Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pamiętnik z dna szuflady
#1
Przyśniła mu się pomiędzy trzecią i czwartą nad ranem, gdy sen zdaje się być najgłębszy, a gałki oczne wykonują chaotyczne, nieskoordynowane ruchy. Zbudził się wciągając łapczywie powietrze, ze wzwodem tak gwałtownym, że niemalże bolesnym. Zapalił papierosa. Zaciągał się dymem z rozkoszą, jak nałogowy palacz po długim transatlantyckim locie. Z żarzącym się ciągle niedopałkiem wszedł pod prysznic i puścił strumień lodowatej wody na palącą go żywym ogniem płaszczyznę podbrzusza. Papieros zgasł, a okruchy rozmoczonego tytoniu przytkały odpływ. Stał tak po kostki w zimnej wodzie, rozpamiętując mglisty powidok jej bioder. Krew odpływała z rozpalonych lędźwi, wracając do umęczonego mózgu. Po chwili wiedział już kim jest i gdzie się znalazł.

Niezłe! Zupełnie udane. Drobny retusz i na początek kolejnego rozdziału się nada. Rozdział powinien zaczynać się w sposób gwarantujący zaciekawienie czytelniczek. Osiemdziesiąt procent mojej grupy docelowej to, jak pokazują statystyki, kobiety. Taki początek rozdziału zmusi je do przebrnięcia przez kolejne akapity. Nie ma innej opcji! Swoją drogą sam dzisiaj nie bardzo wiedziałem kim jestem, opisywałem więc po części własne przebudzenie, to zaś potęgowało wyzierający z tego krótkiego tekstu autentyzm. Obudził mnie gong, podwójny. Wypełnił pusty hall i klatkę schodową, aż po kalenicę wieńczącą kryty karpiówką dach. Za dnia ledwie przecież słyszalny, wibrujący w tamtej chwili nieznośnie dźwięk wdarł się do sypialni niczym uzbrojony terrorysta (zauważcie – nie napisałem „islamski”) i zmusił do uległości scenarzystę mego snu. Ten ostatni usiłował naprędce wkomponować go w fabułę sennej wizji, podsuwając mi obraz bokserskiego ringu, pełne rozgorączkowanych kibiców trybuny i ręcznik frotte, rozpięty w locie na podobieństwo białej gołębicy. Nim upadł na zroszone krwią i potem deski, zastanawiałem się nawet, dlaczego mój trener go rzucił. Poddał mnie, a szło mi przecież całkiem dobrze; rozcięty łuk brwiowy można zszyć! Gong. Drugi już. Scenariusz bierze w łeb. Otwieram oczy i po omacku trafiam lewą dłonią na słuchawkę bramofonu. Ósma rano w sobotę to przecież środek nocy!
-Dzień dobry.
-Dobry – odpowiadam i dziwi mnie, że nie ucieka. Moje pozdrowienie musiało zabrzmieć jak warknięcie złego psa. Jestem wściekły.
-Czy sądzi pan, że ten świat można jeszcze zmienić na lepsze? – młoda, blondwłosa; na monitorze domofonu jej sympatyczny uśmiech wypełnia pięć cali przekątnej. Gdyby trudniła się akwizycją (przepraszam – sprzedażą bezpośrednią), kupiłbym cudownego amerykańskiego mopa z mikrofibry,
z wiadrem o pojemności trzech galonów, przyrząd do usuwania psiej sierści
z ubrań i cztery tubki pasty do zębów z krzemowymi mikrogranulkami. Ta pasta to ponoć przepustka do Hollywood!
Sprzedawcy tego wszystkiego, czego nie posiadając dotąd nie powinienem być szczęśliwy nawet przez jedną chwilę, upodobali sobie tę spokojną dzielnicę
i często zawisają na kutym w żelazie ogrodzeniu. Raz nawet kupiłem olej na płótnie, ładny całkiem. Swojski pejzaż, powielony, jeśli znam życie, osiemset siedemdziesiąt pięć razy. Wisi do dziś. W garderobie; to kompromis wywalczony z małżonką. I pewnie po dłuższej namowie kupiłbym jeszcze jeden. Na zmianę wyznania przez domofon nie mam jednak nastroju. Nie w tej chwili…
-Jeśli to nawet możliwe, z pewnością nie wezmę w tym udziału – odpowiadam grzecznie. Jehowitka mruczy coś pod kształtnym nosem i znika z pola widzenia obiektywu. Jej pytanie było skonstruowane tak, że wciągnięcie zapytanego
w krótką choćby konwersację wydawało się jej niemal nieuniknione. Przykro mi, że musiałem ją rozczarować ale, na boga, nie piłem jeszcze kawy! Stoję
w samych gaciach przed idiotycznym czarno-białym monitorem pamiętającym schyłek dwudziestego wieku i najzwyczajniej jeszcze śpię, a tu ktoś proponuje mi przeobrażenie świata, i to na lepsze! Pewnie, warto spróbować, choć tylu już poniosło klęskę. Czy jednak trzeba zaczynać o tak wczesnej porze?! Na dodatek – w sobotę? Cóż. Oni nie uznają świąt, wiem o tym, gastronomia jednak
w weekendy pracuje w najlepsze i nie uważam tego za dewiację. Tak naprawdę mam im za złe jedynie ich stosunek do transfuzji, no i tę dzisiejszą pobudkę. Ósma rano, w sobotę! Za coś podobnego powinni dawać dożywocie!
Wzburzenie mija, jest dziewiąta i parzę sobie trzecią kawę. Gęsty, aromatyczny napar z ciśnieniowego ekspresu kapie leniwie do podstawionej filiżanki. Na powierzchni tworzy się wypukły menisk kremowej pianki, dając świadectwo umiejętnościom baristy. Jeśli moja biznesowa konkurentka, pani Gessler, wzięła kawę na cel w którymś ze swoich znakomitych felietonów,
z pewnością pisała o takiej właśnie, z właściwym sobie zacięciem i pasją…
Cukier po wsypaniu do tak przyrządzonego naparu nie od razu tonie; unosi się przez chwilę na spienionej powierzchni, jak Leonardo Di Caprio w finałowej scenie „Titanica”. Boski nektar przywracający nad ranem wiarę, w cokolwiek tam sobie wierzycie. A przecież warto wierzyć!
Kawa jest należycie gorąca (przed jej przyrządzeniem wyparzyłem filiżankę wrzątkiem, by nie odebrała jej ciepłoty; zapomina o tym, bądź też nie ma na ten temat bladego pojęcia, większość tzw. barmanów w tym umęczonym kraju. Ci z pojęciem parzą teraz kawę w irlandzkich pubach). Po pierwszym łyku uprzytamniam sobie, że należałoby wrócić do rozpoczętej kwestii. Wygaszacz monitora, zniecierpliwiony przedłużającym się oczekiwaniem, wygenerował już na ekranie pokaz slajdów: Magda w siodle, wczepiona
w końską grzywę, Magda w chorwackiej lodziarni, zawracająca w głowach młodziutkim kelnerom, Magda z psami na spacerze, Magda… Powinienem pisać o córce. Zawsze miałbym wtedy o czym pisać. Bawiąc się tą myślą przypominam sobie to, o czym rozmyślałem przed tygodniem o tej samej porze. Szlag mnie wtedy właśnie trafił na widok niestaranności doręczycieli zaprenumerowanej „Wyborczej”. Mają wszystko w pompie! Nie zwolni żaden gnojek pod bramą i nie wyceluje na, spory przecież, podjazd wyłożony betonową kostką. Walą na oślep jak strzelający z biodra rewolwerowcy i pół biedy, jeśli foliowy worek zawiśnie na dzielącym mnie od sąsiada płocie. Wygląda wtedy nawet dość zabawnie, jak upominek dla dziecka ukryty przez wielkanocnego zająca. Gorsze jest, że coraz częściej, jak to było w minioną sobotę, gazety lądują na kwietniku, pustosząc go niczym pozaziemskiego pochodzenia okruchy materii. Na domiar złego w soboty dziennikowi towarzyszy ilustrowany dodatek dla pań, „Wysokie Obcasy”, zwiększając dość wymiernie rozmiary poczynionych zniszczeń. Doręczyciele biorą się chyba
z ogłoszeń w sprawie pracy, zamieszczonych w tej samej dostarczanej codziennie gazecie i pracują jedynie do pierwszej wypłaty. Tak to sobie wyobrażam. Jeśli wydawca (kolporter?) zatrudnia takich magików na dłużej niż miesiąc, znaczy to że sprawiedliwości na tym świecie nie ma i trudno jej dochodzić. Otóż i w minioną sobotę worek z prasą grzmotnął w usiłujące przezimować rabatki z takim impetem, że uległ rozpruciu i zbierałem jego rozsypaną zawartość przeklinając jak poganiacz mułów. Sąsiadka chyba słyszała przez uchylone okno swojej kuchni, ale niech tam! Nie przepadamy za sobą
i tak, niczego więc ten incydent nie zmieni. Gazety były zawilgocone, rozwiesiłem je na grzejniku w przedsionku. „Wysokie Obcasy” również,
a jakże! Czyta je z wypiekami na twarzy moja ślubna, przekonując mnie raz po raz, że to nie to samo, co ociekające jadowitym feminizmem tabloidy (tych ostatnich nie kupuje zresztą, wiedząc że w przeciwnym razie zamieszkalibyśmy osobno). Nie mam się, tak poza tym wszystkim, czepiać, gdyż ekipa Michnika pomyślała i o mnie; mam swoje „Wysokie Obroty” (w pojęciu mojej małżonki jest to bibuła nasączona adrenaliną i viagrą, podczas gdy niedawno widziałem tam Daewoo i trzydrzwiowe Punto). Pomny jej emocjonalnego stosunku do tego babskiego pisma wysuszyłem je z grubsza i zajrzałem do środka.
Gessler – wiadomo, klasyka pełna dobrego smaku i pojęcia na temat kulinarnych subtelności, do tego jeszcze odwaga łączenia składników, które na pierwszą myśl wcale do siebie nie pasują. Co ponadto? Szczepkowska i Dunin, klasa sama dla siebie, ale to już pewnie i wasz pogląd. Moda i uroda, czyli tematy z mojego punktu widzenia nieszkodliwe (przyznać przy tym muszę, że wspomniana moda odbiega od tej prezentowanej na tzw. wybiegach i wygląda na sztukę jak najbardziej użytkową). Portrety kobiet, czyli spotkania z kobietami wartymi tego, by o nich napisać (bądź już tylko wspomnienia o tych, co odeszły). Ciepło, niekiedy refleksyjnie, z uczuciem. Dalej? Wertuję podsuszone kartki z wprawą krupiera tasującego talię kart. Psychologia, styl życia, wychowanie, zdrowie. I, ostatnio, rozmowy o seksie. Nam mężczyznom niedługo nie zostanie już nic na wyłączność. Przy piwie będzie można pogadać tylko o korupcji w ligowej piłce. I o nowym Matizie od Daewoo, jeśli go w dobie kryzysu wysmażą. W standardzie druga poduszka i zderzaki w kolorze nadwozia. Nic tylko zbudzić się z takiego snu i wleźć pod zimny prysznic.
Tyle tego akurat. O kuchniach świata – to lubię. Zawsze zaglądam, pełen zdumienia że kobieta potrafi pisać o jedzeniu z takim smakiem i ładunkiem pozytywnych emocji. Zafrapował mnie jednak fragment traktujący o jubileuszu 10-lecia. Nie „Wyborczej” przecież, a „Obcasów”. Otóż i ogłosiły one konkurs na pamiętnik. Z 10-lecia. Dobre sobie! Może nawet lepsze niż moje poranne refleksje przy kawie? Chyba spróbuję. I nie chodzi o nagrody, uchowaj panie boże. Do Citroena C3 nie wśliznąłbym się nawet wysmarowany gęsim smalcem i żadna to ujma dla tej marki; metr dziewięćdziesiąt dwa wzrostu i sto czterdzieści centymetrów w klatce skutecznie hamują mój zachwyt nad urodą tego auta, choć jego widok przejmuje zgoła erotycznym dreszczem. Oddałbym je pewnie żonie, niech się lansuje po mieście. Voucher z biura podróży także na nic. Nie znajdę czasu na wyjazd albo też tak mi się właśnie wydaje. Może nie umiem już wypoczywać? Może to cena tych dziesięciu lat, o których mam napisać? Nie wiem. Przypominam sobie jednak o notatniku, pełnym zapisków
z tego okresu. Może go odszukam? Może na jego podstawie uda się coś sensownego sklecić? Pamiętnik jako forma literacka jest mi wprawdzie czymś zupełnie obcym; pisanie pamiętników wydawało mi się dotąd raczej niewieścią domeną, może jednak moje sekretne zapiski okażą się właściwym tworzywem dla takiej retrospekcji? Chyba się o nią pokuszę, a C3 oddam żonie w razie czego. Będzie musiała dokupić torebkę pod kolor. I buciki, koniecznie na wysokich obcasach. Znów w rezultacie popłynę! Mogłem nie suszyć tych gazet. Sam sobie będę winien i nie żałujcie mnie zanadto.

Krótkie, letnie wakacje A.D. 1999. W Poznaniu został dom w budowie, z wylanym właśnie stropem podpartym lasem stempli. Po powrocie okaże się, że stempli uże niet. Przydadzą się sąsiadowi, to i pożyczy, w tym samym zresztą celu. Połamałbym mu na grzbiecie co bardziej sękaty, ale to starszy człowiek, po pierwszym już zawale. Póki co jednak sterczę z wędką w trzcinie. Jeśli ktoś spyta czy biorą, odpowiem zgodnie z prawdą, że owszem – biorą mnie wszyscy bez wyjątku diabli. Nikt nie pyta. Wczasowicze wyraźnie czymś podekscytowani, spoglądają w sierpniowe niebo. Z wolna zapada ciemność. Po chwili nie widzę spławika. Ptactwo milknie w szuwarach, wygładza się tafla jeziora. Zaćmienie słońca, prawie całkowite. Wrażenie druzgoczące; jakbym był świadkiem zapowiedzi nadciągających wydarzeń, których natury nikt jeszcze nie przeczuwa, które jednak zmienią porządek znanego nam świata. Trwa to niespełna trzy minuty, odciska się jednak w pamięci na zawsze. Z jej zakamarków wydobywam przeczytaną gdzieś wzmiankę o millenijnej pluskwie.
Y2K bug. Koniec świata na koniec tysiąclecia? Przyroda ponownie ożywa. Spod zmurszałego pomostu wypływa stadko młodych perkozów. Przegapiłem branie… Niespełna pięć miesięcy później sylwestrowa noc mija spokojnie i bez sensacyjnych zdarzeń, jeśli nie liczyć większej niż zwykle liczby ofiar prawie śmiertelnych. Wszystkie one budzą się do życia w nowym millenium, lecz w tym samym, znanym sobie dobrze świecie. Wzajemna uprzejmość pozostaje normą obowiązującą nie tylko w rodzimej polityce. Upojony tym klimatem Wajda wymyka się na chwilę tylko do Miasta Aniołów, by odebrać statuetkę Oscara za całokształt twórczości. Od maja na ulicach polskich miast ujrzeć można coraz częściej auta z białymi tablicami rejestracyjnymi i nie jest to kolejna niemiecka okupacja; mają biało-czerwone wytłoczki. W sierpniu na oczach świata dokonuje się agonia marynarzy Kurska. W rankingu popularności o prymat pierwszeństwa ścierają się Prezydent - reelekt Kwaśniewski i komunikator Gadu-Gadu. Dekarz okazuje się prawdziwym mistrzem; od rynien po opierzenia kominów nie ma się do czego przyczepić. „Po diabła nam ten kogut gliniany na szczycie, za całe pięć setek?” – dopytuje Małgorzata. Obiecuję jej, że będzie ją budził już o świcie. Przed Wielkanocą biały montaż, zabudowa garderoby, żyrandole, kinkiety i klamki. I na kolanach całe dnie, jak nadgorliwy muzułmanin, by wydrapać resztki farby którą malarze szczodrze skropili hiszpańską terakotę. Ktoś radzi by poprosić księdza. Wymachuje kropidłem aż trzeszczy mu staw łokciowy. Pierwsza noc we własnym domu. I pierwszy seks, którego nie usłyszą sąsiedzi; mimo tego piano, pianissimo…W maju Pierwsza Komunia Święta Magdaleny. Latem trawa porasta cierpliwie obsiany przeze mnie areał, we wrześniu zakwitają pióropusze dymu na bliźniaczych wieżach WTC. Morderczy akt terroru odbiera wiarę w ludzi tym, którzy go śledzą w mediach, przywraca ją jednak i umacnia w uczestnikach tych zdarzeń. Przyprószeni szarym pyłem niosą bezinteresowną pomoc wszystkim jej potrzebującym, najmniej troszcząc się o siebie samych. Pozostaną już tacy. Cztery lata po zamachu spojrzę na pusty już Ground Zero. Za okalającym go, prowizorycznym ogrodzeniem, tętnił będzie krwiobieg miasta. Zdam sobie sprawę, że wdychając powietrze wciągam w płuca zawieszone w nim drobinki pyłu. Ich prochy, które wymknęły się urnom…
Rok 2002 obfity w wydarzenia. Bogata galeria ikon: Małysz niczym dobra wróżka pieści w dłoniach drugą już kryształową kulę, Gądecki metropolitą poznańskim, Andrzejek, któremu zabrakło starych opon do podgrzewania nastrojów, wysypuje zboże na kolejowe tory. Jeśli ten wyłuskany z waciaka watażka trafi na polityczne salony, ja wybiorę emigrację, a Polska straci solidnego podatnika. Od maja spada sprzedaż polędwicy wołowej w obu restauracjach. Na tytułowej stronie „Wprost” zagościła w jednym z numerów ośliniona paskudnie krowia morda. BSE. Media toczą zaś więcej piany, jak to bydlę. Naród zrobił się medialnie interaktywny. Jeśli „Polityka” napisze, że bzykanie szkodzi, przestaniemy się rozmnażać. Póki co klientela wybiera frutti di mare i spadek krzywej narodzin nam nie grozi; to przecież afrodyzjaki. Z ufnością patrzę w jasną przyszłość tego kraju. Czterodniowa, ósma już pielgrzymka Ojca Świętego łagodzi społeczne nastroje. Drobnym zgrzytem na sam koniec roku okazuje się być ostatnia koprodukcja Rywina. Niezła klapa!
W następnym roku, czwartego lutego, na apelu poległych melduje się siedmioosobowa załoga Columbii. W marcu, amerykańscy marines lądują w Iraku. Dyktator szybko traci image niezwyciężonego i ukrywa się jak zranione zwierzę. Z zapartym tchem śledzę teorie spiskowe osnute na wydarzeniach z 11-go września. Tajne sprzysiężenie, spisek, tony heksogenu i kosmiczna mistyfikacja, a w tle rwący strumień petrodolarów. Gdybym dał wiarę tylko połowie tych bredni, nigdy już nie zapaliłbym zaduszkowego znicza. Saddam zostaje pojmany, osądzony i stracony przez powieszenie 30-go grudnia 2006. Invocatio Dei wyrecytowane przez niego na chwilę przed śmiercią sugerować może, że umierał bez poczucia winy. W połowie kwietnia ateński traktat otwiera nam drogę do Unii Europejskiej. Dla kogoś, kto na znak protestu nie czytał reżimowej prasy, takie nagłówki w gazetach to przeniesienie żywcem w inny wymiar. W pewien lipcowy poranek przez sen dociera do mnie cichy szept Małgosi. Słucham z niedowierzaniem, przejęty powagą chwili. Nasza córka obudziła się Kobietą… Wracam z pracy z olbrzymim bukietem herbacianych róż. Jest zakłopotana, ale kiedyś to wspomni z drżeniem serca. Aż do wieczora powtarzam sobie: „Jesteś fajnym tatą!”. We wrześniu Szwedzi odrzucają
w ogólnonarodowym referendum przyjęcie wspólnej, europejskiej waluty. Jakiś złośliwy skrzat podpowiada mi na ucho, że monety o nominale 5 euro z Połoniną Wetlińską na rewersie to jeszcze nic pewnego… Trzy lata później mój polityczny instynkt podpowiadał będzie raczej Dolinę Rozpudy. Również bez gwarancji bicia w szwajcarskiej mennicy. W dzień Wszystkich Świętych odchodzi na wieczny spoczynek Henryk Machalica, jeden z moich ulubionych aktorów. Dwa tygodnie później ma miejsce uroczyste otwarcie naszej trzeciej restauracji. Położonej na obrzeżach miasta, mało kto dobrze wtedy wróżył. Jak miło dzisiaj skonstatować, że to ci nieliczni mieli rację! Dwa następne lata to czas pożegnań. Najpierw matka, gasnąca mi na rękach na oddziale opieki paliatywnej. Rak lewego płuca. Pamiętam że nie paliłem wtedy aż dwa dni. Potem teściowa. Jeśli zwolennicy reinkarnacji nie błądzą, w swoim poprzednim wcieleniu musiała być aniołem. Dołącza do nich Papa Polacco drugiego kwietnia 2005. Pamiętam jeszcze wieśniaków z Włodowa, wymierzających sprawiedliwość, oraz nomen omen Prawo i Sprawiedliwość, od września u steru.
Po nominacjach z 5-go maja 2006 dzwoniłem do Konsulatu USA w Warszawie. Dowiedziałem się, że taki czy inny skład Rady Ministrów nie jest wystarczającym powodem do przyznania mi statusu uchodźcy. W lipcu obiecuję solennie mojej córce, że nie przywdzieje giertychowego mundurka. Prędzej już ja założę włosiennicę! Czarnogóra i Serbia – nowe państwa na mapie Europy.
Słowenia przyjmuje euro z pierwszym dniem 2007-go roku. Polska i Ukraina też, idzie jednak o Euro 2012 z rozdania UEFA. Przystępujemy za to do Układu z Schengen; nieswojo mi gdy mijam puste budki pograniczników w drodze do Berlina. Hitem roku 2008 okazują się portal nasza klasa (spora liczba postępowań rozwodowych w toku), cylinder pełen cudów Tuska i nadzieje Ojca Dyrektora, że mu tryśnie. Geotermalny wytrysk finansować mieliby podatnicy. Ja przejdę w takim razie na garnuszek organizacji pożytku publicznego. Nie mam już sił pompować własnej krwi w zwapniałe żyły Bestii.
Nie mam też szans w tym konkursie (dopiero teraz przetrawiłem Regulamin). W Wysokiej Komisji zasiada pięć osób i jest to pięć niewiast!
Toż to prawdziwy sabat, na wysokich obcasach! Jubileuszu jednak szczerze gratuluję i czekam na następny.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości