Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pochód
#1

Lato było upalne. Żółty kolor traw na łąkach zdarzał się rzadko w tych stronach o tej porze roku. Poziom wód w rzekach i jeziorach niepokojąco opadł, a w niektórych wioskach studnie wyschły na wiór. Nikt nie pamiętał, kiedy po raz ostatni taki żar lał się z nieba. Nawet starzy Kozacy - ci, którzy wciąż żyli. Albowiem wielu z nich, jak również niezliczone trupy Chorągwi Rzeczpospolitej znalazło wspólne groby na Dzikich Polach, które nie tylko wypasowi kóz służyły, ale nade wszystko wielkim, zbiorowym grobem były. Ile istnień ludzkich pochłonęły walki, nikt nie umiał policzyć. Jedynie wilki czy zdziczałe psy rozszarpujące ciała poległych, widziały ogrom zadanych cierpień i kałuże zakrzepłej krwi w miejscach stoczonych bitew. Ludzie, dostrzegając na niebie kołujące ptaki oraz słysząc wycie lub szczekanie zwierząt walczących o pożywienie, oddalali się pospiesznie. Niektórzy zmawiali krótką modlitwę w intencji zabitych, po czym czynili znak krzyża na piersi i uchodzili, jak najdalej od przeklętego obszaru. Tak, to się wtedy działo, na ziemiach położonych między Dnieprem, a Dniestrem.

Był początek lipca, 1649 roku...

***

Młody Wasilij, syn Hrihorija, wypasał kilka kóz, pilnując czujnie, aby któreś ze zwierząt nie pobiegło do pobliskiego lasu w poszukiwaniu liści bzu, co zdarzało się w przeszłości. Bosy, odziany w brudne łachmany chłopiec usiadł w cieniu świerków na skraju puszczy i spoglądał co jakiś czas na niewielkie stado, zajęte spożywaniem już nieco pożółkłej z powodu upałów trawy. Wcześniej przytargał ze sobą gałąź lipy, żeby kozikiem porzeźbić nieco. A lubił to robić. Bo, to i czas jakby szybciej płynął i było czym ojcową zagrodę ozdobić. A tam już stały i sarny, i zające, a nawet wilka sprawnie wystrugał, tylko za mały się udał, gdyż drewna zbrakło. Ale największą dumą przepełniało Wasilija ostatnie dzieło – posąg Chrystusa Zbawiciela, co jak go czerń ujrzała, to poczęła się modlić. Na samo wspomnienie młodzieniec skrzywił piegowatą twarz w uśmiechu, ukazując szereg krzywych zębów. Zdmuchnął z niebieskich oczu jasny pukiel włosów i spojrzał w kierunku stada kóz, które na chwilę z pola widzenia stracił rzeźbieniem zajęty.
– O, ne! – krzyknął zdenerwowany, kiedy zauważył brak jednego bydlęcia. Szybko wstał i przyprowadził trzy pozostałe zwierzęta. Przywiązał je powrozem do drzewa, po czym ruszył po śladach uciekiniera w głąb kniei. Pamiętał, iż ostatnim razem koza nie zbiegła zbyt daleko, więc wciąż tlił się płomyk nadziei, że i teraz gdzieś w pobliżu zżera liście bzu.

I tak szedł Wasilij, mijając szeregi świerków oraz sosen i uważnie obserwując odciski racic, aby tropu nie zgubić. Dotarł do znajdującej się niedaleko skraju lasu groty, nazywanej przez czerń „Zimną paszczą”, bo wyglądała jak otwarta gęba, zaś w jej środku nigdy nie było ciepło. Niektórzy gadali, że korytarze pieczary prowadziły aż do samego piekła. Tak po prawdzie, to diabła nikt tam nigdy nie spotkał. Ale nie wiadomo jak długie odnogi były, gdyż żaden człek nie dobrnął do końca. Bo i po co?
– Tut i wlazła koza – warknął wściekły i przeskoczył nieduży głaz, leżący przy wejściu do jaskini. Po czym zrobił kilka kroków w głąb. Przed nim, w ciemnościach, zamajaczył jakiś kształt.
– Nu prijdu tut, durna kozi! – zawołał, lecz nieposłuszne zwierzę postanowiło w dalszym ciągu ukrywać się przed upartym tropicielem. Chcąc nie chcąc, podreptał z grymasem wściekłości na twarzy w kierunku kozła.

Po kilku krokach, kiedy wzrok Wasilija przyzwyczaił się do ciemności, spostrzegł swoją pomyłkę. Sparaliżowany strachem stanął jak wryty, a na czole – pomimo chłodu panującego dokoła – błyskawicznie pojawiły się kropelki potu.
– Bohu Wsiemohutnij – wyszeptał i powoli przeżegnał się.
To był ostatni gest, jaki wykonał przed śmiercią.

***

Chałupa starego Horoszki stała na uboczu, oddalona od najbliższych sąsiadów o jakąś godzinę marszu. Horoszko mieszkał tylko z żoną Daryną, bo dzieci poszły dawno w świat. Córka wyszła za mąż za Kozaka, który zaniechał wojaczki, nogę pod Piławcami straciwszy. Trójka synów, o ile jeszcze dychali, walczyła gdzieś pod rozkazami hetmana Chmielnickiego.

Ciężko było samym starym zajmować się zagrodą, ale cóż począć. I tak co dzień dziękowali Bohu, że żywi jeszcze, bo wielu innych dyndało na przydrożnych drzewach bądź spłonęło żywcem wraz z dobytkiem.
– Staryj, prinesti wodi – rzekła Daryna. Była dwa razy grubsza od męża, a i silniejsza, co kilka razy udowodniła tłukąc go po łbie, kiedy horyłku upity do domu wracał i swoje rządy próbował wprowadzać. Kobieta stała w sieni chałupy. Po chwili, nie doczekawszy się żadnego odzewu ze strony męża, wychyliła głowę na podwórze i dodała: – A ty słyszał mene?
Chudy, wysuszony Horoszko siedział na ławce przed krytym strzechą domem i palił fajkę, miętoląc przy tym siwe, długie wąsiska. Wstał i w milczeniu poszedł w kierunku wykopanej za stodołą studni.

Kiedy dotarł na miejsce, zauważył zdziwiony, że łańcuch przytwierdzony do kołowrotu jest opuszczony, a ceber zanurzony w wodzie. Jak sięgał pamięcią, nigdy mu się to nie zdarzyło.
– Ot, durna baba. – Horoszko szybko wskazał winną. Wzruszył zrezygnowany ramionami i już miał się brać za kołowrót, kiedy spostrzegł w okolicach studni jakieś ślady. – Ki diaboł?
Starzec wkrótce odkrył, że trop prowadził do stodoły, a odciski pozostawione na piasku przypominały kopyta.
„Jeleń”– pomyślał Horoszko. Chwycił za widły i ruszył powoli, cicho, żeby nie spłoszyć zwierzęcia. Gdyby nie słaby wzrok, chłop dostrzegłby, że ślady racic jelenia wyglądają zupełnie inaczej.

Drzwi były uchylone. Chłop wszedł do stodoły i zdziwił się po raz kolejny. W środku nie wypatrzył żadnego zwierzęcia. Stanął obok sterty słomy, kiedy nagle usłyszał za sobą głuchy, przytłumiony dźwięk. Odwrócił się.
Zastygł jak wryty z otwartą gębą, po czym wypuścił z rąk widły, które upadły mu na stopę.
Nawet nie poczuł bólu, zapatrzony we własną śmierć.

***

W największe sali twierdzy Zbaraż obradowało kilkunastu mężczyzn. Przy okrągłym stole stali pochyleni nad mapą: książę Jeremi Wiśniowiecki oraz hetman kozacki Bohdan Chmielnicki. Towarzyszyli im pułkownicy, a także Iwan Wyhowski, który nie tylko szablą, ale i piórem dobrze potrafił władać. Toteż został pisarzem generalnym wojska zaporoskiego. Jako jedyny z zebranych siedział przy stole i skrzętnie przebieg rozmów notował.
– Szpiegi tatarskie donieśli mi, że wróg od strony ziemi czehryńskiej nadchodzi. – Hetman pokazał palcem miejsce na mapie. – Teraz są tu.
– Jeśli mamy im wyjść naprzeciw, to najlepiej będzie się spotkać w tym miejscu. – Wyższy o pół głowy od rozmówcy Wiśniowiecki stuknął palcem w plan, po czym podkręcił ręką czarnego wąsa, dodając: – Step to szeroki, miejsca do bitwy nie zabraknie.
– Jak mamy tam stanąć, to za trzy dni pora nam ruszać – zauważył, przymrużając ciemne oczy Chmielnicki. – Długa droga nas czeka.
– I tak postąpimy – zgodził się książę. – Jutro dołączy do nas hetman wielki litewski. Potem razem w pole ruszymy.
– Toż i sławny Janusz Radziwiłł w progi zawita? – zapytał zaskoczony wódz Kozaków i dodał: – Zaszczyt to wielki u boku tak sławnego dowódcy walczyć.
– Oby to coś pomogło. – Pokiwał głową książę. – W Bogu nadzieja.
– Sława Bogu! – zakrzyknął Maksim Kriwonis.
– Sława Bogu! – odpowiedzieli pozostali kozaccy, a wkrótce po nich koronni pułkownicy.
Wiśniowiecki spojrzał z zadowoleniem na zebranych dowódców. Duch bojowy w nich nie osłabł, mimo zbliżającego się najniebezpieczniejszego wroga, z jakimkolwiek przyszło walczyć. Zresztą, książę nie był zaskoczony. Widząc przed sobą tylu mężnych wojowników, spodziewał się właśnie takiej postawy. W sali przebywali sławni Kozacy - Kriwonis, Fedorenko i Doroszenko, a między nimi jedni z najbardziej doświadczonych pułkowników w całej Rzeczpospolitej: Czarniecki, toczący w tej chwili rozmowę z Baranowskim, oraz Skrzetuski i Korycki, oczekujący w milczeniu na rozwój wydarzeń.
– Panowie pułkownicy! – odezwał się książę. Wszyscy umilkli i zwrócili oblicza ku przemawiającemu. – Za cztery dni ruszamy w bój. Wróg jest potężny i niemal zupełnie nam nieznany. Z Bożą pomocą jesteśmy w stanie pokonać piekielne oddziały. Macie dwa dni na dobre przygotowanie swoich pułków. Teraz możecie odejść. Ja tu z panem hetmanem pomówić muszę.
Dowódcy opuścili salę obrad. Oprócz Chmielnickiego i Wiśniowieckiego w komnacie pozostał jeszcze Wyhowski, który spojrzał pytająco w stronę Kozaka.
– Pozwolisz, mości książę, pisarzowi zostać? – poprosił hetman.
– Niech zostanie – odrzekł. Popatrzył na Wyhowskiego i skrzywił usta w uśmiechu, co rzadko mu się zdarzało. – I niech zapisuje. Zawsze jakiś ślad dla potomnych pozostanie. Historia est magistra vitae.
Książę podszedł do niewielkiej, dębowej szafki i wyciągnął zdobioną karafkę oraz dwa szklane kielichy. Kiedy napełnił je winem, podał jeden Chmielnickiemu, a po chwili wzniósł toast:
– Za zwycięstwo.
– Za zwycięstwo – odpowiedział hetman, po czym obaj wypili po kilka łyków trunku.
– To być może ostatnia karafka wina w zamku – rzekł z żalem Wiśniowiecki, przyglądając się czerwonemu płynowi, wypełniającemu do połowy naczynie. Potem spojrzał na rozmówcę i dodał: – Los człowieka dziwny i nieznany. Jeszcze kilka dni temu, mości hetmanie, oblegałeś Zbaraż przeze mnie broniony, a teraz razem na bitwę się szykujemy.
– Prawda to – przytaknął. – Ale jak mnie doszły wieści o wrogu, tom o rozmowę z mości księciem poprosił – wyjaśnił, jednocześnie strzepując dłonią krople wina z ciemnych, długich wąsów.
– I mi szpiedzy donieśli, że sam diabeł panoszy się na wschodzie – przyznał Wiśniowiecki, zapatrzony w wiszący na ścianie komnaty obraz Maryi Panny. – To prawda, że spod ziemi plugastwo wyszło?
– Pewności nie mam, bo to tylko ze słyszenia znam. – Chmielnicki wzruszył ramionami. – Od Tatarów, które z życiem uszli i do mnie dołączyli. Gadali, że najeźdźca z jaskiń, studzien i dziur wszelakich wylazł.
Dopił do końca wino i powrócił do rozmowy.
– Próbowali z nimi walczyć, ale nie sprostali. Kilku ubili, ale to odporne diabelstwo. Trzeba łeb bestii odciąć, żeby życia pozbawić. Tak mówią.
– Najgorszym jest to – zauważył Wiśniowiecki – że nie wiemy, jak liczni są.
– Bo ponoć ciągle nowi z ziemi wyłażą – wyjaśnił Kozak. – Ale tu też pewności nie ma. Wszyscy, którzy tam byli, nie żyją. A z wysłanych szpiegów połowa wróciła. Widzieli z daleka ogromną armię zmierzającą w naszym kierunku. I to wszystko.
– Przedziwny modus operandi. – Książę zmarszczył krzaczastą brew. – Podobno jeńców nie biorą?
– Nie. Wszystkich zabijają. – Twarz Chmielnickiego spochmurniała. Odstawił pusty kielich na stół i przeżegnał się. Potem powiedział, chcąc zmienić grobowy nastrój: – A o brak wina niech wasza książęca mość się nie martwi. Moi kozacy mają na wozach pełne beczki trunków wszelakich.

***

Następnego dnia, po południu oddziały dowodzone przez Radziwiłła dotarły pod Zbaraż. Hetman litewski udał się do zamku, aby po przebytej drodze odpocząć, a potem szczegóły bitwy z Wiśniowieckim omówić. Natomiast jego wojsko razem z Kozakami i koronnymi bratać się poczęło, dużo przy zawieraniu znajomości miodu i piwa wypijając.
Kiedy nadeszła noc i gwiazdy na niebie rozbłysły pełnym blaskiem, w obozie zapłonęło kilkanaście ognisk, a wokół nich zasiedli wojacy. Z daleka słychać było śpiewy oraz dźwięki bandury i kobzy, uzupełnione melodią sopiłki, a wszystko w rytmie nadawanym przez uderzenia w tułumbas. Po pewnym czasie, kiedy miód mocno uderzył do głów, niektórzy Kozacy zaczęli tańczyć trepaka. Wkrótce dołączyli do nich wiśniowiecczycy i żołnierze pod buławą Radziwiłła służący.
Wtem, przy największym z płonących stosów drewna, tłum rozstąpił się, tworząc niewielki plac. Pozostało na nim dwóch pijanych żołnierzy. Jednym z nich był chorąży Kacper Dmochowski, służący pod rozkazami Mikołaja Skrzetuskiego, a jego oponentem Kozak z pułku Kriwonisa – Jurij Makaruk. Co prawda, żaden szabli jeszcze nie dobył, lecz wyglądało na to, że conflictus do walki doprowadzić może.
– Na oficera Rzeczpospolitej łapy podnosisz?! – krzyknął Dmochowski. – Na szlachcica?
– Ja takoż ofisjer. A że ty dworjanin, to nicziowo nie znaczit. – Kozak odpowiedział wyzywająco i opróżnił jednym haustem zawartość trzymanego w dłoni dzbana, po czym cisnął naczynie w ognisko. – Lach to Lach.
– Ty psubracie! Stawaj! – Chorąży splunął na ziemię. – Wnet twój osełedec razem z twoim pustym łbem na ziemi będzie!
Rozległ się dźwięk wyciąganych z pochew szabel. W blasku pomarańczowożółtych płomieni błysnęły ostrza, zapowiadając śmiertelny pojedynek.
– Pax! – dobiegł głos z tłumu. Jakaś postać przedzierała się między zgromadzonymi żołnierzami w kierunku dwóch przygotowanych do pojedynku mężczyzn. Wąsaty jegomość torował sobie drogę, nie szczędząc stojącym wojakom kopniaków i szturchańców. – Pax między chrześcijany, mówię!
Rozjemcą był pułkownik Mikołaj Skrzetuski, który zatrzymał się pomiędzy skłóconymi i ostrym tonem rzekł do Dmochowskiego:
– Panie chorąży, schowaj szablę! To rozkaz!
Pułkownik zdawał się nie słyszeć bądź z rozmysłem puścił mimo uszu szyderczy śmiech, stojącego za nim, pijanego kozaczyny.
– Ot i za dużo ja wypił, bo mene Lachy mnożiti przed oczimi. – Wielki, jak niedźwiedź Makaruk głośno zarechotał, trzymając się za nabrzmiały brzuch.
– Ja ciebia na palu wbiju, suczyjsynu! - Rozległ się wrzask, który uciszył wszelkie rozmowy. Zebrani zwrócili głowy w stronę krzyczącego, wiedząc, że groźba może być spełniona. Spośród tłumu wyszedł Kriwonis, patrząc pogardliwie na grubego piechura. Fiodor zastygł w przerażeniu i jakby trochę wytrzeźwiał na widok swojego dowódcy. Tymczasem Maksim Kriwonis podbiegł do szukającego zwady Kozaka i mocno kopnął go w dłoń, szablę przy tym wytrącając. Chwycił tył głowy Makaruka, po czym huknął czołem w nos zaskoczonego mężczyzny. Na twarzy wojaka pokazała się krew, a cios pięścią w skroń sprawił, że Fiodor upadł, uderzając głucho plecami o ziemię i tracąc przytomność.
Wściekły pułkownik kozacki stanął nad nim z zaciśniętymi pięściami, lecz po krótkiej chwili nieco ochłonął. Spojrzał dzikim, groźnym wzrokiem na przyglądających się zajściu żołnierzom i ryknął:
– Zabiricie to scierwo!
Trzej piechurzy zaporoscy, prawdopodobnie druhowie zamroczonego Fiodora, podnieśli go i szybko zniknęli w tłumie.
Kriwonis zbliżył się do Skrzetuskiego i klepnął go przyjacielsko po plecach.
– Patrz, pane Nikolaju, co po pyjanstwe możet stac – powiedział, wskazując palcem miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał Makaruk. Próbując bronić swojego podwładnego, dodał: – Jutro, jak budze trzezwy, to budze inny człowek. Ale y tak srogo ja z nym pogadam.
Pułkownik Skrzetuski nie był zaskoczony słowami Kozaka, bo sam na jego miejscu starałby się skórę swojego żołnierza chronić. Zdziwił go natomiast przyjacielski ton Kriwonisa oraz wypowiedź pijaństwo potępiająca. Wszyscy wiedzieli, że Maksim to moczymorda i zarazem okrutnik jakich mało. Nabił na pale więcej ludzi niż sam Tuhaj-bej, a kiedy palono lackie wsie, dosiadał wierzchowca, po czym jeździł solum dokoła sadyby, siekąc szablą uciekających z płomieni. Popijał przy tym miód i śmiał się do rozpuku. Mikołaj pamiętał również przemarsz swojego pułku przez niewielki las, gdzie na drzewach dyndały dziesiątki starozakonnych, przeważnie dzieci. Powiadano, że to również makabryczne res kozackiego pułkownika. Zresztą w oddziałach, którymi Kriwonis dowodził, także dyscyplinę za pomocą pala i szabli wprowadzał. Tu, nolens volens, trzeba oddać, że cieszył się szacunkiem i posłuchem wśród swoich wojaków, gotowych w ogień za nim pójść. A nawet i do piekła, aby samego Belzebuba zadem na zaostrzony kołek nabić.
– Pane pułkownyku. Spraszam do mojej siedzyby. – Maksim wskazał dłonią biały namiot, znajdujący się niedaleko i będący większą kwaterą niż inne kozackie połohy. – Pogadamy, wyna popyjemy. Skoro mamy walczyć plecy w plecy, jak braty, to trza nam se poznac!

***

W kwaterze zajmowanej przez Kriwonisa walało się na ziemi mnóstwo pustych karafek i dzbanów, a w powietrzu wirowała chmara much, prawdopodobnie przyciągnięta smrodem, który przyprawił Skrzetuskiego o mdłości. Fetor był mieszaniną zapachów wina i wymiocin oraz pewnych potrzeb, zazwyczaj przez człowieka załatwianych jak najdalej od miejsca spoczynku. Przez głowę Mikołaja przebiegła myśl, że Kozak miał nieco inne mniemanie w tej materii.
Kriwonis pozbył się przepoconej koszuli i rzucił ją na posłanie. Jego nagi tors był przeorany w kilku miejscach bliznami.
– Spocznyj sobie, pane pułkownyku. – Maksim wskazał dłonią niewielki, drewniany stołek, a sam po chwili zajął miejsce na niemal bliźniaczym zydlu, trzymając w ręce gliniany dzban. – U mnie ne najdzesz kelycha, ale możem, jak braty z jednego dzbana pyc.
Podał pułkownikowi wojsk Rzeczypospolitej wypełnione winem naczynie, uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział:
– Na pohybel naszym wrogom.
– Na pohybel – odrzekł szlachcic, po czym wychylił dzban, chciwie połykając płyn. Zajęty sprawami nawet nie zauważył wcześniej, jak bardzo był spragniony. Przekazał naczynie Kriwonisowi. – Bóg zapłać. Całkiem niezły ten miód.
– Eee... Toż to sobacze szczyny. Ale lepsze to, nyż nyc. – Kozak machnął z rezygnacją ręką i po chwili dodał zadowolony: – Jak my w czajkach statky Turków zdobywaly, to tam, to było wyno! Na moment zamilkł, jakby pogrążając się we wspomnieniach, z których wyrwał go głos Skrzetuskiego.
– Daleko waść pływał?
– Ha! Toż ja dwa razy pod sam Konstantynopoł podpłynął. A statków, to ze dwadzieścia zdobył i złupił. Zresztą znam ja zwyczaje Turków, bo jakom mały chłopak szorował pokłady ichnich statków.
– Jakże, to? – zapytał zaskoczony i wziął z rąk Kozaka dzban, po czym przyłożył do ust.
– A tak, pane brate. Ja se ne urodzył na Ukrainu. Ja dworjanin, ale na dużej wyspe se urodzył. Mój ojciec nazywał se Shejn Kameron, a ja uciekł z nym z mojego kraju, kedy mene było dziewjac ljet.
– Jak się ta wyspa, czy też kraina nazywa?
– Alba. Jest otoczona z triech stron morzamy.
– Z trzech? A co jest z czwartej?
– Z jednej strjeny mamy sosieda i wroga największego. Ta kraina, to Englaland. – Kriwonis przerwał wypowiedź i wziął głęboki wdech. Po chwili znowu przemówił: – Od wieków pozbawiajut nas ziemli i starych praw. Wziali nas do jakowejś uniji, ale każdyj z moich krajan chce wolnej Alby! No, może prawie każdyj...
Pułkownik kozacki powstał ze stołka i podszedł do parcianego wora, z którego wyciągnął kolejny dzban. Potem usiadł na wcześniej zajmowanym miejscu i podał naczynie Mikołajowi.
– Mów waszmość dalej – zaproponował wiśniowiecczyk i wypił łyk wina. – Szczerze ciekaw jestem dalszego ciągu opowieści.
– Moju matku englanskie sabaki zhanbyly, a potom gardło poderżnely. Jak bydlęciu. Tfu! – Kozak splunął na ziemię i mówił dalej: – Ojciec, jako wróg ichniego króla musał ubieżac. Zabrał mene na statek i my wyruszyli do Ameryki. Pan pułkownyk o Ameryku słyszał?
– Tak, słyszałem – odpowiedział Skrzetuski. Próbował poukładać sobie w głowie historię, nieco bełkotliwie opowiadaną przez gospodarza. – Podobno poganie tam mieszkają, co ludzkie mięso jedzą i do demonów się modlą. A bory tam takie, że strach wchodzić. Żyją w nich węże, grube jak pień dębu, i pająki, wielkie jak wilcy.
– I ja to samo słyszał. - Kozak pokiwał potakująco głową, jednocześnie okręcając długi pukiel ciemnych włosów dookoła ucha. – Ale wyjsca ne bylo. W cału Europu król Englalandu ma szpiegów, to trza bylo za wielką wodę ubieżac.
Maksym wyciągnął z przewieszonej przez ramię sakwy, wyrzeźbioną na kształt głowy smoka, drewnianą fajkę, w którą nabił zieloną, pachnącą miętą machorkę.
– Zakurisz, pane pułkownyku? - Skierował cybuch w stronę gościa.
– Stokrotne dzięki, mości pułkowniku, ale nie palę - odmówił Skrzetuski i wzdrygnął się na samą myśl o połykaniu dymu. Zawsze uważał, że to wbrew naturze.
– Ale to dobra machorka – nalegał Kozak. – Tatarzy prywożat jom z dalekych, wschodnych ziem. Rozjasna w głowe, a i wyno lepsze po nej i apetyt rosne.
Mikołaj nie chciał urazić Kriwonisa, więc włożył koniec fajki do ust i zaciągnął się. Poczuł ból w płucach, przez co zaczął przeraźliwie kaszleć. Twarz mu poczerwieniała, a oczy zaszły łzami i jakby trochę się zwęziły. Po krótkiej chwili odchrząknął, po czym oddał cybuch właścicielowi.
– Haha! Pan pułkownyk nigdy ne kurił? – Zaśmiał się Maksym. Odpowiedzi na pytanie nie oczekiwał, gdyż była oczywista. Wciągnął dym do płuc, a potem wypuścił dużą, białą chmurę.

Skrzetuski poczuł się jakoś dziwnie. Inaczej. Wszystko dookoła jakby spowolniło i nabrało jaskrawszych barw, a jego słuch potrafił rozróżnić każdy, nawet najcichszy dźwięk. Skrzywił usta w uśmiechu na widok kozaczyny, bo nagle wygląd interlokutora zaczął go bawić. Przypominał mu teraz kozła, który zamiast rogatego łba miał wygoloną, kozacką głowę trzymającą w zębach fajkę. Wiśniowiecczyk po chwili otrząsnął się i wziął w garść, nie chcąc obrazić siedzącego naprzeciw gospodarza.
– Miodu? – zapytał szczerzący brązowe zęby ataman. – Po machorce suchosc w gardle okrutna.
„O, tak! Pić!” - pomyślał Mikołaj. Przyssał się do dzbana i chłonął trunek. Kiedy uznał, że ugasił pragnienie w naczyniu pozostało niewiele płynu. Spojrzał trochę niepewnie na Kriwonisa, a ten rzekł:
– Nyc se ne martw, pane Nikolaj. U mene baby ne ma, ale pywo albo wyno zawsze jest! – Po tych słowach gospodarz ponownie sięgał do worka i już po chwili otwierał kolejny dzban. Potem podał go gościowi.
– I co było dalej? Jak mniemam, waszmość nie dotarłeś do Ameryki? – Skrzetuski postanowił wrócić do rozpoczętego wcześniej tematu.
– Ne. Na morje napadly nas piraty berberyjskie. Bodaj sczezły, kurwie dziury! Mojewo ojca zasiekali na smerc, a mene, jako newolnyka na turecky statek spredaly. Tfu! Bladź!
Kriwonis wskazał ruchem głowy, że też chętnie skorzystałby z naczynia, które od dłuższego czasu przebywało w dłoniach Mikołaja. Gdy ugasił pragnienie, zadowolony parsknął głośno.
– Przez rok ja pokład na ichniej łajbie mył. A potem, to lato zdaje se było, czajki kozackie podpłynely i psubratów pohanskych wyciely w pień. Jak wiepszów. Mene przygarnely, bom kristianskij. I tak zostało – zakończył opowieść, a po chwili dodał: – Ja wyrósł na Dzikoje Polje i znam tu każdy kamen.
Po krótkiej przerwie zaproponował:
– Może pan pułkownyk jeszczjo zakuric machorki chce?
– A dajże, waszmość. Jeszcze raz spróbuję – wyraził zgodę z większą ochotą niż poprzednio.
– Ot, mołodziec. Od razu ja pana pułkownyka polubył – zaśmiał się rubasznie ataman, podając Mikołajowi fajkę. – A ja jeszcze horyłki trochę
mam...

***

Skrzetuski obudził się z potwornym bólem głowy. Spostrzegł, że był przykryty futrem i leżał na ziemi w namiocie Kriwonisa. Tymczasem gospodarz spał, głośno chrapiąc. Co jakiś czas instynktownie odganiał ręką roje much, które lądowały uparcie na jego długich wąsiskach. Światło, wpadające do środka przez niewielką dziurę w górnej części kwatery, obwieszczało nadejście dnia.

Mikołaj postanowił opuścić gościnne progi i pójść w stronę rzeki, żeby obmyć ciało po trudach minionej nocy. Powoli przypominał sobie niektóre szczegóły wczorajszego wieczoru. Pamiętał, jak Kozak opowiadał o wypadach zbrojnych na Mołdawię i Wołoszczyznę oraz na tatarskie miasta i ułusy. Najbardziej, jednak podobały się Skrzetuskiemu historie o wyprawach na ziemie położone nad Bosforem. W czasach, kiedy przed potęgą turecką drżała cała Europa, Kozacy potrafili zaświecić pożogą w oczy nawet sułtanowi. I to w samej stolicy jego państwa.
– Witaj, mości pułkowniku.
Mikołaj odwrócił się, słysząc znajomy głos. Przed jego zmęczonym obliczem stał Iwan Wyhowski, dzierżąc w dłoniach zwoje papieru. Pisarz skrzywił usta w przyjaznym uśmiechu i podszedł bliżej zagadniętego. Czarnowłosą głowę zalewały mu strumienie potu, spływające po twarzy i znikające pośród bujnych wąsów i brody.
– Coś nietęgo waszmość wygląda? – Iwan z trudem powstrzymywał wybuch śmiechu, a w jego szarych oczach zaświecił błysk ironii. – Słyszałem, że z Maksymem jakoweś rozmowy pan pułkownik toczył?
– Trochę pogadalim, jak to żołnierze przed bitwą – odpowiedział, wyglądający jak siedem nieszczęść Skrzetuski. – Ale dość o mnie. Widzę, że waszmość z twierdzy wracasz. Jakie wieści?
– Dobre – oparł. – Wiadomo, że Tatarzy i zjednoczone pod flagą Rzeczpospolitej wojska kozackie, polskie i litewskie dziś wyruszą. Na rozmowach w twierdzy pojawił się Tuhaj-bej, który dołączył do przymierza. Jutro powinniśmy spotkać wroga w polu. No, ale o tym waść wiesz.
– A o czym mi nie wiadomo? – Pułkownik wyczuwał w głosie rozmówcy, że jakowąś ważną wiadomość ma do zakomunikowania.
– A o tym, że niedawno przybył poseł z Warszawy – oznajmił Wyhowski z nieukrywanym zadowoleniem. – Dostarczył pismo, w którym stoi, że wczoraj Najjaśniejszy Pan Jan Kazimierz wraz z armią do nas wyruszył. A siła ich! Bo to ze sto tysięcy ludzi będzie.
– Na bitwę nie zdąży?
– To zależy od tego, jak długo wytrzymamy. Gdyby się nam nie udało... - zawiesił na moment głos. – To może w innym miejscu potęga rycerstwa Rzeczypospolitej i sojuszników diabelski pochód zatrzyma. Wszystko w ręku Boga.
– Nie martw się, mości Wyhowski – pocieszał Mikołaj. – Rozbijemy w pył nieprzyjaciół, a króla powitamy na przyjęciu w zamku, a nie w polu. A teraz bywaj, przyjacielu, bo muszę się przed wymarszem oporządzić.
– Bywaj, panie pułkowniku. – Pisarz klepnął chwiejącego się Skrzetuskiego w ramię, po czym ruszył do namiotu Kriwonisa.

***

Po południu dwustutysięczna armia wyruszyła na wschód. Pochodowi ogromnej ilości ludzi i zwierząt towarzyszyły tabory wozów, na których wieziono armaty i inne niezbędne do prowadzenia walki utensylia. Każda z nacji śpiewała swoje pieśni bojowe, a owa swoista dysharmonia powodowała nieziemski hałas, sprawiający, że włosy stawały dęba.
Na czele czterech ogromnych armii stał Jeremi Wiśniowiecki, wyznaczony na głównodowodzącego przez króla Rzeczpospolitej. Pomimo niezadowolenia Tuchaj-beja i kilku przywódców kozackich udało się księcia na tym ważnym officium zatrzymać, dzięki hetmana Chmielnickiego mediacjom i zabiegom. Zresztą plan starcia był bardzo prosty: uderzyć całą potęgą na wroga i walczyć jak najdłużej, choćby do ostatniego żołnierza.
Wieczorem odziały dotarły na miejsce, w którym następnego dnia planowano wydać bitwę. Szybko rozbito obóz. Niektórzy przygotowywali broń, inni siedzieli w ciszy przy ogniu; wszyscy z niepokojem oczekiwali na nadchodzącą batalię. Szpiedzy donieśli, że wrogie odziały powinny być widoczne przed południem na stepie.

***

Nazajutrz polecono kapelanom przygotować mszę, a że w obozie rezydowali żołnierze kilku wyznań, odbyły się dwie eucharystie – pierwej katolicka, potem prawosławna. Po zakończeniu modlitw, Wiśniowiecki wysłał podkomendnych do sprawdzenia stanu wojsk i ustawienia szyków, aby wszystko przed starciem gotowe było. Na jego rozkaz to samo uczynili obaj hetmani, oraz, choć z niechęcią, Tuchaj–bej.

Książę wyjechał konno przed przygotowane do walki oddziały. Jego długie, czarne włosy podskakiwały w rytm równego kłusa wierzchowca, a po twarzy i brodzie ściekał pot. Ściągnął wodze, po czym wytężył wzrok, spoglądając przed siebie.

W oddali, na horyzoncie pojawiły się jakieś ciemne kształty. Na razie zamajaczyły tylko pierwsze szeregi, lecz wzbita podczas marszu ogromna chmura pyłu wskazywała, iż były ich tysiące.
– Idą – mruknął cicho.

Mimo, że nie dosiadali wierzchowców, zbliżali się dość szybko. Nie śpiewali przy tym żadnych pieśni bojowych i nie uderzali miarowo w bębny, jak to zazwyczaj czyniła maszerująca piechota. Poruszali się w ciszy, raz na jakiś czas przerywanym dźwiękiem wydawanym przez towarzyszące im zwierzęta.

Po niedługim czasie, kiedy pochód znalazł się bliżej, oczekujący ludzie mogli dostrzec wygląd nieprzyjaciół. Najeźdźcy ramiona mieli wydłużone i pokryte guzami, a skórę porośniętą owłosieniem czarnym jak smoła, co ją obrońcy obleganego zamku na łby wrogom wylewają. Pyski ich złowrogie, podobne do szczupaczych, a oprócz tego z szerokich ust wystawały długie, ostre kły. Oczy świeciły szkarłatem, jakoby żarem z ogniska, a owa czerwień była dobrze widoczna nawet w blasku światła słonecznego. Poruszali się szybko na mocno umięśnionych, krzywych nogach zakończonych kopytami. Wyglądali na wyższych od człowieka o dwie, a niektórzy nawet o trzy głowy. Potwierdzało to prawdziwość opowieści Tatarów, którzy z zaatakowanych terenów z życiem uszli, do Chmielnickiego dołączając. Większość poczwar była naga, lecz nieliczni mieli na sobie stalowe kolczugi i zbroje oraz hełmy z żelaznych obręczy i zielonej skóry z dziobami wyglądającymi jak krucze. Uzbroili się w miecze o szerokich głowniach, maczugi i topory, które trzymali w wielkich szponach przypominających orle pazury. Byli wśród nich też tacy, co żadnej broni nie mieli i wyglądało na to, że stanowili większość. Niektórzy prowadzili na postronkach wilki, a inni jakieś czworonożne stwory posiadające łeb jaszczurki i tułów psa. Nikt w obozie wojsk Rzeczpospolitej nie wiedział nic o pochodzeniu wroga, ale pewność była, że są istotami przepojonymi złem i żądzą zabijania.

Książę dał sygnał do ostrzału armatniego. Po chwili rozległy się salwy, a pośród najeźdźców raz po raz wybuchały pociski, wyrzucając w powietrze oderwane części ciał stworów. Potem rzesza piekielnych stworzeń przez jakiś czas była niewidoczna, schowana w dymie artyleryjskim wymieszanym z kurzem i pyłem. Działa długo pluły ogniem, póki nie uleciała w powietrze ostatnia kula. Nastała krótka cisza. Kiedy wiatr rozgonił chmury dymu, ponownie ukazał się pochód wroga, nieprzerwanie maszerujący po stepie, choć bez wątpienia nieco ostrzałem armatnim przetrzebiony.

Wiśniowiecki patrzył jeszcze przez chwilę w kierunku nadciągających kreatur. Kiedy usłyszał za sobą westchnięcia oraz pomruk przerażenia, zdecydował przemówić do żołnierzy. Zawrócił konia i stanął naprzeciw zgromadzonych, zdając sobie sprawę, iż niewielu usłyszy jego słowa. Liczył jednak na to, że skupieni bliżej pociągną resztę w bój.
– Żołnierze!
Szepty i wszelkie rozmowy ucichły, po czym tysiące oczu zwróciło się w kierunku księcia.
– Za chwilę rozpoczniemy walkę, którą z Bożą pomocą zwyciężymy. Nie lękajcie się wroga, albowiem nie ten, kto groźnie wygląda, ale ten co ma odwagę i Boga w sercu, zwycięzcą będzie. – Jeremi uniósł buławę, sygnalizując podkomendnym, by wydali rozkazy do ataku. – I pamiętajcie: żeby demona zabić, trzeba uciąć mu łeb. A więc w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Naprzód!
Nastroje w obozie zmieniły się diametralnie. Tłum ryknął, po czym piechota ruszyła w pole. Wkrótce rozległy się odgłosy walki. Wśród tumanów pyłu było słychać dźwięki uderzeń szabel, krzyki zabitych oraz rannych i nieziemskie ryki stworów przemieszane z warczeniem wilków i ogłuszającym piskiem jaszczurowatych czworonogów.

Ludzie musieli atakować w kilku jedną poczwarę. Często dwóch przebijało ją pikami i trzymało przez chwilę na drzewcach, by kolejny piechur mógł ściąć szablą łeb. Nie było to łatwe, gdyż bestie imponowały nadzwyczajną siłą oraz odpornością, często łamiąc dardy i zabijając żołnierzy bronią lub rozszarpując na strzępy szponami. Zdarzało się też, że zagryzały człowieka, jak drapieżne zwierze swoją zdobycz. Ukatrupienie piekielnika dodatkowo utrudniały rzucające się do gardeł człowieczych wilki i psopodobne jaszczury, choć łatwiej je szło ubić, aniżeli ich właścicieli. Pomimo tego sprzymierzone wojska długo i dzielnie stawiały czoła najeźdźcy, dokładając starań, aby jak najwięcej czarnych łbów szablą strącić. Walczyli zażarcie, nie zwracając uwagi na odnoszone rany i ból w myśl zasady: audaces fortuna iuvat timidosque repellit.

Po długiej i wyczerpującej bitwie opór ludzkiej piechoty począł powoli się załamywać. Wiśniowiecki dał sygnał jeździe, aby była gotowa do natarcia, po czym wyciągnął szablę i pocałował oręż.

***

Wyhowski dołączył do czekających na rozkazy hetmana konnych kozaków. Chmielnicki zauważywszy pisarza, podjechał bliżej i spojrzał na przyjaciela.
– Nie po to ja ci życie ratował, żeby ty tera na zatracenie szedł! – huknął niespodziewanie.
– Że co? – Iwan pobladł na widok groźnej miny dowódcy.
– To, że walki zabraniam! – rozkazał Hetman, a widząc zdziwienie na twarzy Wyhowskiego, natychmiast dodał: – Zostaniesz na tyłach i będziesz notował przebieg bitwy. Jedna szabla nas nie zbawi, a twoja pisanina może być bezcenna dla pokoleń.
Iwan pozostał na stanowisku, wierząc, że Chmielnicki zmieni zdanie. Na próżno.
– To rozkaz! A teraz zawracaj konia.
Pisarz zaporoski odjechał. Zatrzymał się na tyłach, w niewielkiej odległości od przygotowanej do szarży jazdy. Zeskoczył z konia i wyciągnął z umieszczonego na siodle, skórzanego worka kilka kartek papieru oraz pióro i przybornik do pisania. Po czym zasiadł na niewielkim głazie.

***

Jeźdźcy w skupieniu oczekiwali na rozkaz. Stali obok siebie husarze, których karacenowe zbroje lśniły w słońcu, a oczy, na od dawna niegolonych twarzach, groźnie zerkały spod szyszaków. Zaraz za nimi i na flankach czekała lekka jazda złożona z petyhorców, Tatarów i Kozaków, nie tak dobrze opancerzonych, ale w koniu potrafiących walczyć jak mało kto. Zgodnie z poleceniem wszyscy trzymali w dłoniach szable, gdyż uznano, że piki tym razem nie przydadzą się w walce.
Wiśniowiecki uniósł buławę. Po chwili to samo uczynili hetmani, a potem poszczególnym oddziałom rozkazy wydali pułkownicy. Ruszyli. Najpierw wolno, potem przyspieszyli, by w końcu rozpędzić wierzchowce do galopu i popędzić ku wspólnemu wrogowi.

***

... i nie sprostali wrogowi ludzi i Boga Wszechmogącego. Walczyli zawzięcie, niczym Archanioł Michał z Szatanem samym, ale demony, choć straty poniosły spore, nie dały się pokonać.
Widzę ja teraz, jak dobijają rannych, zagryzając ich i chętnie krew ich pijąc, a nawet mięsa ludzkiego próbując. Zaraz przyjdą po mnie. Moja szabla czeka, tanio ja życia nie oddam. Cała nadzieja w Najjaśniejszym Panie i Bogu Miłosiernym. Oby zatrzymali diabelski pochód albo ludzkość istnieć przestanie.

Pisarz Zaporoski Iwan Wyhowski
Dzikie Pola 18 VII 1649


***

Trzy dni później na pobojowisku pojawiło się kilkudziesięciu jeźdźców. Niektórzy z nich przeszukiwali pole bitwy, wypatrując żywego człowieka. Na próżno, gdyż wszyscy byli martwi. Step pokryły tysiące trupów, stając się pożywieniem dla stada padlinożerców.

Na niebie, na którym jeszcze rano gościł letni błękit, pojawiało się coraz więcej ciemnych chmur od czasu do czasu przysłaniających słońce. Powiał mocny, chłodny wiatr, niosąc po okolicy zapach śmierci, a zarazem zapowiedź zmiany pogody i będąc jakoby posłańcem deszczu.

Nieopodal, w towarzystwie kilku sług i duchownego, siedział na białym rumaku król Rzeczpospolitej, Jan Kazimierz. Przyglądał się z markotną miną temu, co pozostało po zjednoczonej armii. Zerkał co jakiś czas na nieboskłon, zaniepokojony gęstniejącymi i przybierającymi ciemną barwę kłębami.
– Boże Wszechmogący – rzekł bardziej do siebie niż do księdza. – Ile istnień ludzkich te dwie bitwy pochłonęły? Tutaj wszyscy zginęli, a nad Bugiem połowę żołnierzy straciłem.
– Najjaśniejszy Panie. Najważniejsze, że diabelskie legiony pokonane – wtrąciła przyodziana w sutannę postać. Był nim stary, siwy jak gołąb mężczyzna i równie spocony jak klacz, której dosiadał.
– Tak. Prawie wszystkich ubiliśmy. Ani jeden nie dał wziąć się żywcem, a ci co przeżyli, wskoczyli do Buga i ślad po nich zaginął – powiedział król. – Dręczą mnie pytania: skąd się plugastwo wylęgło? I czy wrócić może?
– Z piekła - szepnął duchowny i natychmiast przeżegnał się. – Dlatego też, otrzymałem wieści, że Ojciec Święty Innocenty X wyśle wkrótce tutaj grupę inkwizytorów.
– Tylko tego mi brakowało... – Jan Kazimierz pokręcił zniesmaczony głową. – Dlaczegóż to, ojcze Piotrze?
– W Rzymie uradzili, że ktoś wezwał demony czarami. Innymi słowy, nie wierzą w przypadek - wyjaśnił ksiądz. – Chcą przeprowadzić śledztwo.
– Znam ja te ich śledztwa! – prychnął monarcha. – Połowę poddanych mi spalą albo zamęcza na torturach. A tu i tak już niewielu zostało. – Wskazał ręką leżące przed nim trupy i na chwilę zatrzymał wzrok na częściowo przykrytym piaskiem, małym przedmiocie.
Duchowny zamilkł, nie chcąc wchodzić w polemikę z głową Rzeczpospolitej. Tymczasem król rozkazał jednemu ze sług przynieść wcześniej zauważoną rzecz. Kiedy ją otrzymał, uważnie począł oglądać. Znaleziskiem okazała się drewniana faja, wyrzeźbiona na kształt smoczego łba. Po chwili przed monarchą stanął jeden z konnych, wcześniej przeczesujący pobojowisko.
– Znaleźliście coś? – zapytał Jan Kazimierz.
– Tak, Miłościwy Panie – odpowiedział żołnierz. – Znalazłem pisma jakoweś.
– Pokaż. – Monarcha wyciągnął dłoń w stronę jeźdźca.
Wziął zwoje papieru i szybko przejrzał zapiski, po czym rzekł:
– Kroniki Wyhowskiego... Mogą się przydać. – Podał pisma jednemu ze sług. – Pilnuj, jak oka w głowie – nakazał, grożąc palcem.
Jan Kazimierz, po chwili milczenia, popatrzył chłodno na księdza.
– Kiedy inkwizytorzy mają się zjawić? – spytał.
– Tego jeszcze nie wiadomo. Ale sądząc po tym, jak ważka to sprawa, długo nie każą na siebie czekać.
– Jednego diabła pognałem, to będę miał drugiego! – wysyczał wściekły przez zaciśnięte zęby. Założył na głowę trójgraniasty, płaski kapelusz, po czym rozkazał: – Wracamy!
Grupa jeźdźców zmusiła konie do truchtu, powoli oddalając się od pola bitwy. Zaczynał siąpić deszcz, a niebo całkowicie zakryły ciemne, burzowe chmury.
– Jutro wysłać nam trzeba ludzi, żeby ciała oficerów z pobojowiska zabrali – oznajmił Jan Kazimierz. – A i reszcie trzeba jakiś jeden wielki grób wykopać i poświęcić. Nie może tak być, żeby w stepie gnili.
– Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis eorum – zacytował fragment Objawienia, jadący obok króla ojciec Piotr. – Dobrze, że już wracamy. Straszna to i przeklęta ziemia – podsumował.
– Może i przeklęta – mruknął po nosem monarcha i dodał jeszcze ciszej: – Ale nasza.

***

W przestronnej sali stały obok siebie dwie postaci. Patrzyli przez ogromne, zajmujące niemal całą ścianę, okrągłe okno na znajdujący się kilkanaście metrów poniżej plac, na którym zgromadzeni ludzie podziwiali popisy kuglarzy. Na rynku przebywało też kilkunastu handlarzy, zachwalających głośno towar i bezceremonialnie wykłócających się z kupującymi o każdego florena.
– Niedługo pozbędę się tej hołoty z placu – rzekł starszy z nich. Miał na sobie ornat, wykonany z kosztownych tkanin i bogato haftowany, a na czubku głowy białą piuskę. Na zawieszonym na szyi złotym łańcuchu nosił ozdobiony szlachetnymi kamieniami pektorał.
– Jak tego dokonasz, Wasza Świątobliwość? – Druga postać była odziana znacznie skromniej; ciało okrywała czarna tunika z kapturem, przepasana białym sznurem.
– Jak zawsze, Gerome. Tam, gdzie nie da się użyć inkwizycji, zawsze pomoże złoto. Przekupi się kilku urzędników i targowisko zniknie. Musi zniknąć. Nie po to niedawno ukończyliśmy bazylikę, żeby kupcy wrzeszczeli nam pod oknami.
– Święta racja, Ojcze.
– Powstanie tutaj piękny, ozdobiony postumentami i fontannami plac – kontynuował. – Mam zamiar zlecić Berniniemu zaprojektowanie i nadzór nad budową.
Zamilkł, by po chwili zmienić temat.
– A jak tam nasze sprawy na wschodzie, Gerome?
– Tydzień temu poczwary zostały pokonane nad rzeką Bug przez króla Jana Kazimierza, Ojcze Święty – odrzekł zakapturzony mnich. – Niedawno doleciał gołąb z wiadomością.
– Doskonale. – Innocenty X skrzywił usta w pełnym wyższości uśmiechu. – Katolicki król pokonał demony, które pojawiły się na prawosławnej ziemi. Odzyskanie przez nas wpływów na wschodzie to tylko kwestia czasu. Najpierw Ukraina, a potem to już gładko i z Carstwem Rosyjskim pójdzie. Kiedy wyruszacie?
– Pojutrze. Zabieram ze sobą najlepszych.
– Dobrze – szepnął zadowolony. Po chwili rzekł już głośniej:– Pamiętaj, żeby przesłuchiwać przede wszystkim prawosławnych, a w szczególności popów. No i jak trochę starozakonnych na drzewach zawiśnie, to nic złego się nie stanie.
– Wedle życzenia, Ojcze Święty.
– Tak na koniec, chciałbym również nieco skrytykować jedną sprawę.
Oczy Gerome powiększyły się. Ton głosu rozmówcy zabrzmiał groźnie, a nikt – nawet on – nie chciał zaznać gniewu papieskiego. Znał wiele przypadków ludzi z otoczenia Ojca Świętego, którzy nieoczekiwanie popełniali samobójstwa lub umierali nagle, a nawet znikali bez śladu. Gerome kilkakrotnie był narzędziem zajmującym się ludźmi niewygodnymi władzom Kościoła Katolickiego.
– Czy nie wydaje ci się – kontynuował Innocenty X – że armia demonów była zbyt liczna? Przecież wyraźnie mówiłem, żeby przywołać kilkaset demonów, a nie dziesiątki tysięcy.
– Wybacz, Ojcze Święty – zaskomlał inkwizytor. – Nasi demonolodzy popełnili błąd podczas inkantacji. Od stuleci pracujemy nad „Kitab al-Azif ”, ale jak widać ciągle nie wiemy wszystkiego o księdze. Na szczęście przywołali demony niższego kręgu, więc nie były aż tak trudne do zabicia.
Zapadła chwila ciszy, którą po pewnym czasie przerwał głos głowy kościoła.
– Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Lecz jeśli następnym razem coś takiego się powtórzy... Chyba nie muszę kończyć, prawda? – Spojrzał wymownie na Gerome.
– Nie powtórzy się, Ojcze Święty.
– Aliud est facere, aliud est dicere – westchnął Innocenty X, po czym dodał: – Możesz odejść. Kiedy już będziesz w Rzeczpospolitej, postaraj się jak najczęściej wysyłać raporty.
– Tak, Ojcze Święty.
Inkwizytor uklęknął i ucałował dłoń duchownego. Potem powstał, ukłonił się, po czym skierował kroki stronę dużych, zdobionych złotymi ornamentami drzwi. Kiedy opuścił komnatę, zza białej kotary wyszła donna Olimpia Maidalchini.
– Niebawem znacznie powiększysz wpływy kościoła, a prawosławie przestanie istnieć – powiedziała. – Od początku wiedziałam, że nasz pomysł ma duże szanse powodzenia.
– Twój pomysł – zauważył.
– Twój czy mój, co za różnica?
– Masz rację. Żadna albo niewielka.
Uśmiechnął się na samą myśl o tym, co nie udało się kilku jego poprzednikom. Po chwili spojrzał w dół, na plac i wyraz twarzy zmienił mu się diametralnie. – Jeszcze muszę coś zrobić z tym piekielnym targowiskiem.
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#2
Cytat:Żółty kolor traw na łąkach zdarzał się rzadko w tych stronach o tej porze roku. Poziom wód w rzekach i jeziorach niepokojąco opadł, a w niektórych wioskach studnie wyschły na wiór. Nikt nie pamiętał, kiedy po raz ostatni taki żar lał się z nieba.
Za wiele jak na tak mały fragment tekstu.

Cytat:Albowiem wielu z nich, jak również niezliczone trupy Chorągwi Rzeczpospolitej znalazło wspólne groby na Dzikich Polach, które nie tylko wypasowi kóz służyły, ale nade wszystko wielkim, zbiorowym grobem były.
Mogiła, kurhan - coś takiego by mi pasowało na zamiennik.

* W pierwszym fragmencie podoba mi się najbardziej wzmianka o psach i ptakach - dobrze zobrazowane pole bitwy. Wcześniejsze opisy przyrody jako tako - dobrze, iż napisałeś je w miarę krótko, bo ten fragment o suszy na dobrą sprawę nie był zbyt interesujący.

Cytat:Bosy, odziany w brudne łachmany chłopiec usiadł w cieniu świerków na skraju puszczy i spoglądał co jakiś czas na niewielkie stado, zajęte spożywaniem już nieco pożółkłej z powodu upałów trawy.
O tym pisałeś już dość sporo wcześniej, czytelnik pamięta, nie bój się o to.Wink Pogrubione zamieniłbym na krótkie - "pożółkłej".

Cytat:Na samo wspomnienie młodzieniec skrzywił piegowatą twarz w uśmiechu, ukazując szereg krzywych zębów.
Powtórzenie.

Cytat:Przywiązał je powrozem do drzewa, po czym ruszył po śladach uciekiniera w głąb kniei.
...po czym ruszył śladami uciekiniera...

Cytat:– Tut i wlazła koza – warknął wściekły i przeskoczył nieduży głaz, leżący przy wejściu do jaskini. Po czym zrobił kilka kroków w głąb
Ja bym to widział jako jedno zdanie, ale jak uważasz.

* Nie zdradziłeś co zabiło pastuszka - niezły chwyt fabularny, przykuwa uwagę czytelnika, który zaciekawia się co i jak. IMHO po zwrocie, że były to jego ostatnie słowa przed śmiercią dodałbym coś jeszcze - może opis jakiegoś odgłosu? Tak dla podsycenia atmosfery, lecz decyzja należy do Ciebie.Wink

* Fragment o staruszkach - dość zabawnie i bez przedłużek. Rozbawiło mnie stwierdzenie o "wprowadzaniu rządów", gdy wracał pijany do domu.Smile Na koniec chwyt podobny do końcówki fragmentu uprzedniego - ale trzyma napięcie. Tak trochę po filmowemu, że tak powiem.Big Grin
Tutaj błędów nie znalazłem.

* Narada - ciągle przewijało mi się "książę", możesz pomyśleć czy da się to jakoś zastąpić. Druga sprawa - w niemal wszystkich partiach dialogowych dodajesz słowa narratora (rzekł ten i ten, zauważył, potwierdził). Kiedy na koniec rozmawiają już tylko we dwóch możesz sobie to już odpuszczać, bo wiadomo kto mówi, a ta partia dialogu była dla mnie akurat najciekawsza. Także dałoby radę ją udynamicznić.

Cytat:Pax! – dobiegł głos z tłumu. Jakaś postać przedzierała się między zgromadzonymi żołnierzami w kierunku dwóch przygotowanych do pojedynku mężczyzn. Wąsaty jegomość torował sobie drogę, nie szczędząc stojącym wojakom kopniaków i szturchańców. – Pax między chrześcijany, mówię!
Pax, wcześniej cokfiktus i inne zwroty łacińskie dawałbym kursywą. Sięgam pamięcią do "Bożych bojowników" i tam autor chyba postępował w ten sposób - lecz ręki sobie uciąć nie dam.

* Niezły ewenement z tego Kriwonisa.Smile Plus za jego postać (powiem szczerze, że nie wiem czy to postać historyczna, czy Twoja - jakby nie było opisałeś go bdb).

Cytat:– Eee... Toż to sobacze szczyny. Ale lepsze to, nyż nyc. – Kozak machnął z rezygnacją ręką i po chwili dodał zadowolony: – Jak my w czajkach statky Turków zdobywaly, to tam, to było wyno! (Myślnik) Na moment zamilkł, jakby pogrążając się we wspomnieniach, z których wyrwał go głos Skrzetuskiego.
Zgubiłeś myślnik.

Cytat:Tatarzy prywożat jom z dalekych, wschodnych ziem. Rozjasna w głowe, a i wyno lepsze po nej i apetyt rosne.
Big Grin Dobre.

* Jarający Skrzetuski - masakra, spodziewałem się w tym opowiadaniu wszystkiego, ale nie tego. Plus!

* Opis potwornej armii przypadł mi do gustu. Widać, że uważałeś na powtórzenia i ogólną plastykę, bo tutaj nie ma się do czego przyczepić.

Cytat:Kiedy wiatr rozgonił chmury dymu, ponownie ukazał się pochód wroga, nieprzerwanie maszerujący po stepie, choć bez wątpienia nieco ostrzałem armatnim przetrzebiony.
Ta wiadomość nie jest niezbędna.

Cytat:Zeskoczył z konia i wyciągnął z umieszczonego na siodle, skórzanego worka kilka kartek papieru oraz pióro i przybornik do pisania. Po czym zasiadł na niewielkim głazie.
Mi się nie widzi zaczynanie zdania od zwrotu "po czym". Raczej połączyłbym w jedno, choć powiem szczerze, że dawno już nie czytałem niczego w takiej stylistyce, więc mogę się mylić - może w tak stylizowanym tekście to coś normalnego. hmmmm...

Cytat:Powiał mocny, chłodny wiatr, niosąc po okolicy zapach śmierci, a zarazem zapowiedź zmiany pogody i będąc jakoby posłańcem deszczu.
Dziwnie brzmi. Do przemyślenia moim zdaniem.

Cytat:Nasi demonolodzy popełnili błąd podczas inkantacji.
Demonolog kojarzy mi się z teoretykiem. Rozumiem, że chciałeś uniknąć słowa "czarnownik". Można by coś pokombinować, hm hm.

* Spisek - pomysłowe zakończenie.

PODSUMOWUJĄC:
- język, dobra stylizacja i plastyczność gdzie trzeba, ale czasami dynamika kuleje (szczególnie w dialogach, bo każde słowa bohaterów są oznaczone dopowiedzeniami narratora, a przecież nie muszą)
- trzymasz napięcie
- postać Kriwonisa, chyba wywarła na mnie największe wrażenie
- jarający Skrzetuski - no miazga po prostuBig Grin
- bitwa i ogólnie piekielnicy dają radę
- spisek końcowy - powiedziałbym tak było to pomysłowe i ciekawe na swój sposób, ale musisz uważać, by nie przekombinować, bo na prawdę już mało brakowało.

MINUSY:
- przemowa Wiśniowieckiego przed bitwą - do mnie nie trafiła
- fragment z Janem Kazimierzem - moim zdaniem najmniej interesujący. Czemu akurat Jan Kazimierz? Trochę mi się to zdało trochę na siłę, ja bym napisał chyba z perspektywy kogoś mniej ważnego, może złodziejaszka, który plądruje pole bitwy. No jak mówię - umieszczenie w akcji Jana Kazimierza odrobinę "siłowe".

Widać, że się przyłożyłeś do tekstu, jesteś oczytany i obeznany w epoce oraz umiesz trzymać napięcie.

Bardzo mocne 4+/5 jak dla mnie. Było warto poczytać.

Pozdrawiam!

Odpowiedz
#3
Dzięki wielkie, Hanzo

Ufff... W końcu ktoś zamieścił jakiś komentarz. Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu. I bardzo dziękuję za cenne uwagi. Co prawda nie mogę dokonać korekty na portalu, ale na dysku jak najbardziej.

Pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Skupię się na fabule, ponieważ Hanzo wspomniał już i wyliczył błędy. Historia, którą przedstawiłeś spodobała mi się, choć czytając początek liczyłem na więcej takich zaściankowych, ludowych historii - wiesz, o tym jak to diabeł kolejno porywał ludzi we wsiach, jakiemuś dzielnemu kozakowi udało się z jednym zetrzeć i ściąć mu łeb, czym zjednał sobie dozgonną wdzięczność całej wioski itd. Ale zamysł z intrygą papieską, rozejmem na czas walnej wojny z demonami i to wszystko bardzo mi się podobało. Fragment z wizyty Skrzetuskiego w kwaterze Kriwonisa kapitalny :-) No i te początkowe historyjki, z pasterzem Wasilijem i tym biednym chudym chłopem, co go diabelstwo w szopie ubiło. Bardzo udane opowiadanie, jak poprawiłbyś błędy, o których wspomniał Hanzo to już w ogóle nic dodać, nic ująć. Czekam na coś w podobnych klimatach spod Twojego pióra.
Odpowiedz
#5
Dzięki, Kociach.

Bardzo się cieszę, ze Ci się podobało.

Pozdrawiam
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości