ród.
Żeby nie zanudzać was, moi drodzy, zbędnymi opowieściami, pragnę jedynie wyjaśnić, że po godzinnym, teoretycznym wykładzie (z przykładami), posadziłem gówniarza na siodełku i zarządziłem odjazd w kierunku „do przodu!”. Mój słodki tuman nie wykonał jednak polecenia, zrobił groźną minę i zasunął mi między oczy:
- Pierdolę, nie jadę.
- Słucham?
- Pierdolę, pierdolę, pierdolę!
- Ty gnoju! – wypaliłem mu między patrzenie a wąchanie. – Jak ty się odzywasz do ojca!
- A bo co? – Arkadiuszek zsiadł z roweru i cisnął nim o chodnik.
- A bo jajco! – zagotowałem się na dobre. – Jeśli mnie w tej chwili nie przeprosisz, to dostaniesz pasem po dupie!
- Akurat!
- Słucham?
- Nawet mnie palcem nie tkniesz, he, he, he.
- Że co!
- A może chcesz, tatusiu, żebym opowiedział mamie jak pomagałeś sąsiadce?
- Jakiej sąsiadce!
- Tej, co mieszka dwa piętra pod nami.
- Przecież ja jej tylko zaniosłem siatki do domu!
- Taki kit to możesz wciskać swoim klientom, padre. A mamusia już swoje będzie wiedzieć. No, to co? Sprawdzimy, kto ma rację?
I co tu dużo mówić, moi drodzy, szantaż małoletniego zadziałał w stu procentach. Natychmiast wyobraziłem sobie moją ślubną, która gna do sąsiadki, opierdala ją niczym burą sukę, po czym wraca do domu i dopełnia aktu agresji na mojej osobie. O, nie! Tego by było już za wiele! Dlatego spuściłem z tonu (co za upokorzenie) i zagaiłem do gada:
- OK. Ale żeby było sprawiedliwie, musisz zrobić jedną rundkę.
- Na rowerze?
- Tak.
- Ani mi się śni!
- Tylko jedną.
- Chyba, że po twoim trupie, ojczulku!
- Po moim trupie?
- Tak jest!
- Ale, jak to? – wybałuszyłem gały w akcie totalnej rozpaczy.
- Srakto! – Arkadiuszek natychmiast podniósł rower z chodnika i usadowił swój zad na siodełku. – Ty się kładziesz na glebie, a ja przejeżdżam po tobie. Pasuje ci taki sport, drętwiaku?
W pierwszej chwili zatkało mnie i nie mogłem uwierzyć, że mój pierworodny jest zdolny do takiego okrucieństwa. Ostatecznie schowałem jednak swój ból (duszy) oraz dumę do kieszeni (który to już raz) i zrozumiałem, że to chyba jedyna okazja, aby gnojek nauczył się jazdy na rowerze. Dlatego podniosłem rzuconą mi rękawicę i położyłem się w poprzek parkowej alejki. Przez krótki moment miałem jeszcze nadzieję, że Arkadiuszek robi sobie jaja i zaraz wszystko wróci do normy, ale gdy poczułem tylne koło na swojej szyi, natychmiast pojąłem, że to nie są żarty. Prawda jest taka, moi drodzy, że kolarskie wyczyny syna pamiętam jak przez mgłę, gdyż zdołałem wytrzymać na jawie tylko kilka okrążeń. Natomiast z tego, co mi doniosła rodzina, wywnioskowałem, że mój ulubiony padalec opanował jazdę na rowerze (oraz po mnie) w stopniu doskonałym, a mnie pozostał na pamiątkę napierdalający w każdym punkcie kręgosłup. Bo o szacunku do samego siebie to już nawet nie ma co gadać.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości