Pierwsza Edycja Prac [zima] Kubutek Nie Betlejem
#1
Nie-Betlejem

Śniegu długi czas nie było. Tak, jakby chciał poczekać na kalendarzową, albo Święta. A gdy w końcu sypnął, w mgnieniu oka wprawił jednych w bożonarodzeniowy nastrój, innych rozgniewał zaspami i błotnistymi brejami i, co oczywiste, zaskoczył drogowców.
Dzień przed Wigilią całe miasto również zaatakowała wszędobylska krupa śnieżna. Na każdym chodniku biała masa piętrzyła się i trzeszczała pod nogami przechodniów. Posklejane płatki nie zagrażały jednak zadaszonemu zagłębieniu w miejscu, gdzie betonowy parkan kościoła pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego łączył się z budynkiem banku. Tak powstały minizaułek, zawsze suchy i ukryty przed wiatrem, stał się miejscem pobytu pewnego starszego człowieka.
Kloszard. Bezdomny. Stary dziad. Żul spod kościoła. Nędzarz. Żebrak. Biedny, ale dobry pan. Tak mawiali o nim przechodnie. Na ostatni przydomek zasłużył głównie dzięki temu, że, mimo swej pożałowania godnej sytuacji materialnej, opiekował się i karmił swoich dwóch towarzyszy — średniej wielkości burego kundla i puchatego, czarno-białego kocura. Nazwał je żartobliwie Michasiem i Gabrysiem, by, jak mawiał, jego aniołowie stróżowie zawsze nad nim czuwali.
Nie było co obwiniać ludzi za to, jak go nazywali. Bardzo łatwo przychodziło im wystawianie osądów, często pochopnych i nieprawdziwych. Do tego rzadko je zmieniali, szczególnie jeśli pierwotnie były nieprzychylne. Biedak sądził, że większości przechodniów po prostu jest nieco lepiej, gdy rozładują odrobinę gniewu, obrażając kogoś. A chyba najłatwiej rzucać obelgami w kogoś, kto ma zbyt odrętwiałe i zmarznięte nogi, by się podnieść i podejść, do tego jest zawinięty kilkoma kocami, a dwa zwierzaki opierają mu głowy na kolanach. Najprościej dokuczać komuś, z kim nie ma się ochoty zadawać, bo się nie opłaca.
Tego dnia, jak to bywa dzień przed Wigilią, na ulicach panował ogromny ruch. Starzec przyglądał się ludziom myśląc, że mnóstwo osób jest niewiele szczęśliwszych od niego.
Chodnikiem przy którym siedział zbliżała się jakaś rodzina — dwójka hałasujących dzieci nie mających więcej, niż po dziesięć lat i ponurzy rodzice, wyglądający na co najmniej czterdziestolatków.
— Zamknąć się! — warknął mężczyzna.
Maluchy niezadowolone spuściły głowy.
— Dzieci, przestańcie się wygłupiać — zaczęła błagać zrozpaczona matka.
— A cemu?
— Bo nie wolno.
Kilkanaście metrów dalej cicha rozmowa prowadzona między rodzicami przerodziła się w kłótnię.
Bezdomny uznał, że burczenie w jego brzuchu i Michaś, lekko chwytający go za rękaw, stają się nie do zniesienia. Zajrzał do reklamówki, gdzie przechowywał swoje skromne zapasy. Trochę sczerstwiałego chleba, który dostał wczoraj od jakiejś kobiety w średnim wieku, jedną ćwiartkę z kurczaka dla zwierzaków i około połowy litra wina owocowego w plastikowej butelce. Oprócz żywności przechowywał tam mały woreczek foliowy z pieniędzmi — dokładnie dwadzieścia dwa złote i siedemdziesiąt osiem groszy.
Podzielił resztę chleba na pół, jedną część schował do reklamówki. Wyciągnął też mięso, rozerwał je i dał swoim towarzyszom.
— Ktoś chyba załapał się na darmowy posiłek — uśmiechnął się do Gabrysia, który skubnął tylko kawałek mięsa.
Zadowolony kot w odpowiedzi wtulił się mocno w ramię starca, a ten schował niedojedzone mięso i zaczął jeść chleb.
Po drugiej stronie ulicy, równym krokiem, szła para zakochanych. Obejmowali się nawzajem, wyglądali na szczęśliwych. Starzec nie słyszał, czy rozmawiają, ale wątpił w to, widząc, że swych ust używali tylko do podkradania sobie buziaków.
Zatrzymali się przed jednym ze sklepów odzieżowych. Dziewczyna powiedziała coś, udała się do środka, za nią niezadowolony chłopak. Po chwili opuścił sklep zdenerwowany, zapalił papierosa. Parę minut później przyszła też dziewczyna, bez słowa ruszyła. Szli dalej już naburmuszeni, nie trzymali się za ręce, nie rozmawiali, ani nie całowali się.
Dobrze, że idzie Wigilia, pomyślał biedak. Będą mieli okazję, żeby się pogodzić.
— Przepraszam pana.
Bezdomny zaskoczony odwrócił się w stronę właściciela łagodnego, dość wysokiego głosu. Stał nad nim człowiek o długiej brodzie, ubrany w ciepłą kurtkę, spod której wystawał długi, brązowy habit. Kapucyn.
— Czy mogę panu jakoś pomóc? — zapytał przybysz.
— A, nie trzeba.
— Może chciałby pan zjeść obiad z braćmi z mojego klasztoru?
— E tam, pójdę se na stołówkę, może co dadzą…
— Nalegam — nie ustępował kapucyn. — Zawsze to lepiej zjeść od czasu do czasu coś innego, niż zupę…
Bez wątpienia, miał rację. Już chyba całe lata minęły, odkąd jadł porządny obiad, zjadłby jakieś pierogi, czy schabowego. A zupa w stołówce dla ubogich często była chłodna, o ile w ogóle na cokolwiek udało się trafić.
— Niech będzie. A znajdzie się jeszcze coś do jedzenia dla dwóch zwierzaków?
— Przecież jesteśmy od świętego Franciszka, prawda? — rzekł z uśmiechem kapucyn, biorąc na ręce zdziwionego Gabrysia.
Musieli wyglądać dziwnie, idąc przez miasto do klasztoru. Zakonnik z kotem na rękach, za nim kloszard z reklamówką w dłoni i owinięty kilkoma kocami oraz pies zamykający pochód.
Dobry z niego człowiek, pomyślał starzec. Ale w końcu to osoba duchowna, powinien pomagać ludziom. Choć z drugiej strony często się zdarzają tacy, co nawet złotówki poskąpią, bo na pewno na wino wydam.
Kapucyn zaprowadził ich do klasztoru, na zdolną pomieścić około pięćdziesięciu osób stołówkę. Siedziało tam już kilku braci. Nikt nie przejmował się obecnością zwierząt wewnątrz, nikomu to nie przeszkadzało.
— Pochwalony — powitał ich biedak, odpowiedzieli mu życzliwymi uśmiechami i skinieniami głów.
Zakonnik poprowadził go do okienka, zza którego gosposia wydawała posiłki. Wzięli jedzenie dla siebie, kapucyn poprosił o co nieco dla zwierzaków. Usiedli przy stole, zostawiając dwie emaliowane półmiski z resztkami mięsa, duchowny przeżegnał się i zaczęli jeść.
Gorące knedle z mięsem w zasmażce, do tego kompot truskawkowy. Żebrakowi aż ślina pociekła, a oczy zalśniły się od łez.
— Mogę zapytać o pańską godność? — rzekł kapucyn między jednym, a drugim kluskiem.
— Nie mam jej już od wielu lat — odparł biedak beznamiętnie. — Bednarski Stanisław się nazywam, choć o to też już coraz mniej osób pyta, nawet policję i strażników miejskich przestałem interesować.
— Każdy goni za swoim.
— A żeby ojciec wiedział, tak gnają, że już większość zostawiają za sobą.
Zakonnicy zaczęli rozchodzić się, Gabryś i Michaś też już zjedli swoje porcje.
— Ma pan jeszcze kogoś, kto mógłby się panem zaopiekować? — zaczął znów ostrożnie kapucyn.
— Tylko tych dwóch łobuziaków — z uśmiechem wskazał zwierzaki. Kundel leżał spokojnie z wywieszonym jęzorem, kocur zajął się myciem swojego futerka. — Ale póki co, wytrzymuję. Skromnie, bo skromnie, ale zawsze coś.
Zakonnik wiercił się na swoim miejscu, lekko odwrócił głowę.
— To… Co się stało, że jest pan w takiej sytuacji? — wyrzucił z siebie w końcu.
Naprawdę dobry człowiek, pomyślał znów starzec. Mimo, żem biedny, to i tak urazić nie chce, ostrożnie szuka słów.
— A — machnął ręką Bednarski. — Nie udało się, jak każdy na moim miejscu by powiedział. Bo widzi ojciec, w życiu jak w zawodach, dajmy na to skoku o tyczce.
Ostrożność i nieśmiałość na twarzy kapucyna całkowicie ustąpiły miejsca ciekawości.
— Bo to jest tak — kontynuował starzec. — Podchodzi się do skoku i albo się tą poprzeczkę przeskoczy, albo i nie. A i nie można zbyt wysoko jej podnosić, bo się jeszcze bardziej gruchnie. Można mieć parę prób, ale nigdy człowiek nie wie, czy sobie na przykład ręki nie połamie, albo się na tą tyczkę nie nadzieje.
Duchowny w zamyśleniu spojrzał na swój talerz.
— W takim razie zgaduję, że ja swojej poprzeczki nie ustawiłem zbyt wysoko — zauważył.
— Nie ma, co się kłopotać, i tak pewnie ojciec po znajomości dostanie złoty medal — mrugnął porozumiewawczo Bednarski.
Kapucyn westchnął z uśmiechem.
— A czy mogę zapytać, jak było w pana przypadku?
— Pewno dyskwalifikacja — zaśmiał się starzec. — Jak komuna upadła, wyrzucili mnie z pegeeru i od tamtej pory powoli zacząłem spadać w dół.
Mimo że dojedli już obiad, wciąż rozmawiali ze sobą. Pierwszy raz od naprawdę długiego czasu Bednarski miał okazję dłużej pogadać z kimś, kto nie traktował go z pogardą i najeść się do syta. Mimo to zjadłby chętnie jeszcze dokładkę, ale nie wypadało prosić o więcej.
Koło godziny wpół do szóstej uznał, że nie powinien dłużej nadużywać gościnności zakonnika. Serdecznie podziękował za przyjęcie go oraz obiad, wziął ze sobą zwierzaki i swoje manatki i udał się do miejskiej noclegowni. Po drodze zostawił Gabrysia i Michasia, gdyż nie pozwalano mu zabrać ich do środka.

***
Zapasy jedzenia Bednarskiego były już naprawdę na wyczerpaniu, nawet jak na jego minimalne wymagania. W dzień Wigilii, wczesnym popołudniem udał się do marketu, gdzie ceny były mimo wszystko trochę niższe. Wiedziony własnym doświadczeniem schował swoje rzeczy do dwóch szafek. Gdy przyszedł bowiem pierwszy raz, owinięty kocami i z reklamówką w dłoni, strażnik zatrzymał go i bezskutecznie przeszukał kilka razy. Na nic zdawały się tłumaczenia, że żebrak nie mógłby niczego ukraść — swoim wyglądem wzbudzał zbyt wiele podejrzeń. Tak więc nieco tępy, zdaniem Bednarskiego, stróż, nie siląc się nawet na zaprowadzenie go na zaplecze, kazał pokazywać zawartość reklamówki i wszystkich kieszeni. Starzec czuł, że z każdym pogardliwym spojrzeniem przechodzących ludzi jego leżąca i zdychająca godność otrzymywała kolejnego kopniaka. Oczywiście, po całym procederze nie został przeproszony.
Kupił to, co zwykle: tani i w miarę świeży chleb, trochę porcji rosołowej dla zwierzaków i wino. Gdy sięgał po to ostatnie, jakaś starsza ani posłużyła się nim, jako antywzorem dla swojego wnuczka. Bednarski odszedł bez słowa.
Ze swojego stałego miejsca poobserwował trochę jeszcze większy, niż poprzedniego dnia ruch na ulicach. Chodniki wyglądały jak ul, choć ludzie zachowaniem przypominali bardziej szerszenie. Chora nielogiczność. W dniu, który teoretycznie powinien być najcieplejszym i najspokojniejszym w roku, tak przecież trąbią w telewizji, panuje największy chaos, przynajmniej do wieczora.
A ten zbliżał się bardzo szybko. Tego dnia w noclegowni wolontariusze mieli przygotować skromną wieczerzę, Bednarski udał się więc tam już koło godziny czwartej. Co dziwne, nie było kolejki bezdomnych.
— Bardzo mi przykro — rzekł młody wolontariusz, gdy tylko wszedł przez drewniane drzwi — ale zabrakło nam już miejsca… Sam pan rozumie, Wigilia…
— Tak. — Bednarski spokojnie odszedł.
Bynajmniej nie rozumiał. Zawsze starczało miejsca dla wszystkich. Przecież bezdomni nie przyjeżdżają chyba z innych miast. A może ludzi wyrzuca się z domów na Wigilię?
Postanowił, jak zwykle, z pokorą przyjąć cios zadany przez życie. Wrócił i ponownie ulokował się w swoim zaułku. Był pewien, że gdyby poprosił poznanego wczoraj kapucyna o nocleg, ten nie odmówiłby. Starzec uznał jednak, że nie powinien być uciążliwy.
Świat mroczniał coraz bardziej, proporcjonalnie do nastroju Bednarskiego. Już gdy wybierał się do noclegowni, ruch na ulicach gwałtownie zmalał do minimum, ale teraz miasto było kompletnie martwe. Pojawiła się już nie jedna gwiazda, ale ich całe krocie. Nagle przyszły, nie wiadomo skąd, zwierzaki.
— To jak, zaczynamy Wigilię? — zadecydował starzec, sięgając do reklamówki. Przygotował posiłek, jednak zgodny nie z Wigilijną tradycją, ale z jego rutyną. Bez czytania Ewangelii, opłatka, siana pod stołem, dwunastu potraw, czy miejsca dla niespodziewanego gościa, którym mógłby być.
Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz, pomyślał.
Zrobiło się zimniej. Bednarski odkręcił butelkę wina i pociągnął kilka łyków. Trochę nalał też do naczynka dla zwierzaków, którego rolę spełniała wyszczerbiona, wyrzucona przez kogoś podstawka pod doniczkę. A nuż też się będą chciały napić i rozgrzać. Jemu na pewno się to przyda, skoro będzie musiał przespać noc na zewnątrz.
Gdy wypił około jednej trzeciej butelki, zaczął znużony obserwować swych towarzyszy. Gabryś, jak to kot, zaczął się swoją toaletą, Michaś skubał kość kurczaka pozostałą z porcji rosołowej.
Po jakimś czasie biedaka zaczął ogarniać sen. Powoli zamknął oczy i skulony zasnął obleczony w grube warstwy koców.
Szczypiący mróz sprawił, że miał się obudzić dopiero po drugiej stronie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości