Hugh Everett opisuje wszechświat
Chciałbym napisać jak Gombrowicz do pewnej kulturalnej redakcji. A więc, najuprzejmiej prosząc, chciałbym napisać coś przewrotnego i równie błyskotliwego, tak by móc w ten wasz uporządkowany świat wprowadzić odrobinę prawdziwej sztuki albo chociaż szczyptę zdrowej radości. Ale nie mogę, bo jest mi smutno. Drogie Bravo, zakochałem się, a wybranka serca wystawiła mnie do wiatru. A wiatr jest zimny i porywisty, zwłaszcza tutaj – na szczycie Kilimandżaro. I jakby tego było mało, kurewsko się rozpadało, bo z całego serca – tak wyszło – jednocześnie nienawidzę tej swojej ukochanej. Jest egzaltowaną i rozwydrzoną pipą i mnie prześladuje. Witoldzie, czy mógłbyś pocieszyć również i mnie?
Czyli jak palec sam tkwię na tym wielkim cieście, wiecie – tego z reklamy Dr. Oetkera – gdzieś na granicy Tanzanii i Kenii. Niby wszystko spoko, jest klimat, romantyzm i te sprawy. W końcu każde dziecko wie, że Mont Blanc od czasów Juliusza jest już passé. Pewnie dlatego wybrała Kilimandżaro, poza tym twierdziła, że tu bliżej jej z Księżyca, no i wszystko co afrykańskie jest ostatnio modne, i nie znam się. Wiem za to, że po mojej prawej cicho pochrapuje sawanna, ta niekończąca się faza plateau uczucia platonicznego Timona do Pumby albo na odwrót, a po lewej – tak słyszałem – handlują najlepszym towarem na kontynencie, jakby co – znam kilka klubów w Nairobi, uprzejmie zapraszam. I tak, to prawda, chciałbym się pobawić, poznać te wszystkie disnejowskie odloty, może nawet spotkać Kurtza w dżungli i zapolować na żyrafę, żeby spakować ją do szafy i wysłać serdeczniej znajomej. Ale, cholera, nie mogę, bo obiecałem Erazmie, że się z nią spotkam na tej pieprzonej górze, czego się nie robi z miłości, czasem można nawet przeżyć coś metafizycznego na ośnieżonym szczycie.
Więc przychodzę tu co noc, pełen melancholii oraz odrobiny alkoholu, i czekam na ukochaną. Wiatr wieje w oczy, wtedy czuję się naprawdę samotny, kosmos w górze milczy, niebo gwiaździste nade mną i sorry Immanuel, but I can’t, nie będzie żadnego prawa moralnego, jak tylko zdzirę spotkam, dam jej głośnego klapsa. Jednak na razie to ja bawię się w Wertera, wiernego psa i wytrwale sterczę na dachu Afryki, bo tutaj najbliżej gwiazdom. I jest mi smutno, ale całe szczęście są ze mną kreacje, te frywolne koleżanki kronopiów. Serdeczne pozdrowienia dla Cortázara. Gdyby nie one, pewnie już dawno balowałbym na innym kontynencie.
Kreacje dużo się śmieją, łatwo je spić i pięknie wtedy śpiewają o brzydkich rzeczach. Szczególnie ładnie brzmi to tutaj, na krańcu świata albo i dalej, zwłaszcza gdy dodam, że grają przy tym na gitarach basowych z superstrunami. Nawet gwiazdozbiory klaszczą czasami z podziwu, wiwaty i fanfary od widowni na balkonach. Rozprawiają o hipsterskich sprawach, dużo się kłócą i umilają mi czas. No i jest na co popatrzeć, wiadomo, kiedy rozchylają kolanka, dobrze wiem, co mają pomiędzy półkulami, małe rozpustnice. Ale wiecie, co jest najlepsze? Że się słuchają. Spełniają każdą zachciankę lepiej niż złota rybka, polecam sprawdzić, zwłaszcza 50 pozycji twarzą w twarz, naprawdę kultowe potrawy.
Mam pełną władzę, przejmowanie kontroli to moja specjalność i nawet jeśli jestem na dole, to tak jakbym był na górze. Na wielkim cieście w kształcie Kilimandżaro. Albo na odwrót, potrzebne proszę skreślić. Tutaj, na krańcu świata to wydaje się naprawdę ważne, mogę tworzyć, decydować. A destrukcja to też kreacja! Czasami mam wrażenie, że najpiękniejsza z nich wszystkich, cudownie słodka i gorzka jednocześnie, czekoladka o jędrnych biodrach i ciele rozpływającym się w ustach. Na szczycie Afryki zamykam się jak w więzieniu i otwieram się na resztę, rozmawiam swoją własną, małą grypserą. Pociągam za superstruny, mogę wszystko, nie jestem sobą, jestem tobą, wszystkim, tylko wyobraź to sobie, sobie, że właśnie umawiam się z twoją dziewczyną, ale nie martw się bardzo, to tylko seks, to nic nie znaczy.
Czyli kreacje nauczyły mnie, jak produktywnie spędzać czas w niekończącym się oczekiwaniu na Erazmę. Ale wciąż było mi smutno, doradziły więc, żebym przyniósł sobie lustro. I tak zrobiłem, postawiłem je na ośnieżonym szczycie, pamiętam, to był mój sześćdziesiąty raz na Kilimandżaro, skrupulatnie policzyłem. Przyjrzałem się sobie uważnie, odbijałem się na tle mgławic, Orionów, Małych Wozów i reszty tych wszystkich kosmicznych muscle-carów i wcale nie było mi realnie albo bardziej do śmiechu. Usiadłem na rozkładanym krzesełku wędkarskim i po raz kolejny rozpocząłem łowienie kreacji, kiedy ktoś w lustrze mrugnął do mnie. Spokojnie, nie takie rzeczy w życiu brałem, żeby teraz się dziwić. Tylko odrobinę poczułem się jak Alicja i wtedy po drugiej stronie zobaczyłem Erazmę. A więc to tak. Dotknąłem gładkiej powierzchni lustra – albo jej twarzyczki – nie jestem pewien, i wtedy zwielokrotnieliśmy. Podzieliśmy się na setki kawałków i z każdą chwilą nas przybywało. Multi-ja i multi-ona z niedowierzaniem pokręciliśmy tysiącem głów i w tych wszystkich kawałkach tłuczonego szkła upadliśmy na ziemię. Zostały oryginały, czyli my, oraz szklany piasek, który po kryjomu zamknął w sobie nocne niebo, okazało się, że gwiazdy kłują w stopy i ranią dłonie. Tymczasem wybranka mego serca stała po drugiej stronie lustra, a ściśle rzecz ujmując – wtedy już po drugiej stronie pustej framugi.
Nie przywitała się, tylko pogardliwie uniosła dłoń i kąciki ust, dama od siedmiu boleści. Ruchem pełnym gracji przestąpiła na moją część Kilimandżaro i łaskawie pozwoliła, by zafalowały jej włosy, powietrze zrobiło się gęste, to chyba feromony, Coco albo zupa nr 5, skarbie, uwielbiam, gdy pachniesz tym napalmem, który zamierzam na ciebie zrzucić z okazji nastania poranku, tak, wiem, na takie jak ty zawsze się czeka. Upuszczasz coś na ziemię, stary motyw, schylasz się, a ja chyba mam… co ja, kurwa, chciałem – z wrażenia zapominam słów – tak, to był chyba zawał, krew mi odpływa z mózgu, bo serio kocham, gdy na nogi jak pończochy zakładasz gwiazdy, galaktyki, myślę wtedy, że wszechświat ma piękny tyłek, kiedy wypina się jak ty migotliwie.
Gdy wstaje, ściska rękę jakiegoś gościa, trochę się gubię, chyba podniosła go z ziemi, biedaczek.
Mówi mi, że to jej nowy chłopak, fajnie, oficjalnie go przedstawia, dzień dobry i takie tam, nazywa się Hugh Everett III i jest fizykiem kwantowym, super, miło cię poznać. Podobno to gruba ryba i muszę przyznać, że coś w tym jest, w końcu w jednej ręce trzyma podwójnego hamburgera, a w drugiej delikatną jej dłoń. W ustach właśnie zgasł mu papieros. Coś czuję, że to taki typ, co ma na usługach hordy hadronów i atomowe bomby, więc któraś z pewnością zaraz poda mu ogień. Sprawa wygląda poważnie, coś jak teoria wielkiego podrywu, Big-Gang-Bang, te sprawy, dobrze wiem, że Erazma potrafi sobie owinąć wokół paluszka każdego faceta, zwłaszcza bezbronnych naukowców, biedaczek.
Ale właśnie, to w końcu miał być wywiad do poważnego artykułu, więc pytam się. Jak to się zaczęło, hm? Moja platoniczna miłość bez zwłoki spieszy z odpowiedzią:
„Poznałam go w jednym z tych barów urządzonych na amerykańską modłę, pan wie, co mam na myśli, rzędy wytartych siedzeń obitych samochodowymi tapicerkami, kelnerki przebrane za MM i wisienki na shake’ach za pięć dolarów, tyle że ten znajdował się na Księżycu, w ukrytej bazie Nazistów po ciemnej stronie Srebrnego Globu. Proszę nie robić takiej miny, łajdaku, wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że to przez pana musiałam się tam ukrywać.”
Nie kłamała. W skrócie rzecz ujmując: najpierw zatrudniłem armię prawników, którzy potem wsadzili ją za kraty. I słusznie, bo jej się należało. To wszystko z miłości, wierzcie mi. I odrobiny nienawiści, w każdym związku potrzebny jest element dramatyzmu, nie? Niestety Erazma jest sprytną kobietą pełną wdzięków, z których doskonale potrafi korzystać. Przekabaciła jednego z klawiszy, to pewnie dlatego, że zawsze obłędnie grała na pianinie, i uciekła z więzienia w przebraniu księdza. A może ukryta pod jego sutanną, już nie pamiętam dokładnie. Schroniła sie w księżycowej bazie Nazistów, dając im złudną nadzieję na rozwój eugeniki. Wiecie, o co chodzi: zło, twardy akcent i Hugo Boss, jedyna taka mieszanka w galaktyce. Na końcu jednak rozprawia się i z nimi, podczas jednej z imprez podaje im do picia Kool-Aid, przewrotna kokietka.
Tymczasem moja niedoszła dziewczyna kontynuowała opowieść:
„ W barze był tłok, zdecydowanie zbyt dużo dwutlenku węgla, za grosz dobrego smaku. Ale proszę sobie nie wyobrażać, to nie tak, ja wcale nie bywam w tego typu miejscach, to przypadek. Akurat podróżowaliśmy, kiedy nagle mój szofer odwraca się do mnie i stwierdza – w życiu nie widziałam, by był bardzie poważny – że limuzyna się zepsuła, niemożliwe, niemiecka technologia! Bar okazał się być jedynym lokalem po tamtej stronie Księżyca, naprawdę nie chciałam, ale ślepy los, tuż obok, zostaliśmy zmuszeni. Nieważne.
Przedziwne, że odkryłam go w takiej dziurze. Od razu zauważyłam: zgarbiony i nieogolony, okulary wciąż zaparowane od emocji, a na stoliku stygnął list do Nielsa Bohra. Pisał go, zajadając zimne frytki i soczyste hamburgery. Był smutny i przygnieciony swoim posłannictwem, zwłaszcza po tym, jak duński fizyk nie pozostawił mu cienia złudzeń w sprawie jego przełomowej teorii. I wtedy Everett, mój słodki bohater, musiał zbiec na Srebrny Glob, bo już tylko tam mógł propagować swoje przełomowe odkrycie.
A więc było tak: Hugh pisał list do Nielsa Bohra, bo chciał go uprzejmie poinformować, że wcale się nie przejmuje jego opinią, nieodwołalną decyzją o nieprzyznaniu mu racji, bo zwyczajnie ma w go dupie. Szanowny panie profesorze, w którymś z równoległych kosmosów to ja jestem Sprite, a pan pragnienie. A poza tym to prawdziwy artysta. Proszę tylko na niego spojrzeć, od razu wiedziałam, zawsze miałam nosa do wielkiej sztuki. Bez wahania przysiadłam się, przedstawiłam i łaskawie podałam rączkę, nawet nie podniósł głowy. Fakt, trochę gbur, ale nie jestem głupia, od razu zorientowałam się, kim jest, wiele słyszałam o jego teorii i nie mogłam przepuścić takiej okazji. I tak się zaczęło, może niezbyt romantycznie, w sumie tragicznie, wśród jeżdżących na wrotkach marnych kopii Marilyn, w deszczu słonych frytek i z szumiącym w tle ekspresem do kawy. W księżycowym barze, który był schronieniem dla wyrzutków ziemskiej cywilizacji, gdzie damą o najlepszej reputacji była grubouda i wąskogardła butelka Coca-Coli. Doprawdy nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, upaść tak nisko, gdyby tylko mój papa się o tym dowiedział...
Ależ ja się rozgadałam, przepraszam najmocniej.
Popijając waniliowego shake’a, poprosiłam go więc, aby opisał mi wszechświat, wiedział co i jak, też chciałam, zalotnie okręciłam loczek wokół paluszka i zaoferowałam, że w razie czego mogę pójść z nim do łóżka, ja z kolei znam się na tym. On znów pobawił się w gbura, ale wreszcie podniósł wzrok znad kartki, potem kupił dla nas górę hamburgerów, jednak ma w sobie coś z dżentelmena, zapalił nowego papierosa, ale damy już nie poczęstował, cham i prostak, i przemówił. W prostych słowach wszystko mi wytłumaczył.”
Erazma usiadła na szczycie Kilimandżaro, wiatr na chwilę podwiał jej sukienkę, dobry Boże, jesteśmy tak wysoko, pewnie sam podglądasz i z podziwu otwierasz buzię. Mogła tak mówić w nieskończoność, a my w tę jej nieskończoność patrzeć, patrzeć razem z Afryką, wszystkimi świętymi fizykami wszechświata i kreacjami. Te frywolne koleżanki kronopiów też pootwierały buzie i pozwalały, by – kap, kap pomału – żeby słowa jak gęsty syrop skapkapywały im do ust. Jak zahipnotyzowane otoczyły ją i nie mogły oderwać oczu, przykleiły je starannie, udekorowały moją ukochaną malutkimi ślepiami, tak by móc ją śledzić już na zawsze. Kto by pomyślał, one również, małe Brutusy.
Bo okazało się, że to był podstęp, pułapka, perwersyjna zabawa . Nigdy nie wierz kobiecie. U podnóża góry zaczęły błyskać niebiesko-czerwone światła policyjne, jestem zgubiony! Przychodziłem tu co noc, w sumie sześćdziesiąt dziewięć razy, takie poświęcenie! Chciałem przeprowadzić wywiad, potem może tylko trochę niecnie ją wykorzystać, ale z obustronną przyjemnością, przysięgam. A tu taka niespodzianka, skubana wezwała gliny, prędko musiałem coś wymyślić.
Moja dziewczyna wciąż jednak rozprawiała o teorii Everetta, głupia pewnie myślała, że będę zazdrosny, a z góry podsłuchiwał kosmos, bo to w końcu była opowieść o nim.
„Światy równoległe to smutne światy, nieboraki nie umówią na randkę, kwiaty, buzi, nic z tych rzeczy, nigdy się nie przetną. Marzą o grawitacji, o spotkaniu w punkcie gie. Gie-mol i gie-dur, mogłabym o tym zaśpiewać, bo widzisz, skarbie, to zupełnie jak z nami, smutna i tkliwa historyjka o miłości, prawda? Ale nie zaśpiewam, bo zbyt ładnie gram na pianinie.
Ależ się znowu rozgadałam, niemądra ja.
Wracając do naszych baranów. Hugh odkrył, że jeśli jakaś cząstka staje przed wyborem, decyduje się na każdą z opcji jednocześnie, a więc w rezultacie robi wszystko na raz, tylko że w różnych kosmosach równoległych. To prawda, pewnie nie wierzysz, ale to nie bajki, to naukowa teoria. Tym sposobem kwarki, elektrony i wreszcie – my – nieustannie się rozgałęziamy w nieskończoną ilość kosmosów równoległych. Jak fraktalne drzewo, wszyscy znamy te obrazki. Kot Schrödingera potwierdza, że jest żywy i martwy jednocześnie, jego też poznałam u Nazistów na Księżycu, doprawy, słodki z niego zwierzak.
I tutaj dochodzimy do puenty – wszystko, co tylko się może wydarzyć, w którejś części wszechświata po prostu się wydarza.
Kochanie, jesteśmy wypadkową stanów kwantowych losowanych przez rzut kostką, tak powiedział mój wspaniały Everett III, czyż nie jest genialny? Zdradził mi też, że zajada się hamburgerami, w końcu jest prawdziwym Amerykaninem, i wypala trzy paczki fajek dziennie, bo wierzy, że w którymś z równoległych kosmosów jest to szczyt zdrowego stylu życia. Przechytrzył wszystkich i rozgryzł Boga, sam został twórcą, wielkim artystą, wyobraził sobie jakiś świat i ten świat po prostu zaistniał. Choć – zasadniczo – istniał już wcześniej. Ale teoria Everetta to nie tylko liczbowa masturbacja fizyków, to filozofia, teoria wszystkiego. Daje nam rozgrzeszenie i tłumaczy, dlaczego od urodzenia coś kreujemy, nawet teraz, tutaj – na Kilimandżaro, a w którymś z równoległych uniwersów – na kartce papieru, ekranie komputera, płótnie.
A może na odwrót? Głupiutka ja, zawsze boję się, że coś pokręcę.
To trochę jak z teorią superstrun, który z facetów nie chciałby być elektronem i przelatywać przez wszystkie dziury jednocześnie? Kto by nie chciał poznać kreacji, tych frywolnych koleżanek kronopiów?”
Nie jestem pewien, czy wszystko zrozumiałem, musicie mi wybaczyć, adrenalina, gliny i psy tropiące spuszczone u podnóża góry, to wszystko wcale nie ułatwia zadań matematycznych. Obserwowałem jednak przez cały wywód Erazmy reakcje Hugh Everetta. Nic, zero, jakby znajdował gdzieś indziej. Z zamyśleniem i nabożną powagą przeżuwał podwójnego hamburgera, zupełnie tak, jakby w środku – zamiast sera – znajdowała się porcja najbardziej transcendentalnej rzeczy w kosmosie, roztopiony, rozpływający się w ustach Wielki Wybuch. I wtedy do mnie dotarło, że tak było. O tym cały czas pieprzyła ta egzaltowana pipa. Przeżyłem swój moment olśnienia, zdarza się i mnie, i wtedy na serio się przestraszyłem. A co jeśli ja jestem Erazmą, a Erazma jest mną, Michałem? W którymś kosmosie właśnie tak jest. I skąd mam pewność, który jest bardziej słuszny i właściwy, to musi być dopiero pokręcony i chory świat. Już nigdy nic nie będzie takie samo, nigdy nie będę pewny, co naprawdę istnieje, bo gdzieś istnieje wszystko.
W przypływie tej nagłej iluminacji, wpadłem również na pomysł, jak uciec z zasadzki. Banalna rzecz, wyciągnąłem telefon, wybrałem numer i już po chwili gadałem ze starym, dobrym kumplem – Einsteinem. Cześć Albert, jest sprawa, mam tutaj gościa, który twierdzi, że cię zna i przespał się z bombą atomową, wbijaj, coś zaradzimy. Staruszek już po chwili przylatuje na swoim długim basie, tylko niektórzy wiedzą, że w równoległym kosmosie został gwiazdą rocka i jako jedyny poznał tajniki zabawiania gitar swoim długim językiem. Niemiecki muzyk kwantowy wita się uprzejmie ze wszystkimi, pyta, czy chcemy autografy i w czym rzecz? Na to Hugh Everett wyraźnie się ożywia i rzuca hamburgery w dół, wywołuje lawinę i zasypuje biedne psy policyjne tropiące mnie na ośnieżonym zboczu. Fantastycznie, zyskuję trochę na czasie.
Erazma z kolei milknie, wyczuwa chyba pismo nosem i wie, że zupełnie nie skrupulatnie wszystko opiszę i doniosę na nią kolorowym pismom literackim, kwartalnikom i nie tylko, tabloidom o płotkach, plotkach w wierszach i przecinkach w bajkach wysoce artystycznych. Chyba zaraz wpadnie w szał, drodzy państwo, jestem jak Sherlock Holmes, zaraz spektakularnie uciekniemy obławie.
Rozpoczynam z panami poważną dyskusję o ich teoriach, to można opatentować i sprzedawać w paczkach w delikatesach, plebs nie ogarnie, ale kupi, zapłaci, a produkt nazwiemy sztuką – jeszcze nie doszliśmy „czego” – gdyby coś, w ostateczności zostanie tylko sztuka. Przybijamy sobie piąteczki, faceci zawsze się dogadają. Nawet Everett wreszcie przemówił, fakt, nieco się jąkał, ale łebski z niego gość, częstuje nas fajkami i wszystko wykłada jak na tacy. Einstein zaś obiecuje, słyszał, że Absoluty chłodzą się gdzieś we wszechświecie, wypadałoby się ruszyć i poszukać ich w metafizycznej lodówce, rozważania naukowe zawsze trzeba podlać.
Erazma zaczyna tupać nóżkami, trzęsie się i wykrzykuje, że wezwie tatę, on ma wpływowych znajomych i w ogóle jestem przebrzydłym łajdakiem. Potem Albert załatwia transport i uciekamy z Everettem na hamburgery i wódkę zimną jak serca waszych dziewczyn. Naszą niedoszłą kokietkę zostawiamy samotną na Kilimandżaro, należy się jej, niech kończy tę opowieść za mnie. A my tym sposobem gdzieś w zakamarkach odległej galaktyki używamy obecnie astrofizyki w celach narkotycznych, bez obaw, są z nami kreacje, mają długie do nieba nogi i piersi słodkie jak zemsta, w końcu sam je wymyśliłem, polecam.
Drodzy państwo, bardzo przepraszam, ale zakończenie muszę napisać już ja, Erazma. Ten niezwykle rozczulający tekst i głodne kawałki na mój temat, tfu, te obrzydliwe kłamstwa, wszystko to oficjalnie dementuję. Prawdą jest tylko to, że pochodzę z dobrego domu, jestem piękna i genialna, ach! i owszem, jeszcze obłędnie gram na pianinie. Absolutnie nie dziwię mu się, że się we mnie zakochał. Hm, gdybyście tylko, państwo, mogli odwiedzić moją francuską rezydencję i posłuchali tam mazurków, nokturnów, wspaniałych palcówek, gdy zabawiam się kością słoniową mojego forte piano.
Ależ to nieważne teraz, bo wszystko przepadło.
Niezwykle mi przykro, ale mam złe wieści.
Jak bulimiczny Herkules Drogę Mleczną, zwracam
się do państwa. Nie jestem sobą, jestem wami, to naprawdę
fatalnie. Swoją drogą, w dzieciństwie uwielbiałam Milky Way’e. Mówię, żeby potem nie było, że nie ostrzegałam. Jestem alternatywą. Alternatywna. Alternatywny. Bardzo mi przykro, bo ten przebrzydły łajdak – ME – postanowił zgładzić ludzkość. Pozwolicie państwo, że przez chwilę pobawię się we wróżkę. Będzie tak: Erazmus z kumplami zrzuci bomby i na świecie pozostaną tylko zombie w supermarketach, ponuro świecące im w twarz neony i nieśmiertelne reklamy. No i ja. Z Kilimandżaro pięknie wygląda grzyb atomowy o poranku. A więc zamieszkam w Muzeum Narodowym i do końca swoich dni będę patrzeć jak sztuka dogorywa w post-a-pop-apokaliptycznym świecie. Będzie mi smutno, ale zabawiać mnie będą kreacje, te frywolne koleżanki kronopiów. Całe szczęście, że udało mi się przekabacić kilka na swoją stroną. A państwo? Poznaliście już kreacje? Podobno znają sekret, sprawdzony sposób, jak zbudować doskonały schron atomowy. Więc jak? Poznaliście?
“I never said half the crap people said I did.”
Albert Einstein
Albert Einstein
Chciałbym napisać jak Gombrowicz do pewnej kulturalnej redakcji. A więc, najuprzejmiej prosząc, chciałbym napisać coś przewrotnego i równie błyskotliwego, tak by móc w ten wasz uporządkowany świat wprowadzić odrobinę prawdziwej sztuki albo chociaż szczyptę zdrowej radości. Ale nie mogę, bo jest mi smutno. Drogie Bravo, zakochałem się, a wybranka serca wystawiła mnie do wiatru. A wiatr jest zimny i porywisty, zwłaszcza tutaj – na szczycie Kilimandżaro. I jakby tego było mało, kurewsko się rozpadało, bo z całego serca – tak wyszło – jednocześnie nienawidzę tej swojej ukochanej. Jest egzaltowaną i rozwydrzoną pipą i mnie prześladuje. Witoldzie, czy mógłbyś pocieszyć również i mnie?
Czyli jak palec sam tkwię na tym wielkim cieście, wiecie – tego z reklamy Dr. Oetkera – gdzieś na granicy Tanzanii i Kenii. Niby wszystko spoko, jest klimat, romantyzm i te sprawy. W końcu każde dziecko wie, że Mont Blanc od czasów Juliusza jest już passé. Pewnie dlatego wybrała Kilimandżaro, poza tym twierdziła, że tu bliżej jej z Księżyca, no i wszystko co afrykańskie jest ostatnio modne, i nie znam się. Wiem za to, że po mojej prawej cicho pochrapuje sawanna, ta niekończąca się faza plateau uczucia platonicznego Timona do Pumby albo na odwrót, a po lewej – tak słyszałem – handlują najlepszym towarem na kontynencie, jakby co – znam kilka klubów w Nairobi, uprzejmie zapraszam. I tak, to prawda, chciałbym się pobawić, poznać te wszystkie disnejowskie odloty, może nawet spotkać Kurtza w dżungli i zapolować na żyrafę, żeby spakować ją do szafy i wysłać serdeczniej znajomej. Ale, cholera, nie mogę, bo obiecałem Erazmie, że się z nią spotkam na tej pieprzonej górze, czego się nie robi z miłości, czasem można nawet przeżyć coś metafizycznego na ośnieżonym szczycie.
Więc przychodzę tu co noc, pełen melancholii oraz odrobiny alkoholu, i czekam na ukochaną. Wiatr wieje w oczy, wtedy czuję się naprawdę samotny, kosmos w górze milczy, niebo gwiaździste nade mną i sorry Immanuel, but I can’t, nie będzie żadnego prawa moralnego, jak tylko zdzirę spotkam, dam jej głośnego klapsa. Jednak na razie to ja bawię się w Wertera, wiernego psa i wytrwale sterczę na dachu Afryki, bo tutaj najbliżej gwiazdom. I jest mi smutno, ale całe szczęście są ze mną kreacje, te frywolne koleżanki kronopiów. Serdeczne pozdrowienia dla Cortázara. Gdyby nie one, pewnie już dawno balowałbym na innym kontynencie.
Kreacje dużo się śmieją, łatwo je spić i pięknie wtedy śpiewają o brzydkich rzeczach. Szczególnie ładnie brzmi to tutaj, na krańcu świata albo i dalej, zwłaszcza gdy dodam, że grają przy tym na gitarach basowych z superstrunami. Nawet gwiazdozbiory klaszczą czasami z podziwu, wiwaty i fanfary od widowni na balkonach. Rozprawiają o hipsterskich sprawach, dużo się kłócą i umilają mi czas. No i jest na co popatrzeć, wiadomo, kiedy rozchylają kolanka, dobrze wiem, co mają pomiędzy półkulami, małe rozpustnice. Ale wiecie, co jest najlepsze? Że się słuchają. Spełniają każdą zachciankę lepiej niż złota rybka, polecam sprawdzić, zwłaszcza 50 pozycji twarzą w twarz, naprawdę kultowe potrawy.
Mam pełną władzę, przejmowanie kontroli to moja specjalność i nawet jeśli jestem na dole, to tak jakbym był na górze. Na wielkim cieście w kształcie Kilimandżaro. Albo na odwrót, potrzebne proszę skreślić. Tutaj, na krańcu świata to wydaje się naprawdę ważne, mogę tworzyć, decydować. A destrukcja to też kreacja! Czasami mam wrażenie, że najpiękniejsza z nich wszystkich, cudownie słodka i gorzka jednocześnie, czekoladka o jędrnych biodrach i ciele rozpływającym się w ustach. Na szczycie Afryki zamykam się jak w więzieniu i otwieram się na resztę, rozmawiam swoją własną, małą grypserą. Pociągam za superstruny, mogę wszystko, nie jestem sobą, jestem tobą, wszystkim, tylko wyobraź to sobie, sobie, że właśnie umawiam się z twoją dziewczyną, ale nie martw się bardzo, to tylko seks, to nic nie znaczy.
Czyli kreacje nauczyły mnie, jak produktywnie spędzać czas w niekończącym się oczekiwaniu na Erazmę. Ale wciąż było mi smutno, doradziły więc, żebym przyniósł sobie lustro. I tak zrobiłem, postawiłem je na ośnieżonym szczycie, pamiętam, to był mój sześćdziesiąty raz na Kilimandżaro, skrupulatnie policzyłem. Przyjrzałem się sobie uważnie, odbijałem się na tle mgławic, Orionów, Małych Wozów i reszty tych wszystkich kosmicznych muscle-carów i wcale nie było mi realnie albo bardziej do śmiechu. Usiadłem na rozkładanym krzesełku wędkarskim i po raz kolejny rozpocząłem łowienie kreacji, kiedy ktoś w lustrze mrugnął do mnie. Spokojnie, nie takie rzeczy w życiu brałem, żeby teraz się dziwić. Tylko odrobinę poczułem się jak Alicja i wtedy po drugiej stronie zobaczyłem Erazmę. A więc to tak. Dotknąłem gładkiej powierzchni lustra – albo jej twarzyczki – nie jestem pewien, i wtedy zwielokrotnieliśmy. Podzieliśmy się na setki kawałków i z każdą chwilą nas przybywało. Multi-ja i multi-ona z niedowierzaniem pokręciliśmy tysiącem głów i w tych wszystkich kawałkach tłuczonego szkła upadliśmy na ziemię. Zostały oryginały, czyli my, oraz szklany piasek, który po kryjomu zamknął w sobie nocne niebo, okazało się, że gwiazdy kłują w stopy i ranią dłonie. Tymczasem wybranka mego serca stała po drugiej stronie lustra, a ściśle rzecz ujmując – wtedy już po drugiej stronie pustej framugi.
Nie przywitała się, tylko pogardliwie uniosła dłoń i kąciki ust, dama od siedmiu boleści. Ruchem pełnym gracji przestąpiła na moją część Kilimandżaro i łaskawie pozwoliła, by zafalowały jej włosy, powietrze zrobiło się gęste, to chyba feromony, Coco albo zupa nr 5, skarbie, uwielbiam, gdy pachniesz tym napalmem, który zamierzam na ciebie zrzucić z okazji nastania poranku, tak, wiem, na takie jak ty zawsze się czeka. Upuszczasz coś na ziemię, stary motyw, schylasz się, a ja chyba mam… co ja, kurwa, chciałem – z wrażenia zapominam słów – tak, to był chyba zawał, krew mi odpływa z mózgu, bo serio kocham, gdy na nogi jak pończochy zakładasz gwiazdy, galaktyki, myślę wtedy, że wszechświat ma piękny tyłek, kiedy wypina się jak ty migotliwie.
Gdy wstaje, ściska rękę jakiegoś gościa, trochę się gubię, chyba podniosła go z ziemi, biedaczek.
Mówi mi, że to jej nowy chłopak, fajnie, oficjalnie go przedstawia, dzień dobry i takie tam, nazywa się Hugh Everett III i jest fizykiem kwantowym, super, miło cię poznać. Podobno to gruba ryba i muszę przyznać, że coś w tym jest, w końcu w jednej ręce trzyma podwójnego hamburgera, a w drugiej delikatną jej dłoń. W ustach właśnie zgasł mu papieros. Coś czuję, że to taki typ, co ma na usługach hordy hadronów i atomowe bomby, więc któraś z pewnością zaraz poda mu ogień. Sprawa wygląda poważnie, coś jak teoria wielkiego podrywu, Big-Gang-Bang, te sprawy, dobrze wiem, że Erazma potrafi sobie owinąć wokół paluszka każdego faceta, zwłaszcza bezbronnych naukowców, biedaczek.
Ale właśnie, to w końcu miał być wywiad do poważnego artykułu, więc pytam się. Jak to się zaczęło, hm? Moja platoniczna miłość bez zwłoki spieszy z odpowiedzią:
„Poznałam go w jednym z tych barów urządzonych na amerykańską modłę, pan wie, co mam na myśli, rzędy wytartych siedzeń obitych samochodowymi tapicerkami, kelnerki przebrane za MM i wisienki na shake’ach za pięć dolarów, tyle że ten znajdował się na Księżycu, w ukrytej bazie Nazistów po ciemnej stronie Srebrnego Globu. Proszę nie robić takiej miny, łajdaku, wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że to przez pana musiałam się tam ukrywać.”
Nie kłamała. W skrócie rzecz ujmując: najpierw zatrudniłem armię prawników, którzy potem wsadzili ją za kraty. I słusznie, bo jej się należało. To wszystko z miłości, wierzcie mi. I odrobiny nienawiści, w każdym związku potrzebny jest element dramatyzmu, nie? Niestety Erazma jest sprytną kobietą pełną wdzięków, z których doskonale potrafi korzystać. Przekabaciła jednego z klawiszy, to pewnie dlatego, że zawsze obłędnie grała na pianinie, i uciekła z więzienia w przebraniu księdza. A może ukryta pod jego sutanną, już nie pamiętam dokładnie. Schroniła sie w księżycowej bazie Nazistów, dając im złudną nadzieję na rozwój eugeniki. Wiecie, o co chodzi: zło, twardy akcent i Hugo Boss, jedyna taka mieszanka w galaktyce. Na końcu jednak rozprawia się i z nimi, podczas jednej z imprez podaje im do picia Kool-Aid, przewrotna kokietka.
Tymczasem moja niedoszła dziewczyna kontynuowała opowieść:
„ W barze był tłok, zdecydowanie zbyt dużo dwutlenku węgla, za grosz dobrego smaku. Ale proszę sobie nie wyobrażać, to nie tak, ja wcale nie bywam w tego typu miejscach, to przypadek. Akurat podróżowaliśmy, kiedy nagle mój szofer odwraca się do mnie i stwierdza – w życiu nie widziałam, by był bardzie poważny – że limuzyna się zepsuła, niemożliwe, niemiecka technologia! Bar okazał się być jedynym lokalem po tamtej stronie Księżyca, naprawdę nie chciałam, ale ślepy los, tuż obok, zostaliśmy zmuszeni. Nieważne.
Przedziwne, że odkryłam go w takiej dziurze. Od razu zauważyłam: zgarbiony i nieogolony, okulary wciąż zaparowane od emocji, a na stoliku stygnął list do Nielsa Bohra. Pisał go, zajadając zimne frytki i soczyste hamburgery. Był smutny i przygnieciony swoim posłannictwem, zwłaszcza po tym, jak duński fizyk nie pozostawił mu cienia złudzeń w sprawie jego przełomowej teorii. I wtedy Everett, mój słodki bohater, musiał zbiec na Srebrny Glob, bo już tylko tam mógł propagować swoje przełomowe odkrycie.
A więc było tak: Hugh pisał list do Nielsa Bohra, bo chciał go uprzejmie poinformować, że wcale się nie przejmuje jego opinią, nieodwołalną decyzją o nieprzyznaniu mu racji, bo zwyczajnie ma w go dupie. Szanowny panie profesorze, w którymś z równoległych kosmosów to ja jestem Sprite, a pan pragnienie. A poza tym to prawdziwy artysta. Proszę tylko na niego spojrzeć, od razu wiedziałam, zawsze miałam nosa do wielkiej sztuki. Bez wahania przysiadłam się, przedstawiłam i łaskawie podałam rączkę, nawet nie podniósł głowy. Fakt, trochę gbur, ale nie jestem głupia, od razu zorientowałam się, kim jest, wiele słyszałam o jego teorii i nie mogłam przepuścić takiej okazji. I tak się zaczęło, może niezbyt romantycznie, w sumie tragicznie, wśród jeżdżących na wrotkach marnych kopii Marilyn, w deszczu słonych frytek i z szumiącym w tle ekspresem do kawy. W księżycowym barze, który był schronieniem dla wyrzutków ziemskiej cywilizacji, gdzie damą o najlepszej reputacji była grubouda i wąskogardła butelka Coca-Coli. Doprawdy nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, upaść tak nisko, gdyby tylko mój papa się o tym dowiedział...
Ależ ja się rozgadałam, przepraszam najmocniej.
Popijając waniliowego shake’a, poprosiłam go więc, aby opisał mi wszechświat, wiedział co i jak, też chciałam, zalotnie okręciłam loczek wokół paluszka i zaoferowałam, że w razie czego mogę pójść z nim do łóżka, ja z kolei znam się na tym. On znów pobawił się w gbura, ale wreszcie podniósł wzrok znad kartki, potem kupił dla nas górę hamburgerów, jednak ma w sobie coś z dżentelmena, zapalił nowego papierosa, ale damy już nie poczęstował, cham i prostak, i przemówił. W prostych słowach wszystko mi wytłumaczył.”
Erazma usiadła na szczycie Kilimandżaro, wiatr na chwilę podwiał jej sukienkę, dobry Boże, jesteśmy tak wysoko, pewnie sam podglądasz i z podziwu otwierasz buzię. Mogła tak mówić w nieskończoność, a my w tę jej nieskończoność patrzeć, patrzeć razem z Afryką, wszystkimi świętymi fizykami wszechświata i kreacjami. Te frywolne koleżanki kronopiów też pootwierały buzie i pozwalały, by – kap, kap pomału – żeby słowa jak gęsty syrop skapkapywały im do ust. Jak zahipnotyzowane otoczyły ją i nie mogły oderwać oczu, przykleiły je starannie, udekorowały moją ukochaną malutkimi ślepiami, tak by móc ją śledzić już na zawsze. Kto by pomyślał, one również, małe Brutusy.
Bo okazało się, że to był podstęp, pułapka, perwersyjna zabawa . Nigdy nie wierz kobiecie. U podnóża góry zaczęły błyskać niebiesko-czerwone światła policyjne, jestem zgubiony! Przychodziłem tu co noc, w sumie sześćdziesiąt dziewięć razy, takie poświęcenie! Chciałem przeprowadzić wywiad, potem może tylko trochę niecnie ją wykorzystać, ale z obustronną przyjemnością, przysięgam. A tu taka niespodzianka, skubana wezwała gliny, prędko musiałem coś wymyślić.
Moja dziewczyna wciąż jednak rozprawiała o teorii Everetta, głupia pewnie myślała, że będę zazdrosny, a z góry podsłuchiwał kosmos, bo to w końcu była opowieść o nim.
„Światy równoległe to smutne światy, nieboraki nie umówią na randkę, kwiaty, buzi, nic z tych rzeczy, nigdy się nie przetną. Marzą o grawitacji, o spotkaniu w punkcie gie. Gie-mol i gie-dur, mogłabym o tym zaśpiewać, bo widzisz, skarbie, to zupełnie jak z nami, smutna i tkliwa historyjka o miłości, prawda? Ale nie zaśpiewam, bo zbyt ładnie gram na pianinie.
Ależ się znowu rozgadałam, niemądra ja.
Wracając do naszych baranów. Hugh odkrył, że jeśli jakaś cząstka staje przed wyborem, decyduje się na każdą z opcji jednocześnie, a więc w rezultacie robi wszystko na raz, tylko że w różnych kosmosach równoległych. To prawda, pewnie nie wierzysz, ale to nie bajki, to naukowa teoria. Tym sposobem kwarki, elektrony i wreszcie – my – nieustannie się rozgałęziamy w nieskończoną ilość kosmosów równoległych. Jak fraktalne drzewo, wszyscy znamy te obrazki. Kot Schrödingera potwierdza, że jest żywy i martwy jednocześnie, jego też poznałam u Nazistów na Księżycu, doprawy, słodki z niego zwierzak.
I tutaj dochodzimy do puenty – wszystko, co tylko się może wydarzyć, w którejś części wszechświata po prostu się wydarza.
Kochanie, jesteśmy wypadkową stanów kwantowych losowanych przez rzut kostką, tak powiedział mój wspaniały Everett III, czyż nie jest genialny? Zdradził mi też, że zajada się hamburgerami, w końcu jest prawdziwym Amerykaninem, i wypala trzy paczki fajek dziennie, bo wierzy, że w którymś z równoległych kosmosów jest to szczyt zdrowego stylu życia. Przechytrzył wszystkich i rozgryzł Boga, sam został twórcą, wielkim artystą, wyobraził sobie jakiś świat i ten świat po prostu zaistniał. Choć – zasadniczo – istniał już wcześniej. Ale teoria Everetta to nie tylko liczbowa masturbacja fizyków, to filozofia, teoria wszystkiego. Daje nam rozgrzeszenie i tłumaczy, dlaczego od urodzenia coś kreujemy, nawet teraz, tutaj – na Kilimandżaro, a w którymś z równoległych uniwersów – na kartce papieru, ekranie komputera, płótnie.
A może na odwrót? Głupiutka ja, zawsze boję się, że coś pokręcę.
To trochę jak z teorią superstrun, który z facetów nie chciałby być elektronem i przelatywać przez wszystkie dziury jednocześnie? Kto by nie chciał poznać kreacji, tych frywolnych koleżanek kronopiów?”
Nie jestem pewien, czy wszystko zrozumiałem, musicie mi wybaczyć, adrenalina, gliny i psy tropiące spuszczone u podnóża góry, to wszystko wcale nie ułatwia zadań matematycznych. Obserwowałem jednak przez cały wywód Erazmy reakcje Hugh Everetta. Nic, zero, jakby znajdował gdzieś indziej. Z zamyśleniem i nabożną powagą przeżuwał podwójnego hamburgera, zupełnie tak, jakby w środku – zamiast sera – znajdowała się porcja najbardziej transcendentalnej rzeczy w kosmosie, roztopiony, rozpływający się w ustach Wielki Wybuch. I wtedy do mnie dotarło, że tak było. O tym cały czas pieprzyła ta egzaltowana pipa. Przeżyłem swój moment olśnienia, zdarza się i mnie, i wtedy na serio się przestraszyłem. A co jeśli ja jestem Erazmą, a Erazma jest mną, Michałem? W którymś kosmosie właśnie tak jest. I skąd mam pewność, który jest bardziej słuszny i właściwy, to musi być dopiero pokręcony i chory świat. Już nigdy nic nie będzie takie samo, nigdy nie będę pewny, co naprawdę istnieje, bo gdzieś istnieje wszystko.
W przypływie tej nagłej iluminacji, wpadłem również na pomysł, jak uciec z zasadzki. Banalna rzecz, wyciągnąłem telefon, wybrałem numer i już po chwili gadałem ze starym, dobrym kumplem – Einsteinem. Cześć Albert, jest sprawa, mam tutaj gościa, który twierdzi, że cię zna i przespał się z bombą atomową, wbijaj, coś zaradzimy. Staruszek już po chwili przylatuje na swoim długim basie, tylko niektórzy wiedzą, że w równoległym kosmosie został gwiazdą rocka i jako jedyny poznał tajniki zabawiania gitar swoim długim językiem. Niemiecki muzyk kwantowy wita się uprzejmie ze wszystkimi, pyta, czy chcemy autografy i w czym rzecz? Na to Hugh Everett wyraźnie się ożywia i rzuca hamburgery w dół, wywołuje lawinę i zasypuje biedne psy policyjne tropiące mnie na ośnieżonym zboczu. Fantastycznie, zyskuję trochę na czasie.
Erazma z kolei milknie, wyczuwa chyba pismo nosem i wie, że zupełnie nie skrupulatnie wszystko opiszę i doniosę na nią kolorowym pismom literackim, kwartalnikom i nie tylko, tabloidom o płotkach, plotkach w wierszach i przecinkach w bajkach wysoce artystycznych. Chyba zaraz wpadnie w szał, drodzy państwo, jestem jak Sherlock Holmes, zaraz spektakularnie uciekniemy obławie.
Rozpoczynam z panami poważną dyskusję o ich teoriach, to można opatentować i sprzedawać w paczkach w delikatesach, plebs nie ogarnie, ale kupi, zapłaci, a produkt nazwiemy sztuką – jeszcze nie doszliśmy „czego” – gdyby coś, w ostateczności zostanie tylko sztuka. Przybijamy sobie piąteczki, faceci zawsze się dogadają. Nawet Everett wreszcie przemówił, fakt, nieco się jąkał, ale łebski z niego gość, częstuje nas fajkami i wszystko wykłada jak na tacy. Einstein zaś obiecuje, słyszał, że Absoluty chłodzą się gdzieś we wszechświecie, wypadałoby się ruszyć i poszukać ich w metafizycznej lodówce, rozważania naukowe zawsze trzeba podlać.
Erazma zaczyna tupać nóżkami, trzęsie się i wykrzykuje, że wezwie tatę, on ma wpływowych znajomych i w ogóle jestem przebrzydłym łajdakiem. Potem Albert załatwia transport i uciekamy z Everettem na hamburgery i wódkę zimną jak serca waszych dziewczyn. Naszą niedoszłą kokietkę zostawiamy samotną na Kilimandżaro, należy się jej, niech kończy tę opowieść za mnie. A my tym sposobem gdzieś w zakamarkach odległej galaktyki używamy obecnie astrofizyki w celach narkotycznych, bez obaw, są z nami kreacje, mają długie do nieba nogi i piersi słodkie jak zemsta, w końcu sam je wymyśliłem, polecam.
Michał Erazmus (ME)
***
Drodzy państwo, bardzo przepraszam, ale zakończenie muszę napisać już ja, Erazma. Ten niezwykle rozczulający tekst i głodne kawałki na mój temat, tfu, te obrzydliwe kłamstwa, wszystko to oficjalnie dementuję. Prawdą jest tylko to, że pochodzę z dobrego domu, jestem piękna i genialna, ach! i owszem, jeszcze obłędnie gram na pianinie. Absolutnie nie dziwię mu się, że się we mnie zakochał. Hm, gdybyście tylko, państwo, mogli odwiedzić moją francuską rezydencję i posłuchali tam mazurków, nokturnów, wspaniałych palcówek, gdy zabawiam się kością słoniową mojego forte piano.
Ależ to nieważne teraz, bo wszystko przepadło.
Niezwykle mi przykro, ale mam złe wieści.
Jak bulimiczny Herkules Drogę Mleczną, zwracam
się do państwa. Nie jestem sobą, jestem wami, to naprawdę
fatalnie. Swoją drogą, w dzieciństwie uwielbiałam Milky Way’e. Mówię, żeby potem nie było, że nie ostrzegałam. Jestem alternatywą. Alternatywna. Alternatywny. Bardzo mi przykro, bo ten przebrzydły łajdak – ME – postanowił zgładzić ludzkość. Pozwolicie państwo, że przez chwilę pobawię się we wróżkę. Będzie tak: Erazmus z kumplami zrzuci bomby i na świecie pozostaną tylko zombie w supermarketach, ponuro świecące im w twarz neony i nieśmiertelne reklamy. No i ja. Z Kilimandżaro pięknie wygląda grzyb atomowy o poranku. A więc zamieszkam w Muzeum Narodowym i do końca swoich dni będę patrzeć jak sztuka dogorywa w post-a-pop-apokaliptycznym świecie. Będzie mi smutno, ale zabawiać mnie będą kreacje, te frywolne koleżanki kronopiów. Całe szczęście, że udało mi się przekabacić kilka na swoją stroną. A państwo? Poznaliście już kreacje? Podobno znają sekret, sprawdzony sposób, jak zbudować doskonały schron atomowy. Więc jak? Poznaliście?
Erazma Michalus (EM)
Konsumujemy Drugie Śniadanie Mistrzów: https://www.facebook.com/events/488476061348984/
http://drugiesniadaniemistrzow.blogspot.com/
http://drugiesniadaniemistrzow.blogspot.com/