Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pamiętajcie
#1
Ni w cholerę nie mam pojęcia, w jakim dziale tu dać. Ostatecznie, akcja jest postapokaliptyczna. Życzę powodzenia.

Opowiadanie dedykuję mojej serdecznej przyjaciółce Alexandrze, w zamian za jej szczerość, oddanie i wsparcie w trudnych chwilach, wyrozumiałość dla mnie i wielu moich przywar, w zamian za bycie kompanem idealnym.

Czytając tekst, zadasz różne pytania, typu dlaczego to jest takie porąbane, ej, tu jest sprzeczność, a to jest nierealne, wtf? Otóż opowiadanie pisane jest na podstawie snu. Jak najmniej chciałam zmieniać. Stąd nonsensy i wszystko inne.

Nie było łatwo. Nigdy nie było łatwo. A znalezienie jakichś plusów wydawało się niemalże niemożliwe. Mimo to, każdego dnia skrupulatnie wypełniali swoją powinność.
Nawet nie wiedziałam, od czego zacząć próby zrozumienia czegoś, co z początku wydawało mi się paranoją. Każdy zajmował się własną pracą. A ja tylko siedziałam, zatopiona w sztuce. Nikt nie zwracał mi uwagi, ale też nikt nie porzucał swoich nieprzyjemnych zajęć, by się do mnie przyłączyć.
Z dnia na dzień stawałam się coraz bardziej samotna.
Nie dało się do nich przemówić, musiałam rozmawiać z każdym z osobna. Spójrz, mówiłam, popatrz, przecież ty masz emocje, a na świecie są kolory i muzyka. Widziałam szarość w ich oczach zmieniającą się w błękitne niedowierzanie. I siedziałam tam, wśród melodii, obrazów i poematów...
Co dzień pojawiało się coraz więcej osób, lecz zawsze przychodzili pojedynczo. To również z początku wydawało mi się trudne do pojęcia - czy może się nienawidzili, że tak starannie unikali swojego towarzystwa? Wszak pracowali tak zgodnie. Chyba... musieli być tacy sami, prawda? Już wtedy podświadomie wierzyłam w tę chorą ideologię.
Jak mogli stworzyć tłum indywidualistów?! Każdy z nich był inny - każdy! Każdy potrzebował, by pojęto, iż istnieje, każdy nienawidził traktowania ich wszystkich jako całość... Lecz wciąż tylko ja siedziałam barwna w szarym tłumie.
- Sarah. Jak się tu czujesz? - uśmiechnął się pewnego dnia Alan, pojawiając się za mną niespodziewanie - Jak podoba ci się praca tutaj?
- Trudno mi to jednoznacznie określić - z grzeczności odwzajemniłam jego uśmiech - Jest bardzo... osobliwie, ale chyba jednak się tutaj nie odnajdę.
- W porządku. Tak myślałem - jasne, błękitne oczy miał jak zawsze wesołe - Wybacz, że cię tu umieściłem, Sarah... W końcu jesteś artystką; znalazłem więc coś bardziej odpowiedniego dla ciebie i twoich zdolności. Będziesz pracować z uroczym trio - nazywają się Pauline Towers, Maya i John. Wspaniali artyści, tacy jak ty...
- Zawstydzasz mnie. Ale... Z chęcią się stąd wyrwę. Dziękuję.
- W porządku. Bardzo się cieszę - przejechał dłonią po swoim krótko ostrzyżonych, czarnych włosach - Zmarnowałabyś się tutaj. Ci nieszczęśnicy... Wybierz jednego z nich, tylko rozsądnie. Szczęściarz z kogoś, kto zaskarbił sobie twoje łaski.
- Szczęściarz? Co masz na myśli, Alan? - zaniepokoiłam się.
- Spójrz na tych tępaków, wszyscy tacy sami. Zero przydatności do czegokolwiek. Teraz będziemy mieć maszyny. Oni nie są kreatywni, nie są więc do niczego już nam potrzebni.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że....?! - uniosłam dłoń do ust, pełna przerażenia.
- Wiesz, co muszę powiedzieć - jego spojrzenie stało się poważne i smutne. Zrozumiałam.
W końcu... Istniało prawdopodobieństwo, że przeglądając zapisy zwrócą uwagę na naszą rozmowę bądź myśli, które natychmiast skupiłam na czymś innym. Zawsze najbardziej bałam się, że przyśni mi się coś niewłaściwego...
Byli tacy, co mówili, że kiedyś myśli stanowiły prywatność każdego człowieka. Nikt nie umiał w nich czytać. Ale w takim razie - czyż nie był to świat zły i zakłamany, skoro mówiono, co tylko żywnie się podobało? Skoro cokolwiek się zatajało? Jak utrzymywano władzę, jeśli nie zabijano od razu tych, którym w głowie rodził się jakikolwiek plan jej obalenia?
Do tego czasu jeszcze nie miałam okazji przebywania w więzieniu. Dowiedziałam się wielu rzeczy o nim dopiero później. W sumie, nie robiono tam niczego strasznego. Powtarzano tylko, iż władza to największe dobro, zapewniające nam opiekę, wszyscy musimy ciężko pracować, i oczywiście dawano nam wybór. Jeśli ktoś był przeciwny, dobrowolnie poddawał się eutanazji. Funkcjonowało to idealnie. Zastanawiałam się, jak kiedyś radzono sobie z tym poważnym problemem - ludźmi nie akceptującymi rządu.
Musiałam wybrać ową osobę. Siedziałam cały dzień tam, gdzie zawsze, postanawiając, iż poczekam, kto do mnie przyjdzie, wysłucham tych osób i wybiorę najbardziej indywidualną.
Wybrałam Gage'a.
Nieszczególnie przystojny, przygarbiony obiekt o potarganych czarnych włosach i ponurej twarzy. Był zresztą jedynym, którego stopień pokrewieństwa z osobą posiadającą zdolność odczuwania emocji wynosił mniej niż pięć. Istniała więc szansa, że przy użyciu jego genów, za około trzydzieści lat, uda się wyhodować obiekt z wykształconym instynktem przetrwania.
- Powiedz mi, Alan - zagadnęłam go, kiedy z Gage'm wychodziliśmy z hali - Dlaczego nazywamy ich obiektami? Przecież wyglądają jak ludzie. Mają nawet imiona.
- To potomkowie tych, którzy w odleglejszych czasach nie wykazali się inteligencją ponadprzeciętną. Oczywście, oddzielono ich od ludzi właściwych - takich jak ty i ja, Sarah, utalentowanych! - zapewniono im trochę gorsze warunki tam, gdzie ich zamknięto, i zaczęli umierać. Przetrwali tylko ci najsilniejsi, i oto mamy znakomity efekt - obiekty! Istoty zdolne do pracy, a zarazem bezmyślne. Problemem jest tylko to, że potrzebują jeszcze jedzenia. Niestety, tego nie da się zmienić - rozgadał się, rozradowany, jak zawsze, gdy mówił o wielkich planach władzy na przyszłość - ale już zrobili swoje. Znaczna część pracy została wykonana. Resztę zrobią maszyny, a obiektów możemy się nareszcie pozbyć. Każdy nadzorca ma obowiązek wybrać jednego najlepszego. Pozostałych unicestwimy, z tych najlepszych może uda się w jakimś czasie wyhodować ludzi pierwotnych.
- Alan - wyszeptałam, przerażona - Przecież oni wcale nie są bezmyślni...
Uderzył mnie w twarz tak mocno, że się przewróciłam.
- Cicho - syknął, trzymajac mnie przy podłodze i nie pozwalając mi wstać - Chcesz, żeby ktoś się o tym dowiedział? Tylko my, nadzorcy, znamy prawdę, ale masz o tym zapomnieć. Nigdy więcej o tym nie myśl! - przykazał mi stanowczo. Postąpił rozsądnie. Ból, wypełniający moje myśli, mógł zagłuszyć szok spowodowany tym, co powiedział. Wstałam więc i postanowiłam, iż nigdy więcej nie będę zastanawiać się nad obiektami.
Trio poznałam jakiś czas później. Pauline na samym początku mi się nie spodobała. Była niską, na oko sześćdziesięcio-, siedemdziesięcio- może letną dziewczynką, miała dwa czarne warkoczyki wystające spod kaszkietu i złośliwą twarzyczkę z parą małych, czarnych oczu.
- Pauline Towers, matematyczka - przedstawił mi ją z uśmiechem Alan - Paula, to jest Sarah. Sarah jest artystką.
- Ile dziedzin opanowała? - spytała podejrzliwie.
- Sześć - wtrąciłam szybko - Malarstwo, rysunek, gra na gitarze i flecie, śpiew oraz poezja.
- Powinna mieć przynajmniej dziewięć - dziewczynka uparcie wpatrywała się w mojego przyjaciela.
- Daj jej już spokój - najwyraźniej czuł się niezręcznie - Gdzie są Maya i John?
- Nad morzem. Maya rysuje.
Ruszyliśmy więc. Piasek osypywał mi się spod stóp, gdy wspinałam się szarą wydmą. Zagrzebane w niższych partiach szczątki drzew przypominały trochę szkielety. Było dość zimno, około dwudziestu stopni.
- Spójrz - Alan wskazał dwie sylwetki na brzegu morza - Tam jest John. Potrafi czytać.
- Co? - wykrztusiłam, pełna niedowierzania. Czytać?! Przecież... Przecież to tak niespotykany talent! Posiadała go tylko maleńka część ludzi właściwych!
- O, tak. Ale nie lekceważ Mayi. To bardzo zdolna dziewczyna - pozwolono jej żyć poza twierdzą, a nie ma jeszcze dwustu lat.
- Gdzieś ty mnie sprowadził? - wyszeptałam - Do raju?
Wiodłam wzrokiem po morzu. Nie mogłam w to uwierzyć, ale nie miało bordowej barwy, tylko brązową. To znaczyło, że już za jakieś tysiąc lat ta woda stanie się środowiskiem zdatnym do życia...
Zeszliśmy do nich. John do tej pory stał tyłem, teraz odwrócił się do nas. Zamarłam.
Nigdy jeszcze nie widziałam tak pięknego mężczyzny. Miał bladą, lekko piegowatą twarz o niezwykle delikatnych rysach, faliste ciemnobrązowe włosy i ogromne, ciemne oczy. Na szyi nosił rzemyk z kilkoma drewnianymi koralikami różnej barwy. Był nieszczególnie wysoki; bardzo dobrze zapamiętałam jego smukłe dłonie z wydłużonymi palcami. Wydawał się tak nieziemski...
- Myślę, że będziecie dobrze razem pracować - Alan poklepał mnie po ramieniu i odszedł. Zostałam sama z tą dwójką. Do tej pory nie zwróciłam szczególnej uwagi na Mayę, ale ona też okazała się niezwykle ładna. Wzrok przykuwał żywozielony kolor tęczówek i wyszukana fryzura, z której jednak wymykało się kilka rudych kosmyków.
- Musisz być Sarah - podała mi zgrabną rękę, przyozdobioną wieloma grubymi bransoletami - Maya, a to mój brat John. Miło cię poznać.
- Nie muszę się już przedstawiać - przywitałam się z nią, a później z Johnem, bardzo onieśmielona. Strasznie mi się spodobał - strasznie, a czułam się z tym okropnie głupio.
- Zabierzmy się od razu do pracy - uśmiechnęła się dziewczyna. Sprawiała wrażenie niezywkle bystrej - Od dawna chodzi mi po głowie pewna scena i muszę ją narysować. Możecie zapozować?
- Oczywiście - odparłam nieśmiało. Pozować razem z nim? Mogło to być tylko czystą przyjemnością. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym jednak, jaką pozę zaproponuje Maya.
- Pocałujcie się, kochani - odgarnęła niesforne włosy z piegowatego, jak u brata, policzka - Tak bardziej delikatnie, niż namiętnie. Muszę to sobie dobrze zapamiętać.
Oszołomiona, postąpiłam krok w kierunku pięknego mężczyzny. Patrzył na mnie z lekkim zakłopotaniem, acz było widać, iż polecenie artystki nie stanowi dla niego wielkiego problemu.
Najpierw położył mi dłonie na ramionach.
- Nie bądź taka spięta - spojrzał na mnie, pełen zdziwienia - To przecież tylko pocałunek, prawda?
- Tak, tylko pocałunek - powtórzyłam automatycznie - Pocałunek i nic więcej.
W oczach wciąż miał łagodne zdumienie, ale przysunął mnie do siebie i zrobił to. Pierwsza moja myśl - robił to już wcześniej. A ja tylko o tym słyszałam, nie licząc dziwnej i nieudanej próby z udziałem Alana. Wiedziałam - mam jedynie udawać - jednak nie umiałam się powstrzymać. Tak, jak potrafiłam, w pełni odwzajemniłam to, czego John wcale mi nie dawał.
- Hej, hej, Sarah - zaśmiała się Maya, podnosząc wzrok znad swojego prawie już gotowego rysunku - Troszkę się zagalopowałaś, nie uważasz?
Zawstydzona, odwróciłam twarz i utkwiłam spojrzenie w brązowej morskiej wodzie. Pragnęłam dosłownie zapaść się pod ziemię.
Zapadła chwila wyjątkowo niezręcznej ciszy.
- Wyszło ciut inaczej, niż chciałam - wzruszyła ramionami ruda - Wracajmy do domu. Jutro spróbujemy znowu.
Ze zwieszoną głową - byle nie widzieć Johna! - podążyłam za rodzeństwem.
Dom znajdował się za załomem kolejnej wydmy i był... zamkiem. Niewielkim, do połowy zburzonym zamkiem z lśniących, czarnych kamieni, wygładzonych przez lata słonym wiatrem.
- Jakim cudem... Zamek na plaży? - wykrztusiłam.
- Mamy swoje sposoby - odezwał się spokojnie John. Od razu pożałowałam zadania pytania. Jego niesamowicie melodyjny, kojący głos wydawał się szarpać moje serce - W dużej mierze to zasługa Pauline.
- Pauline... - powtórzyłam powoli. Dlaczego już wtedy to imię brzmiało dla mnie obco, wrogo?
Lokum właściwe okazało się być umieszczonym pod powierzchnią ziemi. Kilka małych, lecz przytulnych, pomysłowo urządzonych pomieszczeń, do których przez wąskie, umieszczone pod sufitem okienka wlewało się światło Syriusza. Wszędzie znajdowały się obrazy, przy których moje własne wydawały mi się nieudolnymi abstrakcjami. Maya miała niezwykły talent do oddawania szczegółów krótkimi, cieniutkimi kreskami. I choć mężczyźni na poszczególnych płótnach różnili się wyglądem - po sposobie ułożenia ciała mogłam łatwo wywnioskować, że pozował John. Bardzo prędko zaczęłam widzieć go wszędzie. Również tam, gdzie wcale go oglądać nie chciałam. Na przykład z Pauline.
Początkowe, nieprzychylne wrażenie utwierdzało się we mnie z każdym dniem. Dziewczyna była dla mnie zwyczajnie wredna i starała się uprzykrzyć mi życie. Z każdej mojej artystycznej porażki czerpała niezmierzoną satysfakcję, o każdej klęsce z radością zawiadamiała bliźnięta. Gdy zostawałyśmy same, bezlitośnie szydziła ze mnie, a umiała to robić. Dążyła do doprowadzenia mnie do łez i bardzo często osiągała swój cel.
Maya z kolei nigdy nie powiedziała mi złego słowa. Zachowywała się uprzejmie, jednak zazwyczaj nie poświęcała mi większej uwagi. Malowała i rysowała, czasem też przepięknie śpiewała. Czułam się przy niej źle - wartości jej talentów były nieporównanie większe, niż moich...
A John? John z początku też mnie ignorował, przynajmniej starał się to czynić. Z czasem jednak - chcieliśmy tego czy nie? - zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Jego niezwykły słuch muzyczny, przelewany w cudowne melodie, wprawiał mnie w trudny do opisania słowami zachwyt. Miał też książki. Niejednokrotnie zadręczałam go o przeczytanie mi choćby stronicy. W końcu, rozpoczęłam u niego naukę rozpoznawania liter...
Miałam dopiero niecałe trzysta lat - byłam taka młoda, naiwna i bez żadnego doświadczenia! Nigdy wcześniej nie znałam znaczenia słowa "miłość". Z czasem dopiero zrozumiałam, choć nie jestem pewna, czy w pełni właściwie. Spróbuję wyjaśnić swój sposób postrzegania tego... uczucia? Wydaje mi się, iż jest to czerpanie szczęścia z przebywania z drugim człowiekiem właściwym, czerpanie radości z myślenia o owym konkretnym osobniku, zapominanie mu wszelkiego zła, w chwili, kiedy je popełni i smutek, kiedy ów osobnik znajduje się od nas daleko przez dłuższy czas(trwania owego czasu jeszcze dokładnie nie sprecyzowałam). Podejrzewam, że w rzeczywistości to bardzo głupi punkt widzenia. Powtarzam, byłam młoda, naiwna i niedoświadczona.
Nie wiedziałam, kiedy dokładnie zaczął odwzajemniać to nietypowe... uczucie. Zauważyłam tylko, iż z początku nie chciał się z tym pogodzić. Nie lubił mnie i nie życzył sobie żywienia do mnie miłości. Był całkowicie przeciwny kochaniu mnie. Nie chciał mnie całować, dotykać - nie podobało mu się to, pragnął zaprzestać chociażby widywania mojej osoby. Z czasem zaczął mnie autentycznie nienawidzić, ponieważ mnie kochał. Niestety, zawsze przychodzi ten moment, kiedy trzeba się pożegnać.
Najczęściej przychodzi zbyt prędko. Tak samo zdarzyło się w tym przypadku. Jaki błąd popełniłam? Czy w ogóle przytrafiła mi się pomyłka?
Z czasem John pogodził się z tym, że niestety mnie kocha. Zaczął w końcu traktować mnie normalnie. Byliśmy jak zwyczajni zakochani, czasem tylko widziałam błysk irytacji w jego ciemnych oczach, gdy wciąż podświadomie próbował się ode mnie oddalić. Ostatecznie jednak osiągnęliśmy coś w rodzaju szczęścia.
Dekady mijały nam szybko. Powietrze stopniowo ochładzało się i bywało, że przez cały rok najwyższa zanotowana temperatura nie przekroczyła nawet sześćdziesięciu stopni. Mimo tego, wciąż nie udawało się utrzymać żadnej z wyhodowanych roślin przy życiu.
Nie rozumiałam tego stanu rzeczy. Z nadzorowania pamiętałam, jak ciężką pracę wykonywały obiekty. Tymczasem nas zostawiono w całkowitym spokoju. Tworzyliśmy, co nam się żywnie podobało, i nikt nie przychodził sprawdzać naszych dzieł. W ogóle nikt nas nie odwiedzał. Tylko Pauline udawała się do twierzy po najpotrzebniejsze rzeczy. Żyliśmy we względnej izolacji.
Mimo swoich szczerych chęci, nie potrafiłam polubić tej dziewczyny - może dlatego, że świetnie się bawiła, nienawidząc mnie. A na dodatek - była Johnowi tak cholernie bliska, odnosił się do niej jak do młodszej siostrzyczki. Jednym spojrzeniem swoich złośliwych, czarnych oczu, nagle stających się słodkimi i niewinnymi, potrafiła skłonić go do rzeczy, o które ja musiałam prosić tygodniami.
Przepiękny, upalny dzień. Siedzieliśmy sobie w tym naszym pokoiku. John trzymał przede mną otwartą książkę. Z wysiłkiem skupiałam wzrok na kolejnych literach, starając się przypomnieć sobie odpowiadające im głoski. Szło mi opornie.
- J-eden-k...
- Źle. Przyjrzyj się uważniej.
- Jed...nak! Jednakowoż! - wykrzyknęłam, bardzo z siebie zadowolona.
- Robisz... robimy postępy - uśmiechnął się krzywo. Wiedziałam, że go męczę. Pomyślałam, iż muszę mu pokazać - nie jestem tępa!
Odebrałam z jego rąk książkę. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, jednak słowem się nie odezwał. Przysunęłam tekst do oczu i zaczęłam czytać.
Do dziś nie wiem, co się wydarzyło.
Nagle wszystkie litery stały się znajome. Umiałam rozpoznać i wymówić każdą z nich, płynnie wygłaszając zapisaną treść. I robiłam to, strona za stroną, jakbym była kimś innym. Mój głos - nagle niezwykle dźwięczny - niósł się po całym zamku.
John zerwał się z fotela, na którym siedział obok mnie. Wpatrywał się w drzwi - uchylone; w oddali dało się jeszcze słyszeć tupot stóp...
- Kimżeś ty? - wyszeptał, podnosząc wzrok w moim kierunku.
- John... Ja nie wiem, co się stało - odezwałam się drżącym głosem.
- Kim jesteś? Dlaczego mi nie powiedziałaś? - nie wierzył mi.
- John, ja naprawdę... Nie wiem. Sam widziałeś. Nie umiem czytać. Dopiero teraz coś... nie wiem - spojrzałam na niego bezradnie.
Tydzień ten minął nam bardzo niespokojnie. Widziałam przynajmniej, że on mnie kocha. Całkowicie odsunął od siebie dawną niechęć żywioną względem mojej osoby.
Znów był upalny dzień. Przepiękny. Znów siedzieliśmy razem w tym samym pokoju, na tym samym fotelu. Chyba po raz pierwszy jednocześnie odczuwaliśmy szczęście spowodowane swoją wzajemną obecnością.
W drzwiach stanęła Pauline.
Poczułam, jak pęka mi serce.
To już koniec, pomyślałam, nim jeszcze ona otworzyła usta.
- Macie obydwoje stawić się w twierdzy. Jak najszybciej!
Na chwilę odeszła. John patrzył na mnie ze zdumieniem i niepokojem.
- Sarah...?
Zaczęłam płakać.
- Nigdy więcej już tu nie wrócimy, John. Nigdy więcej.
Podróż z powrotem do twierdzy nie przypominała tej, jaką odbyłam z Alanem w drugą stronę. Czas upływał nam w milczeniu. Szarość, otulająca cały spalony świat swym suchym płaszczem, zakradała się do serc i obracała je w popiół.
Podświadomie liczyłam, iż już nigdy nie zobaczę tego brzydkiego, przysadzistego budynku. Idąc obskurnymi korytarzami, w myślach porównywałam ich poplamione ściany z barwnym wnętrzem zameczku.
Pauline zatrzymała się pod niskimi, białymi drzwiami. W odróżnieniu od pozostałych przejść widzianych tu przeze mnie, tego nie opatrzono żadną tabliczką. Wtedy byłam pewna, że mi się to wydaje, jednak w rzeczywistości tynk naprawdę osypywał się wokół nich, ściana czerniała, a podłoga umykała spod nóg. Nie umiem tego określić, ale... czułam emanujące zza nich zło.
Klamka opadła. Odruchowo wstrzymałam oddech i cofnęłam się o krok.
Jakże wielką ulgę poczułam, gdy z ciemnego pokoju wyszedł Alan.
- Alan! - zawołałam, rzucając mu się na szyję - Tak się martwię... Powiedz mi, co się stało?
Spojrzał na mnie wyjątkowo zimno, zarazem też obojętnie. Opuściłam ramiona, którymi przed chwilą go oplotłam, i odsunęłam się.
- Alan? - spytałam nieufnie.
- Panna Sarah. Artystka - przemówił pozbawionym uczuć tonem - Proszę tam wejść.
Spojrzałam do wnętrza pokoju. Zamarłam.
Z ciemności wynurzały się tysiące bladych rąk. Zaczęły mnie chwytać - za ręce, włosy, za ubranie. Były upiornie zimne i z nieubłaganą siłą ciągnęły mnie w głąb mroku...
- Alan! John! - szarpałam się, choć było to całkowicie bezcelowe. Lodowate palce wpełzały mi do ust, tłumiąc mój krzyk - JOHN! Pomóżcie, mi, bła...
Czułam przerośnięte, krzywe paznokcie zgrzytające między moimi zębami. Dławiłam się okropnym, mdłym ciałem, mdliło mnie od szponów szarpiących moje gardło. Nie mogłam dłużej już walczyć. Poddałam się.
Gdy ocknęłam się, nie widziałam nic. Mogłam trzymać oczy równie dobrze otwarte, jak zamknięte. Nie stwarzało to żadnej różnicy. Miałam wrażenie, że leżę w brudnej wodzie, ale gdy minęło odrętwienie, pod ramionami wyczułam szorstkie poręcze żelaznego krzesła. Zorientowanie się, gdzie jest góra, gdzie zaś dół, zajęło mi dłuższą chwilę. Siedziałam - niewątpliwie siedziałam - natomiast od pasa w dół nie czułam absolutnie niczego. Targało mną przeraźliwe zimno, tak silne, iż sprawiało autentyczny ból. Bałam się.
Nie umiałam ocenić, ile czasu minęło. W końcu wśród absolutnej czerni zapłonęło nikłe światełko, przywodzące na myśl płomyk świecy. Z wysiłkiem skupiłam na nim wzrok. Płomyk pełgał i chwiał się, jednak zawsze, gdy już wydwało się, że zgaśnie, na nowo prostował się. Wpatrywałam się w niego niczym zahipnotyzowana. Przez długie godziny... dni?, było to jedyne moje zajęcie.
Później przyszli oni.
Z całą pewnością dwóch, lecz pamiętam tylko jednego. Wyglądał na bardzo starego człowieka właściwego. Na jego czole mogłam zauważyć dwie bruzdy, zaś we włosach srebrzyste pasma. Prawy kącik jego dolnej wargi lekko opadał, co nadawało owemu obliczu wygląd rozgniewanego.
Usiadł naprzeciwko mnie; oddzielał nas tylko wąski stolik o lustrzanym blacie. Skupiłam się na oczach mężzczyzny. Prawe miał białe, lewe zaś zimnoniebieskie. Nie odczuwał owego potwornego chłodu.
- Mając umiejętność czytania opanowaną w stopniu, o którym wspomniała Towers - zrozumiałam, dlaczego nie odczuwa zimna. Ono przenikało go całego; było jego naturalną częścią - jesteś jedyną taką osobą na Ziemi. Żądam, abyś dokładnie wyjaśniła, kto cię tego nauczył.
- John, chiałam powiedzieć, jednak powstrzymałam się. Chciałam go chronić. Wiedziałam, to i tak nic nie da - ten naprzeciwko mnie to na pewno człowiek z rządu, telepata. Wydawał się jednak nie słyszeć moich myśli.
- Żądam wyjaśnienia - powtórzył. Próżno szukało się w tych słowach choćby krzty uprzejmości czy nawet jej udawania. Odnajdywało się tylko czystą groźbę.
- Nie wiem. To przyszło samo, naturalnie.
- Gdzie macie siedzibę?
- W zamku na plaży - odpowiedziałam, nie rozumiejąc jeszcze o co mu chodzi. Po chwili dopiero przyszło mi do głowy, iż nie powinnam tego wyjawiać.
- Chodzi mi o waszą kwaterę, nie zamek bliźniąt - i tak znał to miejsce.
- Przecież z nimi mieszkam... - nie pojmowałam, o co mu chodzi.
- Gdzie jest kwatera ludzi pierwotnych? Gdzie się ukrywacie!? - huknął, zrywając się. Wówczas poczułam, jak palce tego drugiego zaciskają się mocno na moich ramionach. Chłód targnął całym moim ciałem.
- Przecież... przecież ludzi pierwotnych już nie ma - załkałam, próbując wyswobodzić rękę, aby otrzeć łzę bólu. Bólu... Bolało tak strasznie. Przecież na to nie zasługiwałam... - Każdy, kto stawia opór jest aresztowany i...
- Zostałaś aresztowana - odwrócił się do mnie bokiem. Nie widziałam, co trzyma, ale bałam się.
- Przecież... jeśli tak, powinnam trafić do więzienia, a tam...
- Można dobrowolnie poddać się eutanazji - przedmiot okazał się maską śmierci - Chciałabyś?
Po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się uśmiech. Niesamowicie okrutny.
Z każdą chwilą byłam coraz bardziej bliska przytaknięcia. Lodowate zimno wydawało się mnie rozszarpywać, nacisk na ramiona wzmacniał się i niemal je miażdżył, czułam też, jakby coś mnie dławiło. Ale...
- Nie - wyszeptałam - Pozwól mi tylko zobaczyć Johna.
- Wedle życzenia.
Zawlekli mnie gdzieś, siłą zdarli ze mnie moje stare ubrania, poplamione wymiocinami i krwią. Nie umiałam ustać na nogach. Nie umiałam nawet na nie patrzeć, były tak chude, cienkie... Luźny ubiór, który otrzymałam, miał szarą barwę i boleśnie drapał skórę. Z trudem wtroczyłam go na siebie i wspierając się na dziwnym, ciężkim przedmiocie, chwiejąc się, przeszłam do wskazanej sali.
Był tam. Stał tyłem do mnie, rozmawiając w większej grupie ludzi. Nie mogłam wydobyć z siebie dźwięku głośniejszego od szeptu, więc z trudem zbliżyłam się do Johna. Drżącą ręką starałam się go dotknąć - gdy odwrócił się i zmierzył mnie tym samym wzrokiem, który widziałam wcześniej u Alana.
- Bałam się, że cię więcej nie zobaczę, zanim... - zdławione, ledwie słyszalne słowa z trudem przeciskały się przez moje ściśnięte gardło - Przyszłam się tylko pożegnać. Tylko pożegnać.
- Gdybym cię jeszcze znał, wariatko - uniósł brwi i odszedł, do czego zamierzał się już wcześniej.
- Nie! - chciałam krzyczeć. Nie mogłam. Niemalże rzuciłam się za nim; runęłam na podłogę, rozbijając sobie kolana, łokcie, nos...
- Nie pamięta mnie - zaszlochałam, gdy ktoś stawiał mnie z powrotem na nogi - On mnie po prostu nie pamięta...
- Nikt cię nie pamięta - głos był łagodny, ale smutny - Taka jest twoja kara.
Od tamtej pory zmuszano mnie do ciężkiej, monotonnej pracy, podobnej tej, którą sama wcześniej nadzorowałam - jednak mi nie dano choćby milczącego towarzystwa. Ciążyły na mnie tylko pogardliwe spojrzenia ludzi właściwych, przechodzących korytarzami. Każdy z nich wiedział, co mi zrobiono. Alan, Maya, John - wszystkim, których miałam, wymazano mnie z pamięci, okaleczono mnie i zmuszono do obecnego zajęcia. Każdy to wiedział. Nikt mi nie współczuł.
Chciałam końca. Pragnęłam go szczególnie gorąco, kiedy mijał mnie Alan bądź John. Nie zwracali na mnie uwagi, jedyni nieświadomi tego, kim niegdyś byłam. Wówczas zaczepiałam następną osobę i błagałam, by zaprowadziła mnie na eutanazję.
Tylko te dziwne, pogardliwe spojrzenia. Nie zamieniali ze mną choćby słowa. Odchodzili.
W końcu wrócił człowiek właściwy, którego się tak bałam. Zlustrował mnie uważnie białym okiem.
- Idziemy.
Musiałam być mu posłuszna.
Znów zamknięto mnie w tym lodowatym pomieszczeniu, jednak tym razem był tam również Gage. Całkowicie o nim zapomniałam.
- Sarah - przemówił wolno na mój widok. Łzy stanęły mi w oczach. On mnie znał, pamiętał, jaka byłam, pamiętał, byłam dla niego dobra, pamiętał...
Potem...
Oskarżali mnie o tak wiele różnych rzeczy. Ten straszny i jeszcze inni, nie wiem dokładnie ilu.
- Dlaczego twoje myśli nie są możliwe do odczytania?
- Dlaczego, jeśliś sama odkryła swoją umiejętność czytania, nie przyszłaś od razu tutaj z własnej woli?
- Dlaczego próbowałaś nawiązać kontakt z obiektami?
- Dlaczego...
- Dlaczego...
- Dlaczego...
Nie wytrzymałam. Choć w ciągu ostatniego stulecia, od kiedy zdarzył się ów incydent z książką, nie raz przelewałam łzy, nigdy jeszcze nie zaczęłam histerycznie płakać tak, jak teraz. Błagałam, błagałam...
Czułam, jak naciągają mi folię na twarz. Widziałam, jak robią to samo Gage'owi.
- On jest niewinny, niewinny! Mam prawo do eutanazji! - wrzeszczałam, a później już rzęziłam, gdy brakowało mi powietrza. Wszystko znikało, pozostała ciemność, ciemność i chłód...

Temperatura nie była zbyt wysoka. Raptem pięćdziesiąt trzy stopnie. Mała chatynka stała samotnie w samym sercu pustyni, gdzie niegdyś wznosiła się twierdza. W oddali przejeżdżał mobil, wzbijając tumany piasku.
W środku chatynki, charkotu silnika nasłuchiwała zgięta w pół bardzo, bardzo stara kobieta. Nieliczne włosy, które jej pozostały, były całkowicie siwe, kończyny miała niewiarygodnie wychudzone, oczy zaś puste... Drżącą dłonią gładziła łeb jednego z trzech spoczywających przy jej pokrytych plamami nogach psa.
- Znów tędy przejeżdżają, słyszysz? - wyszeptała, z trudem osuwając się na fotel - Znów tu są...
Cienkie niczym odnóża pająka palce błąkały się po stoliku, nim znalazły wymięty strzępek papieru. Zacisnęły się na nim kurczowo, w drgawkach.
Kobieta podniosła do twarzy strzępek, wdychając jego zapach. Po konturach dało się jeszcze rozpoznać młodziutką dziewczynę, bardziej namiętnie niż delikatnie całującą się z ciemnowłosym chłopakiem.
- Na szyi miał rzemyk - mówiła do zwierząt, jedynych swoich towarzyszy od ponad tysiąca lat - Z kilkoma kolorowymi koralikami. Z drewna.
Jej powieki z wolna się zamykały.
- Kiedy mnie tu przywlekli, mówili, że mam tu zostać na zawsze. Za karę - głos jej stawał się coraz cichszy - Tak wiele lat minęło, tak wiele lat...
Dłoń z rysunkiem rozluźniła się.
- Tak tu cicho teraz... Tak cicho. Skazali mnie na wieczną samotność, ale mam przecież was... Mam was... Nie kochajcie mnie, nie kochajcie. Pamiętajcie tylko, że jestem. Pamiętajcie.
Odpowiedz
#2
Witaj Smile
Fajny tekst, szkoda trochę, że akcja działa się tak szybko. Rozwinęłabym całość oprócz kocówki, bo, moim zdaniem, jest idealna.
Cytat:Czytając tekst, zadasz różne pytania, typu dlaczego to jest takie porąbane, ej, tu jest sprzeczność, a to jest nierealne, wtf?
Bez przesady Big Grin Dział taki, że dom na piasku nie zadziwi zbytnio. Jedną z rzeczy, które szczególnie mnie zaskoczyły, jest zachowanie Gage'a przy końcu. I dlaczego właściwie go też ukarali? Huh
Błędów nie zauważyłam, ale skupiałam się bardziej na fabule, więc mogłam co nieco ominąć.
Zachowania ludzi wokół Sarah zadziwiały mnie na każdym kroku. I nagle, zupełnie znikąd pojawiło się brązowe morze O.o Dodałabym na początku zarys tego, co doprowadziło do takiego stanu rzeczy. Albo chociaż dialog bohaterów, wspominających tamte wydarzenia. Jako czytelnik widzę skutki, nie znam powodu.
Z chęcią zobaczyłabym poprawioną wersję.
Wstępna ocena - 2,5/5
Pozdrawiam Smile
The Earth without art is just eh.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości