Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pierwiastek alfa kontra Moc Diabelna
#1
[Hej Big Grin Ode mnie - tak dla ewentualnego się pośmiania. Zapraszam.]

Rozdział I: Grzyb rośnie na słońcu
 
Rycerz Kamic podziwiał knykcie swej prawicy szlachetnej, roztkliwiając się w myślach nad pagórzastością swych kostek napięstnych. Oczami wspinał się na rosłe, strzeliste kształty i wbijał weń proporzec, tytułując po kolei szczyty mianami: „Wzniosły Trzonowiec Siły”, „Sól Tej Ziemi”, „Kość Zgody Ostatecznej”, „Wybijacz Nieprawości” oraz „Miażdżyciel Hańby”. Każdy knykieć prawicy zatem posiadał swą unikatową nazwę, nie był tam jakimś odsyłaczem do czegoś tam, czegoś nieokreślonego, rozmytego. Sam w sobie stanowił mięsisty konkret stuprocentowej prawości i pewności egzystencji.
Rycerza Kamica z autorefleksji wytrącił Maminsyn. Grube kocurzysko, które tylko umiało hodować tłuszcz. Oblizywał swe pazurki, cmokając i tymi cmoknięciami doprowadzając Kamica do szewskiej pasji niegodnej rycerza. Wielkie ofutrzone poślady zanurzone w zieleni trawiastej nieopodal stóp Kamica obutych w pancerze dolne płytowe żelazne. 
Zapanował nad łopotaniem nozdrzy, zwrócił lico ku wielkiemu tłuściochowi i jak zwykle nie przelewając żadnych emocji w słowa, gdy zwracał się do szkaradnika, ten oto frazes wzgardy wyrzucił:
– Bo ty wiesz, że nasza pani trzyma cię tu i pozwala tak się opychać, żebyś wyhodował tłuszcz i ażeby potem mogła rozgryźć twoje soczyste cielsko?
– Że chce mnie ukatrupić i pożreć, mówisz mi?
– W te oto słowy prawdę przekazuję. – Wsparł się dłonią o tylnią ściankę rozłożystego pałacu, jakoby na potęgowanie prawideł.
– Zabawnym tego słuchać. A tako zabawnym bardziej, że ty gdy do mnie usta otwierasz, to zawsze o śmierci mojej słyszę. Niektórzy mogą perswadować, że przyzwyczajenie odbiera śmieszność żartowi, ale jednako ja czuję, że ty nie żartujesz, a groźbę stosujesz, w ten oto sposób przyzwyczajenie potęguje śmieszność groźby, przyobleka groźbę w coraz to bardziej fikuśne, odbiegające od samej istoty czy treści groźby, łaszki.
– Powiedz mi jeszcze jeno, ażebyśmy dłużej już nie musieli ze sobą koegzystować w tej konwersacji, wolałbyś zostać ukorzonym przez „Miażdżyciela Hańby” czy może przez „Wybijacza Nieprawości”? – Strzelił kostkami, gniotąc pięść w pięści.
– Boże, słucham i nie rozumiem. To jakieś postacie z bajdurzeń bobasowych, w których się zaczytujesz na dobry sen, bo odwagi nie masz zajrzeć na łamy kart horrorków?
Po jasnym nieboskłonie przeleciało trochę gram rozświergotanego ptactwa. Potencjalny drób na podwieczorek pani.
– Nie, nic z tych rzeczy wymienionych przez cię. Po prostu odmierzam, przymierzam, w głowie sobie rotuję mą pięść, i tak mentalnie celuję i zastanawiam się pod jakim kątem zmasakrować twoją zaczepną i na pewno nie piękną buźkę. No i tłustą.
– Rozumiem.
Kamic szurnął opancerzoną stopą, dewastując harmonię rozkładu źdźbeł trawy. Spulchnił chociaż trochę glebę. Dłoń z impetami ponadludzkimi przytknął do piersi, a że było to spotkanie typu opancerzenie-opancerzenie (rękawica-napierśnik) – dźwięk zaiste solidny.
– Nic a nic nie rozumiesz, bo nie masz dostępu do moich myśli, co raduje mnie niezmiernie, zaznaczam dla jasności. A tu dinks w tym tkwi, że w zależności od kąta ciosu, dostaniesz najmocniej jednym li tylko z moich knykci, i uwierz – o tę moc to ja się postaram, aby urosła należycie.
Przesunął rękawicę w nizinnie partie uniwersum ciała, ale te nieco powyżej niecenzuralnych, i tam gdzieś w tych punktach kontinuum przestrzeni miętosił pieść w pięści i tamtą pięść w drugiej, i tamtą w pierwszej, i powtarzał, zmieniał, permutował doznania i wariował przerozmaicie, dokonując roszad dotykowych, siłowych, stricte generalnie cielesnych.
– Wnioskuję – ponazywałeś swoje knykcie?
– Ach! A więc twój mózg nie został miriad-procentowo zeżarty przez tłuszcz – wnioskuję.
– Ach, a panu to czepiec skórzany może za ciasno został dobrany i teraz krew nie dopływa, gdzie dopływać winna? Wnioskuję – oczywiście.
– A to niby jakie podstawy do takowych wniosków? – Spiął się.
– Boć głupie nazwy wymyśla. Jak z jakich bobasowych bajdurzeń na sny schizofreniczne, w najlepszym razie deliria marzeń.
Kot jął masować z rozkosznym zaniedbaniem wielobarwny brzuch. Może na nim nie futro, a jakie upierzenie ptaka-egzotyka?
– Och, la Boga. Już myślałem, że odnosisz się pan do moich łóżkowych niedomagań.
– Oooch – mruknął Maminsyn. – Azali takie były?!
Rycerz Kamic tupnął nogą – znów w dyskursie z tłuściochem za dużo o sobie wymemłał z ust. Będzie miał kocur kolejne punkty zaczepienia do naigrywania się i fanfaronad bez końca.
– Szlag by to! – Tupnął odnóżem prawym ponownie. – Już mi czas iść stąd! Dość tych pogawędek, dość wzgard!
Pochwycił z ziemi hełm z przyłbicą turniejowy, spróbował nałożyć na skórzany czepiec, ale nerwy poniosły i hełm stoczył się na bark, aby odbić się od okolic sutka lewego, zawibrować na kolanie i finalnie dźwięcznie osiąść na trawie, spulchniając glebę.
– Szlag by to!
Wziął rycerz Kamic hełm najprostszą metodą podpachową i zmierzył ku murom posiadłości swej pani. Po krokach ni to wielu, ni niewielu popsikał miętowych zapachem przez usta do wnętrza swego. Mięta dotarła aż do przełyku, osadziła się na podniebieniu, migdałkach, języku, wnosząc wytchnienie i mianując rozdygotaną pierś odstresowaniem po wymianie zdań z Maminsynem.
Stanął przy bramie muru i chuchnął obok w tabliczkę wyczuwającą po oddechu tożsamość istoty. Brama z prętów skrzypiała i powoli odsłoniła przejście na ścieżkę.
Rycerz Kamic chrzęścił opancerzeniem stóp na żwirku. Płytami na ciele wszechobecnymi obciążony spocił się szybko, choć obecnie marsz tempo dziecko osiągał co najwyżej.
 Po żwirku nastał piach, a płyty coraz cięższe jakoby. Czasem się głowił, czy może za słaby on na rycerza? Pot pisał na skórze słone i bolesne zgłoski opiewające brak jego dokonań chwalebnych, a raczej bardziej natłok słabości fizyczno-psychicznych.
No jakoś mnie tam pasowali.
Pocieszał się i rzucił hełm w krzak jeżyn, bo ciążył dodatkowo. Obiecał sobie, że hełm poweźmie, wracając w pałacowe włości.
Mijał pola i lasy mniejsze i gdy myślał, że jaki cały świat obszedł, sprawę sobie zdał, że oddalił się niecałą milę od pałacu. Zapragnął schłodzenia natychmiastowego, żeby też woda sodowa nie strzeliła, zszedł więc nad jezioro po pochyłości trawiasto-glebiastej z przewagą gleby. Ta przewaga zmusiła go do refleksji na tematy nierówności na świecie, co warto nadmienić, bo rzadko wychodził poza autorefleksje.
Jak jesteś taką trawą przy nagromadzeniu gleby, to w mniejszości masz mniejszą siłę.
Tyle właściwie sobie pomyślał. I potem już skupiał się na odpowiednim ustawianiu opancerzeń nastopnych na pochyłościach i delektowaniu się modyfikowaniem skrętów i odgięć kostek i stosowaniu różnych napięć łydek czy też wydłużeń-rozciągnięć Achillesów.
Bardzo autorefleksywny rycerz, niemal jogin.
Klapnął wreszcie z sapnięciem, spulchniając pośladkami glebę. Pomiętosił trochę swoje pieści ze szczególną refleksją knykci i po prostu podziwiał majestat drzew.
Pochylały się nad zbiornikiem wodnym na całej linii brzegowej, tworząc w tym punkcie kontinuum rodzaj niesamowicie przepełnionej klimatem enklawy drzewiasto-wodnej. Rodzaj klatki bezpieczeństwa dla Rycerza Kamica, miejsca jogicznego oddechu. Dodatkowo urok piękna natury, od którego powieki nabrzmiewały łzami, wilgocią i wspomnieniami dziecięctwa.
Zdjął wtedy skórzany czepiec, opinający głowę dość mocno, odrzucił pod pniak liściastego okazu drzewa. Czepiec spulchnił glebę, ale tylko nieznacznie z racji zwiewności.
Ukazało się ufryzowanie rycerza w kształt grzyba przystrzyżone. Wystawił je do słońca, bo wiedział, że skoro ma grzyba na głowie, to ten będzie rósł ku niebu, będzie się piął po promieniach słońca jak małpka po lianie. A Kamic chciał rozrostu, chciał wzrostu mocy, potęgi, wzrostu wszystkiego.
A w świetle ostatnich niedomagań, które zrzucał na karb psychiki, mogłyby być to nawet przyrosty cielesne dynamiczne, występujące okazjonalnie, tylko w określonych okolicznościach. Bo czemuż by nie?
Zmarszczył brew, gdyż wiatr kłopotał niecnie grzywkę. Włosów nie miał muchomorowych, bo przecie plam na włosach brak czy blaszek pod. To się dziwił, że czasami pani odskakiwała od niego jak od sromotnikowej odmiany jakiej. Jak od toksycznego kapelusza, gdy na takiego w lesie z koszem się natknie. Bo maślaki, bo borowiki – chcemy, ale jak już plamki czy blachy – ble. Wybrzydzamy i nie szanujemy, niektórzy nawet wyżywają agresję na takich osobnikach.
Westchnął.
W tak krótkim czasie oddał się dwóm refleksjom niezależno-kamicowym. Raz że w mniejszości mniejsza siła, a dwa, że odmienność plamiasta lub blaszasta rodzić może nawet agresję. Nawet duma z przemyśleń.
Westchnął i z miętoszeń knykciowych przerzucił się na niedbałe miętoszenie kapelusza włosów. Jednorącz i delikatnie. Lubił masować sobie głowę wielce, miłość czy hobby, może coś pośrodku.
Zmarszczył brew – ale tym razem to już nie wiatr-psotnik tak ożywił kamienną jego zazwyczaj mimikę. Parę kroków od brzegu, ale, wiedział już to – na głębokiej wodzie – wynurzyła się z tafli ręka! Od połowy przedramienia aż do rozczapierzonych palców. Ale ręka nie skóra-kość-mięso.
Ręka miriad-procentowo woda.
Jedząc arbuza nie zdawałem sobie sprawy, że to robię i kiedy już się zorientowałem, zauważyłem, że pożeram rafę kolorową na dnie oceanu.
Odpowiedz
#2
Rozdział II: Liryczne orgazma-podniosłości 

Natalia na swych włościach panowała przez długie lata już, kolekcjonując ceramikę, na instrumentach przygrywając, troszcząc się o kwiecie naokoło pałacu czy też o swoje harty. Nierzadko sięgała po pędzel, aby uwieczniać na płótnie momenty egzystencji mniej, bardziej znaczące.
Zdobiła też ceramikę, czasem dmuchała własne twory ze szkła. I raz, tak jej wyszło przypadkiem jakim, że wydmuchała rycerza Kamica. W pełnym opancerzeniu płytowym, dolnym, środkowym i górnym. Pierwsze słowa rycerza chyba niewiele od prawdy oddalone:
– Pani mnie tu przez portal wydmuchała! Właśnie szarżowałem na Rycerza Frestonsa! Prawie jam turniej wygrał, upraszam, aby natychmiast mnie pani portalem na zad! Może zdążę jeszcze na finały!
Nigdzie go nie odesłała, poczęstowała herbatą za to i po uprzejmej wymianie zdań wyszło, że Rycerz Kamic miał służyć Pani Swej Natalii już po kres rycerskich dni.
Bo piękniejszego nad białogłowę Natalię nie ma istnienia !
Jak często mawiał. Również wieczora pierwszego, gdy raczył usta trunkiem herbacianym z porcelanowej filiżanki w japońskie zdobienia, wyrzekł to z rozrzewnieniem i uczuciem, które wraz z mijającymi dniami ani trochę nie ustępowały na sile.
Czasem musiała go jednak karać, bo jak na rycerza mało ogarnięty chłopina. Bywało, że nie spuszczał po sobie wody w toalecie.
– Za przeproszeniem – odpierał uporczywie zarzut – ale ja żem dziś w toalecie u Pani nie produkował ekskrementów!
– Jak mam to rozumieć?
– Mam na myśli, że nie oddawałem się defekacji.
– Sens ten akurat jest jasny. Azali gdzie uczyniłeś to, jeśli nie u mnie w pałacu?
– Dla wariacji wrażeń udałem się do psiarni i tam postawiłem produkcję postkonsumpcji.
Wychłostała go za to.
Żałośnie też radził sobie w pieleszach kuchni. Ramiona Natalii spływały ku jądrze Ziemi w załamaniu bezkresnym, gdy przyjmowała pozę spektatorki wyczynów jego kulinarnych.
Najmniejsze to akurat zło, i z czego akurat tylko lekko się podśmiewywała, ale każdego razu kiedy Kamic gotował sobie mleko, zawsze odmierzał szklanicę. Jakby na oko nie mógł płatków zalać. Słownie wtedy uderzała w jego duszę rycerską i biła w dzwon sromoty.
Kamic zawsze tedy się tłumaczył, spąsowiały od pancerza dolnego poprzez środkowy do górnego.
– Nigdy nie byłem najlepszy w tym takim odmierzaniu. Ilości wszelakie. No Alchemikusem to bym nie mógł zostać. Szacowanie czy rachowanie w szkole zawsze mnie przerastały. Podobnie wszelakiego „na oko” raczej unikam aniżeli za pan brat. Ilości mnie przerastają, są niepojęte jakoby dla wymiaru, w którym moja głowa jest otrzaskana.
Choć dzielił tych dwoje nagi miecz, czasem pozwalali sobie na zabawy z pogranicza rozpusty, i to dość zbereźnej. W ten czas, gdy Natalia kładła się do łoża, Kamic owijał się w zasłony przy oknie ponadprzeciętnym sypialni Swej Pani i jako taki tubus-rolada bez ruchu wlepiał spojrzenie w rozpustnicę łóżkową, czasem tylko lekko dłonią materiał zasłony muskając. Gdy myślał, że spała, wyciągał ramię mocniej i przypominał owada wykluwającego się z miękkiego kokonu pozbawionego płynów, bo przemożnie suchego.
W noce te, gdy tako czynili, Natalia zmrużyć oka nie mogła. Zbyt fantasmagoryczny strumień witalności wstrzeliwywał się przez ucho jedno i drugim ze zdwojoną mocą rozprężenia wylatywał.
Natalia utrzymywała ożywione stosunki z krewnymi oraz z paroma znajomymi, zwłaszcza z warsztatów rysunku. Najczęściej jednak listy jako i poglądy wymieniała z przyjaciółką od serca najdroższą – Jessuitą, która mieszkała z Arahirisem w domku na wsi. Arahiris wielce znał się na różnych naukach, w tym w religioznawstwie umysł ćwiczył. Jessuita zaś parała się prawem i pracowała w takich sferach, które zupełnie Natalii nie zajmowały, rzadko też dyskurs wszczynany był na ten temat. Pracowała jako bankierka czy też księgowa albo arbiter jakiś w prawie, czy adwokat, a nuż urzędnik znowuż – Natalia hodowała swą ignorancję, zaniedbując tę szczyptę informacji.
Ale poza tym – kochały się jak siostry, a wiadomo, siostry zawsze mogą na siebie liczyć.
 
Właśnie teraz wyglądała przez okno gabinetu swego, w odsapnięciu od pisania listu do Jessuity, wyglądając na tyły pałacyku i podziwiając, jak Kamic i Maminsyn poruszają ustami. Mogłaby otworzyć okno i posłuchać, jak się nawzajem bezczeszczą, bo nawet znajdowała w tym niemałą uciechę, jednak dziś akurat wolała przez szybę dopowiadać sobie tylko, wpychać mentalnie w ich usta słowa o wiele gorsze, niż na żywo kreowali zapewne.
Uśmiechnęła się, postukała długimi pazurami w szybę. Odlepiła się od szkła i zasiadła ponownie przy biurku, plecami do areny wściekłych obrażalców. Mały paluszek odginając, pozwoliła dłoni, aby przepilotowała ceramikę do uszminkowanych, zadbanych warg. Abordaż porcelany ku ustom zwieńczył się niezamierzonym szczęknięciem o zęby.
Łyk długi, podczas którego potencjał namysłu rósł w zwielokrotnionej manierze. Co można by jeszcze Jessuicie napisać? Ileż liter można wyprodukować, ileż słów wytworzyć, ale dobierać trzeba starannie, aby nie wyjść na gbura czy trzpiotkę rozchełstaną.
Przytłumione światło w gabinecie skłaniało do drzemki, a herbata i jej refleksja namysłu potęgowała senność uwikłaną w mord trzeźwości.
Natalia wytężyła ostatecznie zmysły, pokonała bierność, którą sama w siebie wtłaczała w dwójnasób poprzez herbaciany napitek oraz przysłonięcie okien, i podniosła z blatu karteluszkę z najnowszej, wyperfumowanej różanymi olejami papeterii, aby nacieszyć oczy tym, co już zrodziła. A bobas ten liryczny wielce napawał ją dumą.
Jessuito Moja Przenajmilsza,
Żyję pełną piersią jak zawsze, w sposób nasycony, przesycony wręcz romantycznymi uniesieniami samotności pozornej, lecz w manierze nie nazbyt rozszalałej ostatnimi czasy.
Także o stan mojego ducha martwić się nie musisz, a wiem, jaka z ciebie uduchowiona i chętna do trosk o innych persona.
Zatapiam się obecnie w lekturze romansu „Pokiereszowana Miłość” autorstwa Horowita Mleczana. Niesamowite ciarki szturmują ostoję mej duszy, me ciało, wstrząsa nierzadko mną dreszcz.
Tak sobie myślę często, w jakiej to obłudzie żyć nam przychodzi. Ludzie parują się w związki, czy to homo- czy heteroseksualne, a czynią to nie z serca ciągot, a z umysłu kalkulacji. Wyrachowanie, moim zdaniem, to zarzewie obłudy.
Dawno jużem o tym nie pisała, ale bardzo mnie martwi Wasza relacja z Arahirisem, no ale nie ja od tego, żeby sądy wydawać czy ferować wyrokami. Kimże ja jestem, marna drobina, żeby wściubiać nos w Twą prywatę, ale, na Wszechmogącego Miłosiernego Pana Naszego, dziewczyno, zrób wreszcie coś z Wami, poczyń inicjatywę, skoro on taki bierny z natury chłop.
Czy się chędożycie – nie wiem oraz nie wnikam, ale, pozwól, że spytam, bierze Cię on do łoża na noc czy nie, jak to z Wami w końcu jest?!
Moja Miła, a propos łóżek, na genialną ideę moje czucie mentalne mnie naprowadziło oraz, jak pewnie się orientujesz, moja przebudzona do granic możliwości zmysłowość jako i skłonności ku pracy twórczej.
Mianowicie, postanowiłam, że zajmę się produkcją prześcieradeł, które stymulować będą erotycznie partnerów. Nie dość, że w specjalne takie nonawypustki-pałeczki najeżone ono będzie, to jeszcze wydzielać zapachy zdolnym, jako że regularnie i samoistnie moczyć się będzie w olejkach wonnych.
Jak to możliwe, pytasz? Śpieszę z odpowiedzią, bo pomimo pokory, lubię chwalić się ponad miarę. Pamiętasz zresztą, jak stroiłam się w piórka przed margrabim Wenezoidem, i jak popisywałam się, że w głowie mam cały układ planetarny, a ramionka giętkie jak macki ośmiornicy…
Ale do rzeczy:
Jak to ma być, że prześcieradło cały czas trwać będzie w nasączeniu olejkiem wonnym? Proste.
Wyposażone będzie w jedno z dwojga – nonarurki lub też nonapłaszczyzny. Przechylam się obecnie bardziej w stronę nonarurek, ale wiesz, jak to jest, kobieta zmienną jest, mawiają.
Wewnątrz prześcieradła ulokuję nonamagazyny z olejkami, które tako uczynię, że będą pękać każdy kolejny po jakimś czasie, tygodniu na przykład. Płyn z nich wtryśnie się do nonarurek i rozprowadzi ich siecią po całości materiału.
Albo jednak wezmę się za płaszczyzny. Tedy, powiadam Ci, prześcieradło od lewej do prawej wypełnione będzie stosem horyzontalnych płaszczyzn-magazynów. W manierze „nona”, rzecz jasna. I miast rozprowadzać olejek siecią nonarurek, cały magazyn zniszczeje i całą rozciągłość prześcieradła nasączy na raz zapachami podniecającymi.
Jak ty uważasz? Płaszczyzny, rurki? Idziesz bardziej w plener horyzontu czy w sieć może, zapytuję.
A co to nonarurki pytasz? To takie bardzo maciupkie rureczki, których gołym okiem nie ujrzysz, ale są. Czegoś takiego jeszcze nie ma na świecie, ale ja to chyba wynajdę, bo, przecież, cokolwiek sobie pomyślisz, może stać się prawdą, przecież.
A musisz też wiedzieć, złotko Ty moje, choć sama już nie wiem, po co Ci to piszę, że tworząc ten list, tu i teraz, miriad-procentowo roznegliżowana jestem, mam na myśli – nagość nieokiełznana. Ale to wszak znasz to u mnie, że ja i pewne wyuzdanie za pan brat to już od wielu, wielu czasów i niejedną flachę żeśmy razem obalili.
Tak mnie, gdy tworzę cokolwiek, czy to lirycznego, czy na grafik mórz wypływam, ciągnie jakoś, żeby się rozbierać. I proszę Cię uniżenie, nie proponuj mi spotkań z lekarzem w listownej swej odpowiedzi. Jeśli masz dość odwagi, powiedz mi to prosto w twarz, a nie zawsze piórkiem się wysługujesz.
Tu Natalia wstrzymała odczyt, gdyż i listu dalej nie było w ten czas, lecz natychmiast po pauzie odstawiła porcelanę, w dłoni wiszącą dotychczas, sięgnęła po pióro i dopisała jeszcze:
Długo pod koniec myślałam, co by Ci jeszcze napisać, aż, jak widzisz, poplamiłam papier herbatą i uznałam, że nic więcej nie napiszę.
Całuję Cię, kochaniutka, cieplutko w policzek,
Twoja Wielce Miłościwa – Natalia
Podpis machnęła z finezją, nie szczędząc rozmachu i wiele satysfakcji czerpiąc z przedłużających się odgłosów skrobania.
Przytuliła papeterię do nagości ciała i westchnęła. Zapragnęła przeczytać całość jeszcze nie raz, nie dwa, nie siedem, nie siedemdziesiąt siedem, nie siedemset siedemdziesiąt siedem, a dokładnie miriad razy!
W miarę czytania nakręcała się, ekstaza sięgała zenitu, przez uszy wydostawały się popromienne resztki mózgowia, skażone chorą podnietą, w postaci zielonkawej pary. Trzasnęła papierem o blat, wsparła się dłońmi o uda i dyszała, rozkoszując się nie każdym zdaniem, nie każdym wyrazem, a każdą zgłoską, a nawet literą! Majtnęła ramionami. Plaskała o uda jak nagrzana. Czytała i dochodziła, czytała i dochodziła, mózg topił się na spermoidalny kwas.
A potem po prostu…
Włożyła list do koperty i zapieczętowała.
Ale nie chciała go wysyłać od razu, chciała, by jeszcze poleżał na biurku, by dojrzał. Nie chciała też od razu, po szale twórczym, na powrót przyoblekać ciało w strój codzienny.
Wlazła goła do szafy i zamknęła się.
Golizna młódki wprost raziła kontrastem, czy też buntem czystym, gdy tak przebywała wśród wiszących w szafie kostiumów dnia codziennego. Chichotała i pragnęła tak jakoś, aby jej obecny kochanek wkroczył właśnie do gabinetu, pobuszował chwilę w poszukiwaniach, mrucząc zaczepienie: Nataaaliaaa, jak do dziecka, które w krzakach dla zabawy się chowa.
Wreszcie otworzyłby szafę, dzierżąc nożyk do papieru w dłoni, którym pragnął rozciąć jej łaszki. A tu masz, Natalia już goła baba!
I taki też powód chichotu, który osiągnąłby w tym nożykowo-niespodziankowym punkcie kontinuum apogeum apogeów.
Jedząc arbuza nie zdawałem sobie sprawy, że to robię i kiedy już się zorientowałem, zauważyłem, że pożeram rafę kolorową na dnie oceanu.
Odpowiedz
#3
Rozdział III: Grzyb jednak nie rośnie na słońcu. Uklepana gleba.
 
Kamic zląkł się z początku, gdy rozczapierzoną dłoń z wody wykreowaną ujrzał. Palce wodnego tworu obniżyły się, nadgarstek wygiął, i wsparły się paliczki te chude a długie o taflę, jakoby na krawędzi urwiska, gdy trzymasz się by nie spaść.
Pomału zaczęła się stamtąd wynurzać głowa, z owłosieniem długim. I wszystko miriad-procentowo z wody. Czoło, włosie, nosek, lekko zadarty i z niewielkimi nozdrzami oraz nieobfitymi dziurkami, policzki strzeliste i wąska broda. Woda, woda, woda – stąd i strachu rycerza powoda.
Palce napięciem oddziaływały na taflę i to one pozwalały wynurzać się dalej głowie, a później i reszcie ciała. I przerażenie Kamica stopniowo umierało, wraz z każdym jego oddechem i napływem bodźców wzrokowych, a gdy ujrzał wynurzające się z wody, pod szyją istoty, kobiece piersi, już całkowicie zaznał spokojności. Spokojności w zlęknięciu zaznał, lecz niepokój serca inny się narodził.
Rusałka ta wodna, czy licho wie co, stanęło na smukłych nogach, jedną czy to elegancko czy zalotnie w kolanie zginając. Mrugnęła do Kamica i z długich wodnych rzęs odprysły miriady tęczowych iskierek. I tak było za każdym razem, jak mrugała.
Obróciła się jak tancerka, żeby w całej swej okazałości zadowolić wzrok Kamica, przybysza w jej niszy.
Sutków na piersiach wodnych brakowało, zaś między pośladkami nie tkwiła zwyczajowa ludzka przestrzeń, ale i tak, niezła laska, pomyślał sobie.
Mrugnęła, tęczując do niego iskierkami w rozpryskach. Uśmiechnęła się, choć oczy takie smutnawe, smutasowate wręcz. Kamic wiedział, skąd smutek to się brał. Samotna ta rusałka z wody tutaj na pewno, azali warto by jej złożyć chociaż hołd pochwalny. 
– Z lica ty niezła jesteś. I ciało, mimo że jakby z niedoróbkami stwórczymi, jest kontentujące w sferze zmysłowości.
Podpłynęła pod brzeg, szurając stopami jak ślizgaczami narcianymi, jak jaki nartnik wodny czy Jezus Chrystus. I nagle zatrzymała się, tuż przy linii brzegowej, tam gdzie woda kończyła swą płaszczyznę. Lekko się wygięła całym tułowiem ku Kamicowi i ramię chciała bodaj podnieść, ale po zawahaniu opuściła. Och, powiedziały krótko oczy.
Domyślił się, że z jeziora wydostać się nie może. Odbił się lędźwiami od pniaka, na równe nogi powstał i po paru raźnych krokach zbliżył się do wodnej istoty.
– Witaj, o pani. Me miano to rycerz Kamic, służę swej pani, Natalii Mojej Miłej. Wiele jeszcze nie dokonałem, ale młodym będąc, oczekuję po sobie od groma!
Ukłonił się elegancko, aż kolanem wyrżnął w glebę namokłą.
Nimfa z wody uśmiechnęła się, choć oczy nadal tak smutasowato-ponuraszcze. Jak w zwolnionym tempie uniosła powabne ramię, aby śmiałek złożył dżentelmeński pocałunek.
Kamic pochwycił wodę i szok! Wody nie da się pochwycić! Wszystkie dziesięć palców (bo w łapczywości oburącz brał) przeniknęło przez strukturę dłoni. Jakże Kamicowi żal było, że nie dotknie ustami żył dłoniowych tej dziewoi.
I wtedy Kamic pojął ci smutek nimfy bardziej. Ich spojrzenia połączyła czarna nitka ponurego porozumienia i rozstali się, bo wiele więcej zrobić się nie dało. Ani słowa nie wyrzekła, wargi jak sklejone. A on, w czasie trwania rozstania, skinął tylko rozumnie głowiszczem rycerskim.
 
Wyposażeni w kosze z wikliny, Kamic i Natalia wyszli z wnętrz pałacowych i udali konno do lasu pobliskiego, zwanym przez ludność Lasem Truskawkowym. Śmiesznie poniekąd, bo truskawki tam żadnej, a grzybów jak po deszczu. Kamic zatem zawsze las ten nazywał Lasem Grzybowym, i tyle.
Natalia patatajała, piersi podskakiwały i niemal zachłysnęła się śliną w tym dynamizmie ogólnym, gdy pytanie ku słudze skierowała:
– Czemu się spóźniłeś? Równo czwarta mieliśmy wyruszyć, a już ponad dwadzieścia po. Wiem, że rano to pora na grzyby odpowiednia i że prawdopodobnie spóźnieniem odgrywasz się za moje leniuchostwo, zaspalskość i niechęć do rannego ptaszkowania, ale… rzadko się zdarza, żebyś nie wypełnił mojego polecenia tip-top. Co się stało?
– O, pani, na spacera mnie zawiało i takie mnie zjawisko grzmotnęło, że aż wstyd mówić, bo do czubków mnie poślesz.
– Azali co…?
– No jeszcze nie powiem. Powiedzieć nie mogę, bo sam nie wiem, czy to nie jakieś majaki od słońca, sen, a może rozładowanie psychiczne po wymianie zdań z tym idiotą Maminsynem. Powtórnie muszę tego zaznać, aby mieć pewność, że to prawidło, a nie mara.
– Jak tam chcesz. W sumie rezyduje u mnie ciekawość na ten temat w dupie.
Choć tak naprawdę napaliła się na ten sekret jak piec zimą. Ażeby odgryźć się, rzecz niemiłą mu powiedziała:
– Kupię ci sandały mnisze i będziesz od tego dnia dalej nosił je na stopach.
– Nie, Pani! – Z patatajania niemal wypadł, dewastacja spokoju aż taka. – Moje płytowe buty żelazne to ostatni krzyk mody!
Wiedziała, jak bardzo był przywiązany do swego pancerza. Milczała, pozostawiając go na długie dni w niepewności, czy każe mu nosić mnisze obuwie, czy też nie. Uśmiechnęła się, zmrużyła oczy i konia pospieszyła, bo apetyty na grzyb rósł z każdym kłusem.
Lekko w las wpłynęli, konie do drzew powiązali i już pochylone sylwetki jadalnych okazów wypatrywały. Obciążone lekkością koszów wiklinowych.
Im dalej w las, tym więcej drzew, grzybów i robactwa, stopniowo oddalali się od siebie, rozprężali swoje sparowanie grzybowe. Runo leśne łaskotało w stopy, jęczało pod ich naporem zarazem. Drzewa przyglądały się ciekawsko, tak rzadko ktoś tu zachodził, strzygły uszami, ale nie za mocno, aby nie przystrzyc listowia. Łase były na nowinki, na ploteczki, rozmowy ludzkie. Listowie szumiało falami, przypływami i odpływami namiętności zieleni. Szumiało, naśladując nieudolnie śpiew syreni.
Ci jednak przybysze uwag nie wymieniali, a to czynili, że Natalia z głową spuszczoną chodziła, bo chciała więcej grzyba powynajdować niż ten miałki rycerzyk-sługus-podnóżek, zaś z kolei Kamic uważnie podążał ślepiami za swą panią miłą. Ale nie tylko ją podziwiał, ale i kosz, który w dłoni kobiecej zwisał.
Kosz z wikliny to byt sprzężony, we włókna drewniaste poskręcany. I tak Kamic to na swój, to na jej kosz oczami skakał i od tych skoków aż go Achillesy mentalne rozbolały. Wniosek jednak potężny w zwojach się zrodził – Natalia miała lepszy kosz. I drugi natychmiast szarżował w głowie wniosek po analizach naprędkich: Natalia i kosz to jedność.
Kamic czuł się w pewien sposób spowinowacony z koszem Natalii poprzez swój kosz, ale wiedział, że gdzieżby tam mu do niego. Do jego zwartości, mięsistości, włóknistego nagromadzenia sprzężeń. Napięcia w koszu Natalii charakteryzowała tak ogromna reaktywność, responsywność na bodźce z zewnątrz natychmiastowa. Kanały jego egzystencji nijak poblokowane nie były, żadnej zawalidrogi mentalnej czy fizycznej w nim nie uwidzisz. Natalia ramieniem szarpnie, bo dąży, aby grzyb pochwycić, a ten ni drgnie, ni miauknie, nie skrzypnie, a już na ścieżkę odpowiedniego ruchu wkracza, by dostosować się koegzystencjonalnie.
Co za reaktywność. Myślał z zazdrością.
Dzięki swojemu koszowi czuł się, jakoby był Natalią i jej koszem, czyli Natalią w sumie jako taką, skoro jedność tworzyła z wikliną. Sam już nie wiedział, co jest prawdą, a co ułudą, taki galimatias wytworzył się pod czepcem, że nagrzanie sfajczyło trochę zwojów mózgowych, ale z oka łza spłynęła i chłodem natychmiast zregenerowała uszczerbek na zdrowiu.
Westchnął, bo co innego mu było czynić, i powrócił do garbienia się i grzybów chwytania, choć już znużon trwał przez te nudy-grzybowe. Musiała go wyciągać, a on się zgadzać musiał, bo sługus. Taka już to dola rycerzyka.
Aby przezwyciężyć wibracje nudy, z czystego potencjału przekomarzania oddalił się od swej pani. Kto wie… może nawet rzuci koszem o glebę, wysika się pod jakim dębem, przycupnie na skałce i po prostu sobie powdycha zieleń i pokontempluje misterioza leśne.
Zagubił się gdzieś w tym oddalaniu i już nie wiedział, gdzie północ-południe-wschód-zachód, róża wiatrów uleciała z wiatrem, poza zasięg namacalny mentalnie, i jedyna róża, jaką teraz dostrzegał to, o dziwo, emblemat róży na szacie jakiegoś zamaskowanego faceta, który zeskoczył właśnie z gałęzi olszy szarej.
– A wać pan to wiewiór jaki, że mnie straszy z górnych drzewnych połaci?! – Kamic machnął zbyt impulsywnie ramieniem, gdy oburzenie wyzwalał.
Jedyna widoczna część ciała – oczy – uważnie mu się przyglądały. Cały facet w szaty poskrywany. Szal czy maska, zasłaniająca usta, poruszyła się. Zrobił głupią minę albo uśmiechnął się, chyba uśmiechnął raczej bardziej, jako że ogniki w ślepiach trochę złośliwe, trochę zabójcze się ukazały. Typ demonicznego śmieszka jakowego.
Cisza przerażała Kamica, tako kontynuował zaczepki, co może nie było rozsądne, jako że mężczyzna obcy wyjął zza pasa sztylet przydługawy.
– Albo może borsuk?! – Wsparł się pod boki. – I szuka drew na tam budowę?! Tyle że otumaniony jakiś głupotą i aż na szczyt olszy wędruje!
Rechot zza maski.
I to było niesamowite, bo jak w tempie oleisto-żółwim dotarło do Kamica, że mężczyzna stoi tuż za nim. Haka mu jakiego nogą w tył kolana wsadził i już rycerzyk spulchniał glebę. Wywrotka na plecy – bolesna i boleśnie upokarzająca.
Gdy Kamic uniósł czerep czepcem obciążony, dostrzegł, że facet zdążył wrócić na miejsce, z którego startował z atakiem.
Wstał, ale ledwo, bo pancerze ciągnęły aż do jądra Ziemi.
– Azali pan prędko się rucha, mówisz pan? – Nawet nie czuł lęku, pomimo zabaw zręcznościowych ze sztyletem, które nieznajomy wyczyniał. – Jak to możliwe – takim szybkim być?! Eksplenacje, proszę! Proszę mi tu smarować wyjaśnieniami!
Maska obcego wygięła się. Musiał znów skrzywić mordę w uśmiechu.
– Myślisz, że masz szanse wygrać ze mną, że tak sobie ze mnie zwierzo-drwisz? – dobiegł stłumiony materiałem głos. – Borsukiem-wiewiórą mnie zwiesz, a sam to jak żółw błotny się ruchasz – ochrypły, stłumiony, niski głos. Musiał ziomek sporo pić trunków mocnych. – Tak mówię, skoro już bawimy się w oborę i zwierzaki sobie przywołujemy. I co? Myślisz, że wygrasz, że się nie boisz? Że żarciki? Ludzie nie są szybcy, bo szybcy być się boją. Moje ciało nie boi się szybkości. Jego molekuły nie trą jedną o drugą, a prześlizgują się w niezabarykadowanych kanałach. Myślałeś, że wygrasz, że jesteś lepszy? Mam o wiele sprawniejsze ciało od twojego, mam elastyczne więzadła, silnie mięśnie, sprawne stawy, nawet włókna kolagenowe powięzi mam odpowiednio nawodnione. I ty chcesz ze mną się mierzyć, kim ty jesteś?
Kamic spojrzał z dreszczem na sztylet, ale strach maskował, jak tamten twarz za szalem. Obaj więc się maskowali, jeden jednak mentalnie, drugi bardziej mechanicznie.
– I to jest dobre pytanie! Tak mnie teraz trochę w sumie biznesuje, kim mnie właściwie pan postrzegasz?
– Widzę cię, na tej rycerzykowo uklepanej glebie – chrypnął i nonasekundę później oczy jego tuż przed oczami Kamica – jako trupa.
Trach! Kamic znów na glebie. Spulchnił ją dodatkowo w nadmiarach, bo szybko wstać próbował i szarpnął ramionami, a te poślizgi w trawach poczyniły, a nie odepchnęły się, więc padł plecami i spulchnił glebę po raz trzeci już w tak krótkim epizodzie.
Czyżby o to teraz moja mniejsza siła w mniejszościowej uklepanej glebie wychodziła!
Maska znów się poruszyła, i tylko ten zalążek uśmiechu dostrzegł, który treść jednoznaczną słał: Widzę to w twoich oczach, rycerzyku. Tak, jestem od ciebie silniejszy, jestem lepszy.
– Ty już trup – powiedział i przerzucił sztylet z prawicy do lewicy. – Ja jestem zaś Gildyjnym Zabójcą. Wiedz, gnojku, że giniesz z ręki prawa. Spada na ciebie teraz batóg naszego kraju za grzechy, których się dopuszczasz.
– Wiesz ty co, kmiocie? – Kamic poruszył się ze stękiem. – Może ruchasz się i szybko, ale jakoś tak jak baba się ruchasz.
Szal znów zmarszczył się, ale inaczej niż poprzednio, z jaką toksyczną osobliwością. I choć Kamic zupełnie nie dostrzegł, jak napastnik wybija się do ataku, to tylko ten uśmiech trujący słał impuls, aby podnieść ramię i zasłonić się koszem z wikliny swoim.
Trach!
Sztylet nie wbił się w ciało Kamica, tylko w prowizoryka tarczę z wiklin.
Bach!
Z kosza wiklinowego eksplodowała fala bezbarwnej energii, tak skumulowanej, że zaginającej przestrzeń. Łupnęło zabójcą o pniak. Chwilę poleżał pod olszą szarą bez życia, jednak momenty dwa potem wstał jak kukła dopiero do życia zaczarowana. Powłóczył trochę nogami i nisko na nogach, garb u niego jako szczyt himalajski mógłby robić. Zsunął maskę i wyrzygał się w mchy, padł na kolano, wspierał ramionami, i znów rzygi produkował, to wstawał, to słaniał się, to jęczał i burczał jak kocur na kacu, i rzygi leciały z niego jak z pompy czyszczącej kamieniołom z zalania jakiego radioaktywnego.
– Ty chędożony skurwielu… – zabójca wycharczał i rzygnął po raz wtóry. – Jeszcze cię dorwę!
I jął biedak uciekać, rzygami znacząc szlak swej ewakuacji.
Ale Kamic nie miał ochoty ni potęgi go gonić, bo jego samego ten wystrzał z kosza osłabił, ale… czuł się przeogromnie dobrze. Rozluźnienie w całym ciele, jak po dwóch dniach w Akademii Rycerskiej nieprzerwanych ćwiczeń z kolegami, po których pluli krwią.
Strzał z wiklin zarówno wyczerpał do potów ostatecznych jak i zszokował. Jakże dobrze, że kosza jednak nie odrzucił w mech odłogiem.
Leżał tak chyba z godzinę, dopóki nie usłyszał szelestu za sobą. Zamajaczyło nad nim lico Natalii. Pokazała mu kosz.
– Ha! Mam pełny przed tobą! Znowu góruje w zawodach grzybowych! Szybka ze mnie laska!
Ale Kamica to mało obchodziło, bo w grzybach tylko nudę odnajdywał. Powiedział tylko tak dla draki:
– A co ma tu rosnąć, jak słońca właściwie nie ma w tym lesie! Gdzie ja mam ci te grzyby poznajdywać?!
– Czepiec cię uciska?! W ogóle wyglądasz jak bladaczka jakaś. Przecie grzyby raczej w cieniu się pojawiają. I co ty mi kosze niszczysz? – Przesunęła stopą kosz Kamica tak, że ukazała się w pełni wielka dziura po sztylecie i późniejszym wystrzale.
Kamic pragnął wyrwać sobie głowę razem z grzybem włosia oraz razem z korzeniami, z całym kręgosłupem.
– Jak to w cieniu?! Nie na słońcu?!
Zawsze myślał, że urośnie do słońca, bo ma włosy w grzyb.
– No nie. W cieniu. Wracamy.
Zostawiła go tu samiutkiego. Przemieścił się jakoś do siadu, zdjął czepiec i musnął palcem grzyba-włosów.
Tego dnia, z drugiego jego oka tym razem, skapnęła pojedyncza łza i niestety tym razem swym słonym chłodem nie zregenerowała szkód w jestestwie fizyczno-psychicznym, które wyrządziła prawda o słońcu i grzybach objawiona.
Jedząc arbuza nie zdawałem sobie sprawy, że to robię i kiedy już się zorientowałem, zauważyłem, że pożeram rafę kolorową na dnie oceanu.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości