Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pink Elephant
#1
Pink Elephant
 
 
Dzień 4.
 
Czy jedne paski pasują do innych pasków? Bo ona zawsze miała na sobie majtki w czarno-białe paski, stanik najczęściej leżał gdzieś obok przysypany piaskiem, a we włosach chustkę w paski kolorowe. Czy to tak wypada, gdy spogląda pod słońce, mruży oczy i bezwstydnie patrzy na wszystkich wokół w różnych paskach? Czy to nie miłe, gdy te paski, jedne czarno-białe, drugie kolorowe, tańczą jak fatamorgana, a ona leży wyciągnięta, wsparta na łokciu i czyta książkę, trochę się rozpływa, a trochę paruje? Tylko paski niewzruszone jak filary stworzenia. W tamto lato dużo czytała na plaży, na przykład o pięknych kobietach więzionych na greckich wyspach przez potężnych magów i dobrze wiedziała, że sama jest potężna, ma władzę nad mężczyznami, zwłaszcza gdy miesza tak na swym ciele różne paski.
            Nazywała się Marina, bo była córką Kapitana. Miała piękną przerwę miedzy zębami na pewno nie na twój język, zadarty pod niebo nos, plecy proste i głowę do góry. Blond włosy rozsypywała jak piasek, leżąc na wznak lub strzelała nimi jak radioaktywnymi promieniami słońca, siedząc nad światem. Choć wyspa nie była mała, to wszyscy ją znali, miejscowi się bali, turyści czcili jak gwiazdę, bardziej niż greckich i włoskich bogów. Bo w istocie czuła się potężna jak ten mag z tamtej grubej powieści.
A tamtego lata poznała dwóch naprawdę interesujących młodzieńców. Choć co turnus takich miała, tych serio polubiła. Jeden nazywał się Timothée, bo wyglądał jak taki modny i młody aktor, wiecie, bujne włosy, mętny wzrok, do zakochania. Drugi miał tatuaże pod koszulą, trochę mięśni, drogą fryzurę i na imię Justin jak ten piosenkarz, gdyby chciał, też na pewno zostałby sławny.
            Wieczorami zwykle siedzieli nad morzem na skale w kształcie słonia, a zachodzące słońce roztapiało świat jak polewę, różowym półpłynnym światłem, półstałym lukrem na ciele. Miękka polewa światła, twarde ciasto wyspy. Lepiej niż w kinie, bo ręce też mogły błądzić. Odbijali się w wodzie, w falującej powierzchni, kąpali z gwiazdami i planetami, migotali na tych falach i to było jak podróż w różowy kosmos. Wszyscy mieszali się w falującej wodzie, osiedlali galaktykę, na powierzchni rozlanej jak droga mleczna w morzu lub na języku.
            Siedzieli więc na skale, pili piwo, słuchali muzyki. Rytmiczne basy przychodziły z morza, wędrowały po wodzie jak Jezus. Przypływały z największego statku w okolicy, to tam były najlepsze imprezy i działy się cuda. A skała naprawdę wyglądała jak słoń z zanurzoną w płytkiej wodzie trąbą, zaraz wyciągnie i pokaże, co tam ma. Marina głośno się śmiała, odchylała głowę, rozpuszczała włosy, mrugała, związywała włosy, wysuwała język, stukała nim o zęby, krzyżowała nogi, gładziła się po szyi, zaglądała w oczy i dużo odsłaniała. Są jej wakacyjną przygodą, mówiła do swoich chłopaków, jesteście Vicki i Cristina, a ja jestem Barcelona. Byli niegrzeczni, lubili to miejsce. Plaża Słonia była prywatną własnością, więc musieli się tam włamywać. Ale dzięki temu mogli być zupełnie sami. Najczęściej. Czasem tylko przybiegał właściciel i krzyczał coś po włosku, wzywał policję. Pytali się, czy to w ogóle legalne, jak tak można, czy w kraju komunistów wolno kupić na własność taką piękną plażę, bella ciao.
            A może własność prywatna to tylko umowa. Opium dla kapitalistów, a ty uważaj na narkotyki. Czy można zabronić turystom zabierać piasek z włoskich wysp. Wywozić kawałek po kawałku ciepłe kraje do domu. Też chcę trochę. W końcu przecież wszystko jest wszystkich. Mieszajmy się, wymieniajmy – częściami swoich ciał, komórkami, kodem genetycznym, mną i tobą. A może zawsze byliśmy jednym wielkim organizmem, nic się nie zmieniło. Może jesteśmy wirusem planety Ziemia, a ty uważaj na narkotyki.
Na największym statku w kurorcie mieli też inne pochodne opium. Wszyscy słyszeli te plotki, że oprócz najlepszych imprez jest tam też wirus. Choroba podobno sprawia, że ludzie tańczą. To nie żarty, mówią lekarze. Dotknięty układ neurologiczny wysyła rytmiczne jak basy impulsy, pobudza mięśnie do ruchów pląsawiczych i człowiek musi cały czas tańczyć. Podobno od tego się nie umiera, ale naukowcy boją się, że zaraza rozpłynie się po całym świecie. No, jak to tak? Proszę sobie wyobrazić. Prezydenci tańczą na przemówieniach, księża przy ołtarzach, szefowie wielkich korporacji w swoich rakietach. Czy jesteśmy na to gotowi? Lepiej załóż maseczkę.
            Tak więc Marina i jej chłopcy siedzieli na różowym słoniu i zastanawiali się, jak by to było, gdyby cały świat tańczył z nimi. Globalna wioska, globalny wirus, globalna impreza. Komuś uciekał kolejny dzień wakacji, słońce wylało resztki różowego nadzienia do morza, poszło okrążać inną półkulę. Marina nigdy nie miała prawdziwych wakacji, wzdycha, mruży oczy i wygina ciało w łuk triumfalny. Wciąż ma na sobie różne paski, które do niczego nie pasują, po prawej i lewej pięknych chłopców, nad sobą niebo gwiaździste, a w sobie raczej niewiele prawa moralnego. Chodźmy potańczyć, zarządza.
 
 
Dzień 7.
 
Czy jedne paski pasują do innych pasków? Podobno nie, ale jemu tak dobrze. Czerwone paski na spodenkach, niebieskie paski na koszuli. Ładnie wygląda, myśli Marina, trochę pognieciony, w lustrzanych okularach przeciwsłonecznych, które zamiast odbijać światło, strzelają ultrafioletem. No i te włosy, dzikie jak u meduzy, złowione prosto z wody frutti di mare. Zjadłaby go surowego.
            Gdy tak leżała na plaży i czytała, zwykle ich wszystkich podglądała. Lubiła pięknych ludzi, ich dekolty, stopy, pośladki, bez względu na płeć, w końcu wyznawała równość. Opierała się na łokciu, oblizywała wargi i mrużyła oczy, zaglądając im w ciała i w dusze. Sama znowu zgubiła stanik, już częściej, jeśli chodzi o części garderoby, to miała kwiatka we włosach. Słodkiego jak jej olejek do opalania, który, gdyby go wylać na gorący piasek, gotował się, parował i wypełniał płuca chemicznymi oparami jak magiczna chmurka.
            Wokół wszyscy mieli ręczniki w kolorowe paski, piasek rozgrzany do białości, a on tam stał z paskami czerwonymi i niebieskimi, w wodzie po kostki. Nigdy nie wchodził głębiej. Mógłby wyglądać jak posąg, gdyby nie był eksponatem sztuki zbyt nowoczesnej, trochę za chudy, trochę zgarbiony, z rękami w kieszeniach. Było samo południe, słońce wylewało się na nich udarem. Morze nie szumiało. Morze stało nieruchomo ciche. To ludzie hałasowali. Dzieci piszczały. Kobiety się śmiały, mężczyźni krzyczeli, a może na odwrót. Ich fale dźwiękowe mieszały się i poruszały leniwie jak gorąca bryza. Dźwięki tak zmiksowane prawie stały przytłumione, migotały w powietrzu fatamorganą, wielki wybuch lata. Marina im zazdrości i znowu narzeka, że nigdy nie miała prawdziwych wakacji. Mieszka w kurorcie od urodzenia, na ciepłej europejskiej wyspie, wcale nie egzotycznej, choć faktycznie nieco erotycznej. Gdyby sama miała kiedyś wyjechać, to do Azji, stanowczo. Może kiedyś.
Też jej gorąco. Timothée, krzyczy do niego i prosi, żeby przyniósł coś zimnego.
            A on chwilę tam jeszcze stoi, odwraca się, lubi tak milczeć, uśmiechać się z powagą, jak w muzeum pod sławnym obrazem, udaje, że się zna, jakby widział już wszystko, nawet coś za tymi siedmioma morzami i górami. Wciąż z paskami niebieskimi w kieszeniach pasków czerwonych. Powoli, jak całe to lato, jego sylwetka przemija w kierunku baru.
            I te wakacje im uciekają. Właściwie to już same rozlały się do kieliszków i można tylko wypić do dna. I oni, jej kochani tegoroczni chłopcy, przeminą. Zawsze mijają. Ach, ale obiecują, że wrócą. Na pewno. Jej za rok już tu nie będzie może. Rok temu miała dwóch wielkich piłkarzy. Albo koszykarzy... W każdym razie wygimnastykowanych, silnych i wytatuowanych. I ona naprawdę ich wszystkich kochała. Co wakacje kogoś kocha i co wakacje ktoś ją zaprasza do hotelu, na tę plażę, na wycieczkę, na tamten jacht. A na tym największym w kurorcie statku pracuje jej ojciec Kapitan i wszystko słyszy, wszystko wie. Co tam się dzieje.
Opowiadał, że wszyscy na statku są chorzy, podobno wszyscy złapali wirusa i tańczą. Dzień i noc. Coraz więcej ludzi zaraża się też na lądzie. Niedługo cała wyspa, mówią. Pozjadali wszystkie rozumy, jak zombie, niektórzy więc twierdzą, że to wcale nie jest wirus, że to od narkotyku, magicznej tabletki nazywanej przez tutejszych „Pink Elephant”. Podobno smaży styki i gotuje mózgi i potem człowiek już całe życie tańczy. To straszne.
Odwraca głowę, obok coś poderwało się do lotu. Wychyla głowę za skały. Jacyś turyści-surferzy na zdjęciach do Internetu dorysowali sobie kawałek plaży jak z teledysku, nasmarowali ciała magicznymi olejkami, wsiedli na deskę i odlecieli, nie odpłynęli. Spłoszone paddle poderwały się do lotu.
A Justin dryfował na spokojnym morzu, widziała jego sylwetkę w oddali.
            Spokojne morze, wzburzone serca, na horyzoncie spuszczone żagle statków. Jak las żurawi raniły puste od chmur niebo. Żar kapał z wysoka na pogniecioną powierzchnię wody, odbijał się w milionach malutkich odbić odcieniami niebieskiego. Na dziobie jednego z tych jachtów leżała piękna pani z nogami opartymi o słońce. Nogi długie pod niebo jak palmy z filmów Hollywood, łączyły człowieka z kosmosem. A wydawało się, że niebo w samo południe takich dni to otchłań, która pożera, granatowa pustka wszechświatów. Na rufie stoi niski mężczyzna, ale cień ma ogromny jak płetwa rekina, trzyma w ręku szklankę i na pewno pije wielki błękit z naszych marzeń o tych wszystkich bogatych ludziach, na zdrowie. Ale Justin niczym się nie przejmuje. Dryfuje na dmuchanym flamingu, zbliża się leniwie do statku i patrzy pod słońce, nie mruży oczu, prześwietla ich na wylot. Chowa się w ich cieniu, może to płetwa rekina, a może wieloryb, są Jonaszami, wszyscy łączą się w jeden kontur, w jedną sylwetkę, jeden cień wielki jak pogrzebany olbrzym. Marina zapisuje ich pod powiekami, są jak wyblakły polaroid.
            I po drugiej stronie morza pojawia się mały punkt, jest biały jak plama na starym zdjęciu, zaczyna rosnąć i zbliżać się. Płynie powoli, ale w równym tempie. Podobno Indianie nie widzieli statków Kolumba, dopóki ten nie wylądował na plaży. Nie mieściło im się to w głowie. Biedacy, pomyślała Marina, ludzie generalnie mają problemy z patrzeniem, no i ze słuchaniem i z resztą życia też. Ale Marina doskonale wiedziała, co rośnie i zbliża się na morzu. Jej tata Kapitan na małej łódce mija właśnie nierówny szpaler jachtów i las masztów spuszczonych jak głowy flamingów. Wiosłuje z lekkością i śpiewa, bo tak mu łatwiej. A śpiewa pięknie, najpiękniej we Włoszech, podobno kobiety kiedyś uciekały z domów, by płynąć do niego wpław. Cumuje na skałach, prostuje się, przeciąga, jest opalony i umięśniony, świetnie się trzyma, wygląda jak socrealistyczny bożek ze starożytnego Rzymu. Macha do niej, a Marina myśli, że to zabawne i smutne, że jej ojciec nigdy nie wypłynął na pełne morze. Ona też nigdy stąd nie wypłynie.
Kapitan nie musi długo czekać, podbiega do niego w końcu trójka eleganckich chłopców z czarnymi dziurami zamiast okularów słonecznych, każdy pod rękę trzyma dziewczynę z tutejszego baru. Słyszała o nich, są piękne i drogie. Chłopcy pomagają dziewczętom wejść na pokład, a panie proszą panów. Wszyscy wchodzą na łódkę i cały czas tańczą, jej ojciec jeszcze raz jej macha i zaczyna wiosłować w kierunku największego w porcie statku.
            Nie wiedziała, jak można się zarazić, choć niektórzy mówili, ze wirus tańczy na języku jak kolorowe znaczki. Wczoraj widziała, jak Timothée tańczy zadowolony na plaży. Był nagi, a ona obok naga leżała na ręczniku w słoneczne paski cieni. Przedtem pięknie się kochali, czuła piasek we włosach, jego włosy na swojej szyi, blade ciało grzecznego chłopca na swojej opalonej skórze, całego w sobie. Zabawnie i niezdarnie trzymał ręce, gdy tak tańczył, a ona gapiła się, śmiała się i zastanawiała, czy przed wirusem da się zabezpieczyć i miała nadzieję, że nie.
 
 
Dzień 10.
 
Czy jedne paski pasują do innych pasków? Zwłaszcza gdy świecą się w ciemności jasnymi kolorami jak znaki drogowe. Ludzkie neony mrugają, mają krótkie spięcia, gdy gubią się nawzajem wśród elektrycznych dźwięków. W klubie nocnym ich twarze, uda, piersi promieniują jak radioaktywne – pomalowane świecącymi w ciemności farbkami. A ty co i gdzie mi namalujesz? Marina na odkrytym brzuchu ma różowy ślad dłoni, ale to nie dla ciebie, kolego, chciałbyś z jej pępka pić niebieskie bacardi. Myśli, że lubi to ich glow party na koniec turnusu. Czuje się wtedy jakby pływała w kolorowym morzu, są fale, płynny brokat wibruje elektro, a ona zawsze wybiera różowy. Różowe paski na ciele. Jest świecącym w ciemności różowym delfinem, pływa w morzu ludzkich ciał. To impreza pożegnalna, ale to świat się kończy, nie wakacje, tak to sobie wyobraża.
            Nie ma z nimi Timothée. Boją się, że uciekł tak już na zawsze. Słuchają akurat sławnej włoskiej piosenki o partyzancie żegnającym się z ukochaną. Marina uważa, ze to zabawne słuchać tego kawałka w wersji italo-disko. Komunista przez kapitalistyczną aplikację żegna swojego ukochanego. Idzie walczyć o równość płci, bo nieważne przecież, czego używasz w łóżku. I wszyscy skaczą, i wszyscy śpiewają. I bella ciao, bella ciao, tak jest, tak jak Marina, też chce walczyć. W końcu jest feministką, blondynką, antyfaszystką, błyskotką, chce się pożegnać, uciec stąd, wygrać i nie wracać. Kiedyś pojedzie na własne wakacje, nie tylko cudze. I będą trwać więcej niż te ich standardowe dziesięć dni turnusu.
            Razem z Justinem mają założone specjalne przezroczyste maseczki, jak prezerwatywy na usta. Można ze wszystkimi się całować i robić różne cuda. Odkąd na wyspie choroba zaczęła rozprzestrzeniać się bez kontroli, nie wpuszczają już do klubów i na statki bez zabezpieczeń. Ale te przezroczyste maseczki to odkrycie naukowe! Można wybrać sobie smak truskawkowy, czekoladowy, miętowy, można dopasować fakturę w kuleczki, kolce, zupełne płaskie,  przezroczysty lateks. Obce języki nigdy nie były tak ekscytujące. Kto powiedział, że z gumką jest mniej przyjemnie? Choć niektórzy nie wierzą w wirusa, nawet gdy wszyscy wokół zaczynają tańczyć, to wesele przecież. Niektórzy mówią, że wirus przenosi się przez krople z twojego ciała, a wszyscy dalej tańczą, bawmy się. Niektórzy uważają, że jedynym lekarstwem jest mała tabletka „Pink Elephant”, i że wszyscy powinni tańczyć, zapiszmy to w konstytucji.
            I gdy noc się kończy, a ludzie w klubie opadają z sił, Marina i Justin jeszcze niczego nie kończą, są podnieceni ostatnim dniem lata, śmieją się i płaczą jednocześnie, chcą uciekać wysoko. Wychodzą z klubu, po ciemku idą na pamięć sobie dobrze znaną drogą. Przeskakują przez niski płot, ledwie symbol muru własności prywatnej. I tutaj, z dala od głównej drogi, klubów i turystów nic już nie słychać poza dzwonieniem w uszach. Nawet ziemia nie chrzęści, ściągają buty, są w lesie, chcą uświęcić to miejsce, bo las jest niezwykły. To las umierających agaw, które kwitnąc, strzelają pod niebo kwiatostanami w kształcie choinek. Wysokie na kilkanaście metrów proste pnie z poduszkami kwiatów po bokach, a u stóp każdej pająk twardych liści i kolców. Zachodzący księżyc rzuca jeszcze dłuższe cienie bladych pasków na ziemi. W nocy wyglądają jak ten magiczny las z książek i filmów twojego dzieciństwa. Agawa całe życie zbiera siły, żeby urosnąć, zakwitnąć na chwilę, a potem uschnąć. W oddali coś zaczyna grać, jednostajny, prawie mechaniczny dźwięk. To śpiew samotnej cykady w lesie umierających agaw. Samotna cykada brzmi jak pustka kosmosu. Mijają las, czują się jak kosmonauci na obcej planecie, zasiedlisz ze mną księżyc Jowisza?
            Wreszcie dochodzą do plaży, w samą porę, tuż przed świtem. Ta plaża tak naprawdę jest już ich, przecież wszystko jest wszystkich na pewnym poziomie, a Plaża Słonia to serio ich sekretne miejsce. Siadają na piasku, ale coś nie gra. Gdzie jest słoń? Jak to możliwe, żeby skała zniknęła? Czyżby i ją ukradli kapitaliści? Wyspę za to zamknęli komuniści. Tak mówią. W związku z epidemią nowego wirusa, powodującego trwałe urazy neuronalne, by zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby na inne kraje, świat zdecydował się zamknąć ich wyspę. Na zawsze. Wszystkie kraje świata zobowiązały się również dostarczać wszelkie dobra materialne i duchowe w ilościach nieograniczonych. Na zawsze. Obiecali im tu stworzyć raj. Nikomu jednak nie wolno opuścić wyspy, natomiast jeśli ktoś ma ochotę dołączyć do roztańczonej komuny, droga wolna. Wieczne wakacje – i co na to wszyscy?
            Przez chwilę Marina i Justin dziwią się temu wszystkiemu, gdy nagle słyszą szum mnóstwa skrzydeł i w płytkiej wodzie przed nimi ląduje stado flamingów. O wschodzie słońca wydaje się, że to te ptaki barwią świat na różowo. Z daleka wyglądają jak zebranie różowych ludzików, przybyszów z lepszej przyszłości lub piękniejszej planety. Są cicho, chyba coś szepczą miedzy sobą i pomału jeden po drugim zanurzają dzioby w wodzie. Flamingi żywią się specjalnym rodzajem różowych krewetek, im więcej ich zjedzą, tym same mają intensywniejszy kolor. Marina kładzie się na plecach, na jej brzuchu wciąż intensywnie różowią się paski czyjejś dłoni. Justin za to wciąż ma otwartą buzię, kiedy z lasu umierających agaw wychodzi słoń. Ich słoń. Pstrykają łamane gałęzie, chlupoczą fale. Staje w wodzie po kostki obok flamingów, wita się z nimi i sam zanurza trąbę. Wciąga nosem kosmiczny narkotyk. Je krewetki i z każdą chwilą też staje się coraz bardziej różowy. Gdy dosięgają go promienie słońca, staje się różową skałą, ptaki kolorują resztę krajobrazu wokół, wschodzi nowy dzień, jesień, jest cicho, świat się kończy albo zaczyna.
            Zastanawiają się, czy Timothée naprawdę im uciekł, zostawił to wszystko. Sami na razie nie złapali choroby, choć wszyscy w trójkę wymieniali się różnymi kroplami ze swoich ciał. To Timothée od kilku dni nie przestawał tańczyć, był słodki w tych swoich niezdarnych ruchach, wspomina Marina. Nie chciał zostać na wyspie, twierdził, że musi wracać i budować tamten świat. Widzieli wczoraj, jak po kryjomu odpływał z tej plaży na dmuchanym flamingu. Został nielegalnym imigrantem z raju. To zabawne, myśli Marina, że bał się pływać, a dopłynie dalej niż jej stary, Kapitan. A ona kiedy ucieknie.
I co teraz zrobimy, pyta za to Justin. Lato się skończyło jak u Lany del Rey. Co zrobi reszta świata, odpowiada Marina. My będziemy tańczyć do innych piosenek.
            I czy na plaży jesienią jedne paski też nie pasują do innych pasków? Albo pasują.
 
 
 
Michał Erazmus
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości