Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Persifal
#1
PERSIFAL W TRZECH AKTACH
czyli
Zadzidzie, wśróddzidzie i przeddzidzie świętej dzidy

Posiadamy z żoną różne zamiłowania. Ona jest miłośniczką opery, a ja umiarkowanego alkoholizmu. Najdroższa najchętniej spędzałaby całe weekendy we wrocławskim przybytku kultury wyższej, ja nie lubię się w takie dni oddalać od domowego barku dalej, niż na 3 minuty szybkiego marszu. Ona twierdzi, że opera uduchowia, a ja, że picia alkoholu z umiarem nie szkodzi – bez względu na ilość. Ja na tzw. nazajutrz staram się być miły i nadskakiwać połowicy, a ona w ramach rekompensaty za moje straty moralne spowodowane wyciem scenicznym – kupuje mi flaszkę według zasady - czym trudniejsza sztuka, tym bardziej wyrafinowany alkohol. Wypracowaliśmy nawet pewien kompromis, który sprawia, że ja wybieram repertuar, a ona rodzaj alkoholu. To z jednej strony dobrze, bo ma wysublimowany gust w kwestii trucizn, a z drugiej strony źle, bo ja jako laik wybieram z repertuaru operowego same gnioty.

Za pierwszym razem wybrałem tytuł Skrzypek na dachu, bo brzmiał absurdalnie. Arię tytułową znałem, bo jeszcze jako mieszkańcowi Krakowa zdarzało mi się zabłądzić na festiwal piosenki żydowskiej. Niestety tenorowi wrocławskiej opery płacą dniówkę, a nie za talent, bo odwalił taką chałturę, że o mało nie zostałem antysemitą. Byłem zawiedziony dlatego kolejny tytuł wybrałem na chybił go pies. Padło na Parsifala. Poszedłem nie czytając libretta czyli nieświadom krzywdy jaką sobie wyrządzam.

Na gongach operowych się nie znam dlatego na dźwięk pierwszego - pogalopowałem na salę. Z miejsca dla orkiestry dobiegała potworna kakofonia dźwięków.
- Czy to Penderecki? - Spytałem bileterkę.
Żona dba o konwenanse i strój, miała eleganckie operowe szpilki więc kopniak był równie dyskretny co bolesny. Po dwóch kolejnych gongach zapadła cisza i miękki, męski tenor liryczny poprosił przez głośniki, żeby wyłączyć komórki, zabronił rejestrować przedstawienie i zawiadomił, że na terenie opery nie wolno palić. Gdyby nie ten ostatni komunikat, byłby to najsympatyczniejszy i najcieplejszy dźwięk jaki słyszałem tego wieczoru. Zanim przygasły światła, zdążyłem rzucić okiem w informator. Nazwisko Wagner nie poprawiło mi humoru, a kostka po „Pendereckim” puchła.

Dyrygent machnął patykiem i muzyka popłynęła w takim tempie, że gdyby to był marsz pogrzebowy, to między kościołem a cmentarzem orszak musiałby rozbijać obóz na noc. Po piętnastu minutach w trakcie których kurtyna nawet nie drgnęła, zacząłem nabierać nadziei, że jakaś korba się urwała i odwołają spektakl ale właśnie wtedy firanki poszły na bok.
Scenografia była kompromisem pomiędzy minimalizmem, a symbolizmem. Okrągła, obrotowa, zapadająca i wznosząca się scena, udekorowana była czterema schodami. Na końcu sceny wielka przechylona w kierunku widowni płachta z ogromną dziurą w środku, a za nią ekran na którym wyświetlano obraz falującej wody. Muzyka i falowanie sprawiły, że zaczęło mnie mdlić. Rozglądałem się za jakąś papierową torebką, a wtedy zaczął zawodzić rycerz Gurnemanz. Nie kumałem ani słowa, gdyż zawodzono w języku ojczystym Wagnera, a ja …niks fersztejen i dopiero żona uświadomiła mi, że nad sceną, na wysokości czwartego piętra, wisi telebim z tłumaczeniem zawodzenia. Różnica czterech kondygnacji sprawiała, że albo widziałem albo wiedziałem o co biega ale nigdy równocześnie.
Przez pół pierwszego aktu jęczał wspomniany Gurnemanz odziany w szary garnitur. Nie był to strój z epoki ale po wypchanych kolanach, łokciach i ogólnym zszarganiu wyglądał na wiekowy. Diw (odpowiednik diwy) zawodził o tym, że król Amfortas źle się czuje, chce się wykąpać i odsyłał każdego, kto pojawił się na scenie do pomocy przy tym zabiegu higienicznym, a tamten po pół godzinie pojawił się w obrzyganej koszuli. Tak to przynajmniej wyglądało, aż tekst na telebimie wyjaśnił mi, że to ślady krwi nie gojącej się rany po dźgnięciu świętą dzidą, która aktualnie się gdzieś zapodziała. Kolejne pół godziny tatuś króla, niejaki Titurel nakłaniał go zza grobu znaczy …zza sceny, żeby pokazał widzom jakiś święty kieliszek o imieniu Grall, a ten nic tylko, że mu się rozbije. Wreszcie otwarł futerał, a tam pół litrowe naczynie ze szlachetnej stali. Przecież jaka by nie była szalona impreza, to mógł mu się najwyżej zagiąć. Myślałem, że skoro go wyciągnął, to łyknie i akcja nabierze rumieńców, a on tego Gralla na sucho zaś do futerału. I tu naszła mnie pewna refleksja. Lubię się napić ale nie doszedłem jeszcze do etapu nadawania kieliszkom imion.

Potem na scenę wnieśli zwinięte prześcieradło symbolizujące łabędzia denata i długo na nim płakali albo śpiewali, co w wypadku tej sztuki wychodziło na jedno.

Reasumując akt pierwszy: Król się skaleczył, zapodziała się święta dzida, a jakiś prostak zestrzelił jego ulubionego łabędzia z łuku i tu scenograf jak zwykle poszedł na łatwiznę. Pomijając prześcieradło w roli łabędzia, w charakterze łuku robił kawałek gałęzi urwanej w parku obok opery, a strzała bardziej przypominała bumerang. Symbolizm symbolizmem ale z takiej broni nie trafiłby w krowę z dwóch metrów, a co dopiero w ptaka w locie. Wybroniłby go każdy średnio bystry aplikant z podstawową wiedzą z dziedziny balistyki. Kurtyna opadła, ludzie klaskali. Ja tylko raz …fotelem, bo potem robi się kolejka do bufetu. Wziąłem distrette i wreszcie przestało mnie mdlić.

Na drugi akt szedłem z nadzieją, że coś się rozkręci. Scenografia dawała pewne nadzieje. Ekran z wodą zasłonili kolorową szmatą w kwiaty, a na skrawku nie obrotowej sceny stał fortepian i szezlong – bez sensu jak cała reszta. W ramach diva wystąpił tenor w roli Klingsora, w czerwonej pelerynie, szarych spodniach i karmazynowych, błyszczących adidasach – model współczesny ale stan jak najbardziej wagnerowski. Pasowały do całości jak szezlong i fortepian. Przed Klingsorem wisiała na sznurku aluminiowa rura symbolizująca świętą dzidę, którą zajumał Amfortasowi, a z zawodzenia wynikało, że zdecydowanie się nie lubią, bo …nie doczytałem. Potem scenograf wciągnął rurę, żeby znowu ktoś się nie skaleczył, a na scenę wszedł ten snajper, który w pierwszym akcie z tej gałęzi bumerangiem strącił ptaka. Obskoczyły go kobiety kwiaty, dyrygent energiczniej machnął kijkiem i tu miedzy nuty Wagnera musiała im się zaplątać partytura Johana Strausa, bo gdyby nie skopane kostki poprosiłbym żonę do tańca. To było te pięć minut z pięciu godzin, gdzie sopranistki poszły po bandzie i zaliczały takie rejestry, że fragmentami słyszały je tylko okoliczne psy, a widzowie siedzący pod żyrandolem zaczęli się dyskretnie przesiadać.
Niestety snajper przypomniał sobie, że ma do spełnienia jakąś misję jako dziewic i akcja siadła. Na dodatek tak się pechowo złożyło, że na wspomnianym szezlongu dopadła go laska o imieniu Kundry (ruda sopranistka z dużym …tym …no …pudłem rezonansowym) i rozprawiczyła. Musiałem przegapić ten moment, bo trudno obserwować równocześnie scenę na parterze i telebim na czwartym piętrze.
Łabędziobójca przez dobre czterdzieści minut dramatyzował w sprawie utraconej cnoty, tłukł głową w fortepian i jak się okazało, to była jedyna funkcja tego rekwizytu w sztuce.
Od początku wszyscy na snajpera wołali prostak choć znał się przecież na nutach, a był nieszczęśliwy bo zapomniał jak się nazywa. Tak bywa jak ktoś za długo czeka z inicjacją. Kundry okazała się kimś z rodziny i wreszcie zdradziła mu, że w dowodzie ma Parsifal (PESELU nie dośpiewała).
Żeby nie przynudzać - w drugim akcie chodziło o to, że snajper szukał dzidy. Znalazł, a przy okazji poznał swoje personalia ale posypał się emocjonalnie na szezlongu. Kurtyna zaczęła opadać, klasnąłem fotelem i już byłem na papierosku przed operą. Odgłosy dochodzące z Sali świadczyły, że ludziom się podobało aczkolwiek kilkadziesiąt osób wybiegło z budynku w pośpiechu - widocznie mieli ostatni nocny autobus.

Gong na trzeci akt zabrzmiał jak wyrok. Wszedłem na salę i faktycznie - przeluźniło się. Scenografia wróciła do klasyki. Do falującej wody, opadającej i wznoszącej się sceny bardziej pasowałyby szanty ale wtedy żona nie kupiłaby biletów.

Wiedziałem, że to potrwa, a papierowych torebek nie było dlatego skoncentrowałem się na architekturze wnętrza opery i obserwowaniu reakcji publiczności na „błyskawiczne” zmiany akcji. Na suficie, ścianach i w lożach dominował barok, na scenie barak a na widowni …Morfeusz. Podziwiałem sklepienie, a przy okazji na telebimie załapałem informację, że akcja tego aktu rozgrywa się w duży piątek - lub wielki (powieka mi zasłoniła). Snajper czyli Persifal znalazł świętą dzidę i wracając do dźgniętego króla przeszedł gehennę ale dzidy nie pokalał – co by to nie oznaczało. Przez następne piętnaście minut nikt nie zagłuszał orkiestry, bo aktorzy koncentrowali się na utrzymaniu równowagi spacerując po krzywych schodach na kręcącej się scenie i nosząc nad głową kieliszek Amfortasa.
Cieszył mnie fakt, że dzida się znalazła, wiedziałem również, że Wagner nie był sadystą, co oznaczało, że spektakl miał się ku końcowi. Wyciągnąłem z paczki papierosa i czekałem żeby klasnąć …fotelem. Nie wiem czy operowy savoir vivre przewiduje bisy ale na wszelki wypadek przygotowałem sobie alibi w postaci numerków do szatni - zanim braknie płaszczy. Z oklaskiem byłem pierwszy, w szatni również.

Czekając z okryciem na żonę kontemplowałem sztukę. Próbowali z misterium zrobić dramat, a wyszedł im koszmar. Jeżeli ktoś porywa się na stworzenie pięciogodzinnego dzieła o dzidzie do muzyki Wagnera, to albo jest totalnie porąbany i wychodzi mu hit albo nieprzeciętnym nudziarzem i tworzy takiego gniota, że przy wejściu powinni rozdawać jointy, a przy wyjściu Prozac. Zaczynałem nawet rozumieć dlaczego Amfortas nie skusił się na tego kielicha. Pięć godzin na karuzeli z tym wzburzonym jeziorem w oczach - też bym nie ryzykował tym bardziej w obrzyganej koszuli.

O tym, że sztuka była wybitna może świadczyć fakt, że żona kupiła w drodze powrotnej w „nocnym” dwie litrowe flaszki Blue Ballantines’a. Jeszcze trzy, cztery takie gnioty i żone przestanie być stać mnie odhamiać.
Prawda jest jak dupa, każdy ma własną.
https://www.facebook.com/Waldemar.Biela.rysunek/?ref=hl
Odpowiedz
#2
Cytat:na wysokości czwartego piętra, wisi telebim z tłumaczeniem zawodzenia. Różnica czterech kondygnacji sprawiała, że albo widziałem albo wiedziałem o co biega ale nigdy równocześnie.
cóż za dbałość tej instytucji o mięśnie gałek ocznych widzów, zastałe przed telewizorami i komputerami - coby poprzewracali sobie oczami dla zdrowia Wink
Cytat: W ramach diva wystąpił tenor w roli Klingsora, w czerwonej pelerynie, szarych spodniach i karmazynowych, błyszczących adidasach
Big Grin
Cytat:a był nieszczęśliwy bo zapomniał jak się nazywa. Tak bywa jak ktoś za długo czeka z inicjacją
Big GrinBig Grin
Cytat:Na suficie, ścianach i w lożach dominował barok, na scenie barak a na widowni …Morfeusz.
xD
i klaskanie krzesłem Big Grin

Co tu dużo pisać, pewnie się powtórzę po kimś i po sobie, że świetnie napisane, pomijając braki pewne w interpunkcji, szczególnie w przeddzidziu, bo potem już nie zwracałam uwagi, i świetny humor, choć są też takie już mało humorystyczne kwiatki, jak z dużym wielkim piątkiem, ale to już kwestia tak zwanego gustu plus dnia miesiąca jeśli chodzi o kobiety i ciężko pracujących panów Wink
Podsumowanie takie sobie za to, odstaje na minus od reszty.
Pozdrawiam Smile
Odpowiedz
#3
Nad wstępem i zakończeniem jeszcze popracuję (felieton świeżynka), bo mam nowe pomysły. Nad interpunkcją już mi się nie chce (za stary jestem)Big Grin
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
Prawda jest jak dupa, każdy ma własną.
https://www.facebook.com/Waldemar.Biela.rysunek/?ref=hl
Odpowiedz
#4
Bardzo dobry tekst Big Grin gratuluję
Odpowiedz
#5
Pod wpływem pierwszego komentarza oraz w przypływie natchnienia trochę pozmieniałem.
Prawda jest jak dupa, każdy ma własną.
https://www.facebook.com/Waldemar.Biela.rysunek/?ref=hl
Odpowiedz
#6
Uśmiałam się, naprawdę Big Grin
No cóż, co kto lubi - ale kompromis naprawdę wart uwagi! No i jednak wygląda na to, że ta opera to nie do końca taki gniot Big Grin
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#7
Czytalem prawie każdy twój felieton - każdy z nich mi się podobał. Ten podoba mi się szczególnie, więc zaznaczam swoją obecność i oficjalnie gratuluję (oraz zazdroszczę) swady i błyskotliwości.
Odpowiedz
#8
Gratuluję, kolejny bardzo dobry felieton. Interpunkcji się nie czepiam, bo jak to Pan powiedział:

(19-03-2013, 13:01)Dlajaj napisał(a): Nad interpunkcją już mi się nie chce (za stary jestem)Big Grin

uśmiałam się tak jak już dawno nie miałam okazji Big Grin. Pewnie się powtórzę, ale podziwiam lekkość pióra, błyskotliwość. Czekam na kolejne felietony z nutką niecierpliwości. No i jak dla mnie:

5/5

Pozdrawiam

E.
[Obrazek: Piecz2.jpg]
Odpowiedz
#9

Nie traktujcie swoich tekstów zbyt poważnie. Bawcie się słowem.

Pozdrawiam
Prawda jest jak dupa, każdy ma własną.
https://www.facebook.com/Waldemar.Biela.rysunek/?ref=hl
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości