Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Persona- pomocy :)
#1
Witajcie,
po latach przerwy postanowiłam reaktywować sprawdzony i- zdaje się najsensowniejszy mechanizm obronny- sublimację wracając m.in. do pisania. Jak wiadomo, organ nieużywany zanika, więc zwracam się do Was z prośbą o uwagi na temat wypocin, które wyszły spod mojego haka...
Na początek próbka w postaci "recenzji" filmu z mojej listy faworytów- "Persony" Bergmana, będę wdzięczna za konstruktywne uwagi, tylko nie miażdżcie w tej krytyce, plizzz :)
Wyreżyserowany w 1966 r. kolejny obraz Bergmana, jako jeden z milowych kroków w jego twórczości, wprawiający w nieokiełznane drżenie wielokilometrowy most wznoszony skrzętnie od momentu położenia trwałych fundamentów w postaci trylogii poziomej- cezury przekierowującej jego przemyślenia ku zawiłym meandrom relacji międzlyludzkich, odciążając je z boskiego pierwiastka, jako konsekwencję rozczarowania transcendencją.

Tym solidnym, acz miejscami przeciekającym mostem, zdaje się kroczyć (a co poniektórzy wraz z nim) aż do chwili śmierci na Faro, skutecznie aktywizując w nas wolę ucieczki z ziejących palącym ogniem czeluści inferycznego bezsensu ku prawdzie, ku sobie, ku samoświadomości.

„Persona”, bo o niej tutaj mowa, stanowi wielopłaszczyznową, nowatorską próbę demaskacji ludzkich zachowań, lęków leżących u podstaw ambiwalencji uczuć czy tendencji do działań, dialektycznych mocy, których walkę w różnym natężeniu odczuwa prawdopodobnie każda myśląca istota. To słodko- gorzka refleksja na temat dwustronnej struktury związków, które z jednej strony, ograniczając autonomię jednostki, przewidując konieczność uwzględnienia „wrażej” naszemu ego obcej woli, męczą, z drugiej zaś- życ bez nich nie sposób. W pewnym momencie bowiem gaśnie starannie pielęgnowane poczucie samowystarczalności, ustępując świadomości konieczności powrotu do punktu wyjścia, częstokroć przykrej, osadzającej na naszych kubkach gorzki posmak goryczy.

To wreszcie próba sformułowania zwrotek na wątpliwości związane z ewoluowaniem tożsamości, przekleństwem wolności, sensem konieczności, zrozumienie której- aprobując myśl Spinozy- wyzwala, konsekwencjami wyborów, czy poczuciem odpowiedzialności za ich dokonanie a więc fundamentalnymi dylematami targąjącymi każdym z nas.

Pomimo- a może i dzięki- charakterystycznemu dla autorskiego kina europejeskiego minimalizmowi środków, wykorzystanemu później chociażby w równie sugestywnych i wywołujących nie mniejsze obrażenia w duszy odbiorcy „Szeptach i krzykach”, był w stanie przekonująco oddać proces postępującej dezintegracji osobowości jednostki patrzącej i widzącej więcej niż przeciętny symbol pokolenia Tesco, którego desygnatem początkowo była naiwna Alma, topiąca w nadprodukowywanych słowach własne lęki i zagubienie.

Ów minimalizm mistrzowsko równoważy Sven Nykvist, maksymalnie nasycając treścią klamry filmu. Przyczyny zachowań obu kobiet, mimo wrażenia enigmatyczności i chaosu, są tam klarownie wyeksponowane. Zabieg ten pozwolił Bergmanowi zachować prawie przezroczystą przestrzeń filmu. Osadzając film w chłodnej scenerii bałtyckiej wyspy, ograniczając w zasadzie wyłącznie do monologów pielęgniarki, niewerbalnej gry Elisabeth, krótkiej rozmowy z lekarką, narzeczonym Almy i sceną w kostnicy z chłopcem- będącym alter ego reżysera, synem Almy czy Elisabeth ( każdy przypadek łączy ewidentna tęsknota za matką), mógł on pozwolić sobie na przeniesienie punktu ciężkości na twarz- medium niezawodne w dokładnym zmaterializowaniu scenariopisarskich idei, co wykazał zastosowany w „Personie” eksperyment.

Ponadprzeciętnie wrażliwa Elisabeth Vogler, (w tej roli Liv Ulmann- muza i jedna z pięciu żon Ingmara), w trakcie przedstawienia Sofoklesowskiej „Elektry” nagle milknie. Skonsternowana publiczność układa się w żywy znak zapytania: jakaż to siła sprawcza pchnęła podziwianą protagonistkę do tak kuriozalnego aktu? Kobieta, sprawiająca wrażenie silnej, odpornej, elegancko odzianej w ziejące wyrazistymi barwami poczucie wartości, artystycznie i macierzyńsko spełniona, której decyzja wyboru rodzinnej arterii była całkowicie nieprzymuszona, powinna ciągnąć swoją rolę. W końcu na tym to polega. Tak się przyjęło. Archetypy funkcjonujące w świadomości społecznej czemuś służą, więc takie akty terroru powinno się penalizować. Do zarzących w ognisku węgielków złudzeń należy cały czas dokładać. Nie pozwolić nastać ciemności. Ktoś musi ich dostarczać by podtrzymywać płomień. Ot, żadne novum, funkcjonująca od zawsze dychotomia.

Elisabeth, niczym aktor w teatrze greckim czy każdy zatruty złudzeniami gracz theatrum mundi pragnący przynależności do struktury społecznej przyjęła rolę- aktorki, która poprzez sztukę poszukuje wyzwolenia siebie i oswobodzenia innych. Consolation des arts- twierdził Gautier, do pewnego momentu internalizacowała to i Elizabeth Vogler. Pomimo- wydawać by się mogło- pełnej konsolidacji ego i superego, pod wpływem ciężaru doświadczeń i socjologicznych rozważań, obserwujemy spektakularne wycofanie aktorki za kulisy. Dla niej i- jak się później przekonamy- także dla Almy, sztuka okazuje się stać w całkowitej sprzeczności z pierwotnym zamierzeniem i powszechnym jej odbiorem- sublimacyjnym przekłuciem balona wewnętrznych napięć, z efektem ubocznym w postaci rozmycia tożsamości i permanentnej kreacji.

Głodni wyższych rozrywek widzowie płacą, stanowią w końcu intelektualną elitę, im przypadła ta rola.

Actor artifex- parafrazując Kochanowskiego- ten aksjomat bezrefleksyjnie przyjęła i Alma (Bibi Anderson). Możliwość ugoszczenia pod swoimi opiekuńczymi strzechami enigmatycznej aktorki potraktowała jako mannę z nieba. Zafascynowana, jak i reszta audytorium, fenomenem i talentem artystki, podczas „terapeutycznego” pobytu na wyspie całkowicie obnaża się przed nią.

Elisabeth nie chce już grać. Odpuściła rolę, w którą dała się wdożyć społeczeństwu, narzucając sobie sukcesywnie eskalowane oczekiwania. Zmęczona ciężarem i lepkością tłamszącej jej prawdziwą naturę maski, której symbolikę Bergman przejął ze schedy spadkowej po samym wujku Gustavie Jungu, zdecydowała się wyzwolić z dybów, w które sama siebie zakuła. Chwilowe wyzwolenie osiągnęła nie przez sztukę, której pierwotnie bałwochwalczo ufała, ale desperacki, niezrozumiały, egoistyczny w mniemaniu niektórych akt „wewnętrznej emigracji”, którego w wielkich bólach się dopuściła. Rozczarowana światem, rozczarowana faryzeuszowskimi postaciami, hipokrytycznie głoszącymi wiarę w zasady, których i tak nie przestrzegają. Wreszcie rozczarowana sztuką, w której istnieniu upatrywała ostatniego remedium na zalewający ją ból istniania a która, jak wszystko inne, okazała się żałosną farsą.
W konfrontacji z będącą dziełem człowieka ziemią, co do której Sartre miał rację, że jest piekłem, liscie z jej drzewa złudzeń opadły, sama zaś straciła wiarę, że dotychczasową imitacją życia zdoła umiejscowi je na właściwych gałęziach. Jakże mogła grzęznąć w tych infantylnych przekonaniach, widząc i czując tanatosowską moc tego świata, przeczuwając apokalipsę, której zwiastunami bombardują nas z coraz większą intensywnością docierające zewsząd głosy, jak chociażby środki masowego przekazu. Samospalenie mnicha buddyjskiego w Sajgonie czy dramat w getcie warszawskim, to jedynie wierzchołek niegasnącego wulkanu, z którego toczy się paląca lawa wszechobecnie kipiącego zła i okrucieństwa.
Już nie chce żyć hic et tunc. Zalewa ją gorycz, bezmiar bezsensu tego świata. Niczego nie rozumie i czuje, że jedynie wzniesieniem muru odgradzającego ją od świata, zapewni sobie przestrzeń by znaleźć odpowiedź na dręczące ją dylematy. Jedynie w ten sposób nauczy się siebie i dowie, jak okiełznać chaos, zdefiniować siebie i wejść w homeostazę. Ale to pozorne zwycięstwo, tak samo jak i jeden z końcowych kadrów, ukazujących powracającą do męża pacjentkę.

Bergman formułuje gorzkie pytania o sens i każe nam sformułować swoje.
Jakkolwiek Alma zdaje się początkowo niezdolna do postawienia takowych to i ona całkowicie zrewiduje swoją dotychczasową postawę.
Bo i jej świadomość nie oszczędzi- brak umiejętności głębszych obserwacji i deficytu introspekcji w tym przypadku skutecznie zastąpi katalizator- odczytanie listu autorstwa wyidealizowanej pacjentki do lekarki- pani Linquist, w której zostaje perfidnie ośmieszona.
Druzgocące strącenie z konia, na którym gnała niesiona optymistyczną, naiwną, dziecinną wiarą w prostotę i dobro świata okaże się brzemienne w skutki i skutecznie pozbawi ją złudzeń. Implikacją tego odkrycia będzie przeistoczenie w stan wyjściowy idolki- alienacji, bezsilności, żalu, beznadziei. Przegrała?

Ale tu nie ma wygranych i przegranych. Każde odarcie ze złudzeń jest jak wirus atakujący układ odpornościowy- tutaj nie ma lekarstwa, jest jedynie paliatyw- i chwała, jeżeli będzie się w stanie wykrzesać tyle siły, ile udało się wykrzesać Elizabeth. Otrzepać się z piachu, przykleić skrzydła złudzeń i polecieć dalej. Bo nie ma innego wyjścia. Nie ma dróg na skróty. Nie w tym labiryncie, jakim jest życie.
Nie jest to jednak przygnębiająca konstatacja.

Obie aktorki odebrać można jako porte parole obu stron osobowości samego reżysera, poprzez które ukazuje skrajnie odmienne sposoby radzenia sobie z egzystencjalnym bólem i- mimo ryzyka operacji na ekstremach w tym przypadku wychodzi mu to zaskakująco nieźle.

Mimo pozornego pesymizmu emanującego z filmu Bergman nie zostawia nas bez nadziei. Ukazuje trudności zarówno w stworzeniu, jak i utrzymaniu relacji z drugim człowiekiem, a zarazem w niej upatruje alternatywnej- poza Bogiem i sztuką, które ku jego rozczarowaniu okazały się zawodne- ścieżki wyzwolenia z łanów defetyzmu i zwątpienia.





Odpowiedz
#2
Twoja praca to nie opowiadanie a recenzja czyli temat powinien trafić do Publicystyki. A miałem taką chęć na ocenę Tongue Jednak nie będę tykał bo nie widziałem filmu.
Don't get too close
It's dark inside
It's where my demons hide...


"The Edge... there is no honest way to explain it because the only people who really know where it is are the ones who have gone over."
Odpowiedz
#3
Poproszę mimo wszystko...
Po tak długiej przerwie każde zdanie bezcenneSmile
A film polecam- koniecznie nadrobić zaległosci Angel
Odpowiedz
#4
Wątek przenoszę do odpowiedniego działu. Na przyszłość proszę zapoznać się z zasadami publikacji.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#5
to raczej brzmi na recenzja
Odpowiedz
#6
Zaiste.
Najprawdopodobniej dlatego przeniesiona została do tego działu (vide: wcześniejsze posty...)
Odpowiedz
#7
Twoja recenzja pisana jest bardzo ładnym, można by rzec ambitnym językiem, a treść jest jeszcze ambitniejsza, ale na tym zalety się kończą.
Po pierwsze tekst jest trudny, a recenzja nie powinna taka być.
Po drugie zastosowany język zaburza płynność czytania, a takie teksty z góry mają u mnie przegrane. To tekst sam powinien ciągnąć czytelnika za rękę w głąb treści. U ciebie tak nie jest.
Po trzecie pośród tej całej filozofii i psychoanalizy ciężko się doszukać oceny i opisu poszczególnych elementów filmu, jak fabuła, gra aktorów etc, a więc recenzja jest niemerytoryczna.
I wreszcie po czwarte jest skierowana tylko do fanów i to do bardzo wysublimowanego grona fanów, jest więc zbyt hermetyczna.

Przykro mi. Jestem na nie.
Niewiele się o filmie dowiedziałem, nawet nie dotrwałem do końca. Prostego człowieka raczej nie zachęcisz do seansu.

Nazwałbym to raczej analizą filmu, a nie recenzją, ale wciąż pozostaje ona niepłynna i mało przejrzysta.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości