20-01-2012, 03:43
Słowem odautorskiego wstępu. "Pakt..." popełniłem jakieś dwa lata temu, zanim z pewnych względów przerwałem swoje literackie próby. Wówczas zbierał nienajgorsze recenzje, jednak zarzucono mi brak oryginalności. Zaraz potem trafiła mi w ręce Nocarska trylogia Magdaleny Kozak i stwierdziłem, że moje pomysły trochę się pokrywają z jej pomysłami, więc zaprzestałem pisania "Paktu...". Jest to jednak jeden z moich ulubionych tworów i mam ochotę coś dopisać, dlatego ciekawi mnie jak Wy przełkniecie kolejną powiastkę o wampirach. Smacznego.
***
Charakterystyczny smród Dworca Wschodniego nocą nasila się jeszcze bardziej. Mieszanka potu, uryny, spalonego tłuszczu z wietnamskiej knajpy i brudnych szmat umoczonych w detergentach, którymi stare dozorczynie próbują domyć uwaloną błotem i bóg wie czym jeszcze podłogę głównej hali wwierca się w nozdrza, powodując odruch wymiotny u co delikatniejszych podróżnych. Joachimowi ten zapach jednak zawsze dobrze się kojarzył. „Nareszcie na swoim terytorium” – pomyślał, kiedy zbiegł po schodach peronu i znalazł się w obskurnym hallu prowadzącym do kas, gdzie fetor z reguły jest najsilniejszy. Szczękanie klamer przy jego wzmocnionych stalą, wysokich, czarnych butach niosło się echem po korytarzu, kiedy sprężystym krokiem drapieżnika zmierzał do wyjścia. Minął pozamykane kioski i sklepiki, rzucił okiem na zegar nad kasami, który wskazywał już w pół do drugiej, wreszcie pchnął oszklone drzwi i znalazł się przed gmachem dworca.
Kijowska o tej porze jest zupełnie pusta, tym bardziej jeśli jest to listopadowa noc i leje jak z cebra. Joachim naciągnął na głowę czarny kaptur, który skrył w cieniu jego nienaturalnie bladą twarz. Z kieszeni powycieranej, zielonej szturmówki wyciągnął wymiętoszoną paczkę czerwonych Marlboro, włożył jednego do ust i pstryknął zapalniczką. Zaciągnął się mocno, omiatając wzrokiem najdłuższy w Warszawie blok z wielkiej płyty, stojący naprzeciw Wschodniego posępny relikt komunizmu.
- Kolego, kopsnij szluga! – zachrypiał ubrany w dres, mocno podpity mężczyzna, który wyrósł przed Joachimem jak spod ziemi. Bladolicy dostrzegł za nim jeszcze pięciu podobnych, którzy również pojawili się nie wiedzieć skąd.
- Spierdalaj – syknął przez zęby, spokojnie wypuszczając dym.
Dresiarze spojrzeli po sobie, najwyraźniej niedowierzając, że w obliczu takiej przewagi liczebnej, ktoś może próbować ich tak chamsko zbyć.
- O żesz ty, kurwa twoja mać! – wyjąkał ten pierwszy, u którego nadmiar spożytego alkoholu sprawiał problemy z dykcją. – Tak to się, kurwa, odpowiada, jak cię grzecznie proszą?! Iskaj się z floty chuju, jak chcesz zachować ząbki.
Joachim uśmiechnął się tylko, strzelając połową niedopalonego papierosa w kałużę. Otrząsnąwszy się z szoku, wywołanego tak nietypowym zachowaniem potencjalnej ofiary, dresiarz wyciągnął rękę, by chwycić go za kołnierz kurtki.
- O żesz ty kur… - zaczął napastnik, jednak nie zdążył się powtórzyć, gdyż Bladolicy zręcznie chwycił go za nadgarstek, po czym grzmotnął go pięścią w staw łokciowy. Kość pękła z obrzydliwym chrzęstem, a krzyk bólu poniósł się w noc. Jego kompani zareagowali natychmiast. Jednak nie dość szybko.
Pierwszego z nadbiegających Joachim kopnął stalowym czubkiem glana prosto w krocze. Wyraźnie czuł pod stopą, jak jądra napastnika zostają zmiażdżone siłą ciosu, ten zaś, zanim zemdlał z bólu, poczuł tylko jak coś ciepłego rozlewa mu się po udach. I tak miał więcej szczęścia od swoich kumpli, którzy zostali potraktowani znacznie okrutniej. Kolejny, próbował zwalić Joachima na ziemię impetem własnego ciała. Zręczny unik sprawił jednak, że gruchnął potężnie podbródkiem w krawężnik. Nie zdążył przyjrzeć się wypluwanym przez siebie zębom, gdyż okuty but niedoszłej ofiary spadł mu na kark, gruchocząc kręgi szyjne. Kolejny dresiarz wyciągnął z kieszeni spory nóż sprężynowy i zaatakował chaotycznym ciosem z góry. Nadnaturalnie szybki przeciwnik nie miał najmniejszego problemu z zablokowaniem niezgrabnej szarży, brutalnym wyłamaniem nadgarstka i nadziania jego podgardla na dopiero co zdobyte ostrze. Krew buchnęła mu z ust, tłumiąc jęk agonii. Makabryczna śmierć towarzysza sprawiła, że atakujący z lewej przedostatni z bandytów zawahał się przez moment. To wystarczyło Joachimowi, żeby wyszarpnąć nóż z żuchwy dresiarza, zrobić widowiskowy piruet i celnym ciosem umieścić go w skroni niezdecydowanego, który z wyrazem głębokiego niedowierzania w oczach osunął się na ziemię. Ostatni stał w odległości dwóch dużych kroków od Joachima, wyraźnie zdając sobie sprawę, że oto nadchodzą ostatnie sekundy jego jałowego życia. Nie zdążył jednak poczynić większego rachunku sumienia. Właściwie jedyne co zdążył, to dostrzec okrutny uśmiech, w którym wykrzywiły się usta niedoszłej ofiary. W tym uśmiechu było coś przerażającego. Kły – to była ostatnia myśl mężczyzny, zanim Joachim doskoczył do niego.
***
Siarczysta ulewa nie słabła ani na moment. Ołowiane chmury zasnuły niebo, nie przepuszczając nawet najmniejszego promienia słońca. Joachim skrył się w jednej z bram Kawęczyńskiej, żeby w spokoju przewertować szmatławy dziennik zakupiony w osiedlowym sklepie. Wiedział, że poprzedniej nocy trochę go poniosło i był na siebie lekko poirytowany. „No cóż – pomyślał, wypuszczając kolejny kłąb dumy. – Cztery pasożyty usunięte z broczącej skóry społeczeństwa.”
Uspokoił się w pełni i nawet uśmiechnął z zadowoleniem, gdy spojrzał na nagłówek szmatławca. „Co raz bardziej krwawe wojny osiedlowych gangów” – krzyczały z czołówki wielkie, czerwone litery. „Osiedlowe gangi – Bladolicy nie mógł powstrzymać złośliwego chichotu. – Eh, kto z resztą uwierzy dwóm, pijanym w sztok i ledwo żywym dresiarzom, że ich kumple zostali zmasakrowani przez wampira…”
Zwinął gazetę w rulon i wcisnął w kieszeń zielonych bojówek. Zaciągnąwszy się jeszcze kilkukrotnie, pstryknął niedopałek w kałużę i wyszedł w deszcz. Po kilku minutach, gdy doszedł do miejsca, w którym Kawęczyńska wpada w Ząbkowską, jego szturmówka była już całkiem przemoczona. Nie przeszkadzało mu to w ogóle. Pogrążony w myślach zmierzał w stronę Wileńskiego. Od jego powrotu do Warszawy minęło zaledwie kilkanaście godzin, a on już zdążył zabić czterech ludzi. Społeczeństwo karmione kłamstwami z brukowej prasy zapomni o tym incydencie za najwyżej kilka dni. Jednak śmierć, a przede wszystkim metody jej zadawania z pewnością nie umknęły pewnej grupie, której Joachim może nie tyle się bał, co zwyczajnie nie miał ochoty zwracać na siebie ich uwagi.
Inkwizycja. Kto by pomyślał, że w XXI wieku, w cywilizowanym państwie można spotkać jeszcze taki relikt mrocznych dziejów. Oczywiście, nie każdy może spotkać inkwizytorów, właściwie to większość nawet nie ma pojęcia o ich istnieniu, tak jak nie ma pojęcia o istnieniu wampirów. Z tym, że wampiry wbrew bajkom, którymi straszy się dzieci, pojawiły się dopiero niedawno, inkwizycja zaś sieje strach nieprzerwanie od średniowiecza.
„Cóż za absurd – pomyślał Joachim. – Banda zwyrodniałych, nawiedzonych klechów ściga wampiry, ślepo wierząc, że jesteśmy, trupami ożywionymi szatańską mocą. Kiedy my sami nie wiemy, kim właściwie jesteśmy. Przecież oddychamy, jemy, wydalamy i umieramy jak normalni ludzie. No może nie do końca…”
Rozmyślania o własnej naturze, które od czasu do czasu nawiedzały Bladolicego, sprawiły, że nie zauważył, kiedy znalazł się już pod Dworcem Wileńskim. Miał ochotę jeszcze zapalić, jednak spojrzawszy na zegarek w telefonie, uświadomił sobie, że jest już spóźniony. Ściągnął z głowy kaptur, który nie zapobiegł wcale przemoczeniu jego ciemnych włosów i ruszył do wejścia. Szklane drzwi rozsunęły się z cichym sykiem i Joachim znalazł się w hallu centrum handlowego. Dawno już przestał unikać ludzi. Powierzchownie poza bladą skórą nic nie odróżniało go od przeciętnego zjadacza chleba, nie musiał więc przejmować się, że ktoś odkryje jego mroczną tajemnicę tylko dzięki obserwacji. Właściwie w tłumie wampir czuł się jeszcze bezpieczniejszy. No chyba, że był głodny, wtedy miał prawo obawiać się własnych instynktów. Dziś jednak krwi, wyssanej ubiegłej nocy z dresiarza miał pod dostatkiem, a była to dobra krew. Lepszą znaleźć można tylko u pięknych kobiet, a i to jest jedynie kwestią autosugestii potęgowanej wrażeniami estetycznymi.
Joachim, mijając sunących powoli ludzi, wspiął się szybko po ruchomych schodach na drugie piętro galerii. Stojąc przy stolikach ustawionych obok napełniającej go wstrętem budy z Fast foodem wyłowił z tłumu nalaną twarz człowieka, z którym miał się tu spotkać. Bez słowa usiadł naprzeciw.
- Głodny? – zapytał otyły, wąsaty mężczyzna przysuwając do wampira pudełko frytek.
- Dzięki – odparł Bladolicy. – Jadłem wczoraj wieczorem – dodał z szyderczym uśmiechem.
- Wiem, kurwa! – ryknął grubas. – Całe miasto aż trzęsie się od plotek! – Rzucił na stolik brudną płachtę szmatławego dziennika.
Joachim nawet nie zerknął na gazetę. Wąsacz rozejrzał się nerwowo i wypuszczając ze świstem powietrze złożył szmatławiec i schował do leżącej przy krześle aktówki.
- Gdybyś nie był tak skuteczny, już dawno bym się ciebie pozbył, lekkomyślny skurwielu – mruknął mężczyzna.
- Wiesz, że nie tak łatwo mnie wykończyć.
- Nie łatwo nie znaczy, że się nie da – zawiesił głos i spojrzał głęboko w szydercze oczy wampira. – Ale do rzeczy. Jak poszło w Kaliningradzie?
Joachim bez słowa wyjął z kieszeni małe pudełeczko. Grubas ukradkiem rzucił okiem na zawartość. W środku, na zakrwawionej chusteczce spoczywał ludzki palec, przyozdobiony złotym sygnetem z finezyjnym wzorem.
- Właściwie, wystarczył by tylko pierścień – wąsaty uśmiechnął się, po czym wepchnął do ust garść frytek. – Kurwa mać, mam słabość do tego twojego poczucia humoru. – Przełknął i obniżywszy głos do szeptu podjął dalej. - Tych czterech rusków, których zarżnąłeś miesiąc temu w Novotelu to były płotki. Sasha to jednak co innego. Czerwoni chyba nareszcie zrozumieją, że nie chcemy ich prochów w naszej stolicy. Dobrze się spisałeś. Co nie znaczy, że pochwalam takie akcje jak wczoraj na dworcu. Kontroluj się, Joachim, przecież wiesz, że te pojebusy ze srebrnymi krzyżami mogą narobić nam problemów.
- Jasne, jasne… - mruknął butnie Bladolicy.
- Wraz z zabójstwem tego śmierdziela Sashy przypieczętowałeś swoje członkostwo w Rodzinie. To daje ci pewne prawa, ale też nakłada obowiązki…
- Tak, padre – rzucił ironicznie wampir.
- Nie kpij, kurwa! Jesteś dobry, ale to nie upoważnia cię do tego, żeby wyśmiewać nasze reguły. Jedna taka zagrywka przy szefie, a wszyscy przekonamy się, czy sceny z Blade’a, z wampirami zmieniającymi się w jebany popiół, mają w sobie choć trochę prawdy.
- Dobrze, już dobrze. Kiedy następne zlecenie?
- Cieszy mnie twój entuzjazm, ale wszystko w swoim czasie. Na początek pora zmienić otoczenie. – Grubas wyciągnął z kieszeni marynarki pęk kluczy. – Opuścisz te praskie dziury, w których się zaszywasz. Mieszkanie w śródmieściu z ładnym widokiem z okna może pomoże ci nabrać trochę ogłady. I zrób coś ze swoim wyglądem. Kup jakiś garnitur, zetnij te strąki. Nie jesteś fanem doom metalu przechodzącym okres buntu młodzieńczego, tylko członkiem wyjątkowo wpływowej organizacji. Powinieneś wyglądać godnie.
- Bez przesady, Albert! – morały grubego powoli zaczęły irytować Bladolicego. – To chyba moja sprawa w co się ubieram. Wyobrażasz sobie mnie przy pracy, w marynarce od Gucciego? Może jeszcze mam, kurwa, ogolić się na łyso i wytatuować sobie na karku kod kreskowy? Nie jestem jebanym numerem 47. Nie strzelam do ludzi z beretty z tłumikiem. Lubię swobodę ruchów i finezję w działaniu.
- Finezją nazywasz zmiażdżenie kręgosłupa pijanego dresiarza tymi swoimi okutymi buciorami?
- Mówisz zupełnie, jakbyś tam wczoraj był…
- Wiesz, że oczy Rodziny widzą wiele. Dość tych twoich humorów, ty mały, niepokorny skurwysynku! Pierdolę to, że nosisz się jak łach, szwendasz po nocach i jarasz jak parowóz. Kiedy nie jesteś w pracy rób co chcesz! Ale żadnego zabijania bez wyraźnego polecenia. Skończyły się czasy, gdy napierdalałeś się na śmierć i życie z bandziorami za bochenek chleba. Doceń to, co Rodzina dla ciebie zrobiła. Akceptujemy twoją inność, ryzykujemy utarczki z inkwizycją, wiemy jak wykorzystać twoje zdolności. Wymagamy od ciebie tylko tego, żebyś ich, kurwa, nie nadużywał. Jasne?
Joachim skinął tylko głową i spoważniał. Myślami cofnął się do dnia, w którym zabił po raz pierwszy.
***
Ksiądz Jarosław leżał na wznak i oddychał ciężko. Doskonale wiedział, że jego czas dobiega końca. Szyderczy uśmiech wykwitł na jego twarzy, gdy spojrzał na wiszący nad drzwiami krzyż.
- Za czyje grzechy tak naprawdę umarłeś, synu cieśli… - syknął i ze świstem wciągnął powietrze. Wtem spostrzegł, że drzwi pod krzyżem są uchylone. W szparze błyszczało białko oka, skrytej w cieniu postaci.
- Wejdź, mój chłopcze – rzekł słabym głosem kapłan. – Nie bój się…
- Wiesz ojcze, że się nie boję – odparł nienaturalnie blady nastolatek, uchylając drzwi szerzej i po krótkim wahaniu wchodząc do pokoju.
- Dlaczego więc podglądasz mnie z ukrycia?
- Martwię się o ojca…
Ksiądz Jarosław zaśmiał się z cicha, lecz natychmiast wyrwał mu się z piersi ochrypły kaszel. Rzężąc wskazał Joachimowi szklankę z wodą stojącą na nocnej szafce. Chłopiec podał mu naczynie. Ten zwilżył usta i rzekł:
- Nie ma o co się martwić, chłopcze. Mnie już nie ma… moje istnienie dobiega końca.
- Istnienie? A co z życiem wiecznym, o którym ksiądz ciągle nam opowiadał? – zapytał chłopiec z nieudolnie ukrywaną ironią. Szanował i chyba na swój sposób kochał tego porywczego, starego zakonnika, jednak z jego naukami nigdy nie chciał się zgodzić.
- To bzdury. Gówno warta retoryka. – Joachim pierwszy raz usłyszał, żeby sędziwy kapłan użył takiego słowa. W to, że odnosiło się do wiary i właściwie całej jego życiowej misji, nie mógł uwierzyć. – Widmo kary i obietnica nagrody, to nic więcej jak narzędzie w rękach wielkich tego świata, do kontrolowania maluczkich.
Młody wampir z wyrazem niedowierzania, choć również nikłym cieniem satysfakcji wypisanym na twarzy, wpatrywał się w co raz bardziej mętne oczy starca.
- Dobro i zło to pojęcia zupełnie względne. Nic nie warte terminy literackie – ciągnął zakonnik. – Spójrz na siebie. Inkwizytorzy rozerwali by cię na strzępy, gdyby tylko dowiedzieli się, że tu jesteś. Mają cię za pomiot szatana, przeklętego potwora, do cna przesiąkniętego złem. A ja wiem, że jesteś po prostu inny, mój chłopcze. Potrafię dostrzec w tobie coś, co można by nazwać dobrem. Jesteś butny, agresywny i myślisz, że nie wiem, że wbrew zakazom po kryjomu pożywiasz się krwią śpiących kolegów. – Joachim na te słowa zachichotał nerwowo. – A jednak martwisz się zdrowiem starca i wiem, że w życiu nie skrzywdziłbyś człowieka, którego uważasz za niewinnego… Zdradzę ci tajemnicę – sękata dłoń księdza mocno ścisnęła przedramię Joachima i przyciągnęła go bliżej. – Nie ma Boga, nie ma Szatana, nie ma nikogo, kto obiektywnie oceniłby nasze uczynki. Jest tylko pustka, która w tej właśnie chwili otwiera się przede mną. Ja już ją widzę chłopcze…
- Skąd zatem mamy wiedzieć, czy czynimy właściwie?! – szczeniacka satysfakcja z uznania przez księdza racji chłopca ustępowała miejsce poczuciu zagubienia.
- Chcesz wiedzieć jak żyć? – ksiądz roześmiał się. – Dobrze, powiem ci. Jeśli mimo tego, co usłyszałeś nadal wierzysz w to, że warto być dobrym, po prostu broń niewinnych przed szubrawcami… prędzej czy później zrozumiesz, że to syzyfowa i niewdzięczna praca.
Dłoń starca całkowicie rozluźniła uścisk i opadła na skraj łóżka. Pierś unosiła się jeszcze w płytkim, urywanym oddechu, lecz Joachim nie miał wątpliwości, że zakonnik umiera. Poczuł, że może coś jeszcze dla niego zrobić. Uniósł dłoń księdza Jarosława i patrząc w jego nieobecne oczy wpił krótkie, ostre kły w przegub. Wystarczyło kilka łyków mdłej, starczej krwi, by wymęczone serce przestało bić. Jeszcze tej samej nocy młody wampir, niejako wypełniając słowa zakonnika, zabił po raz kolejny.
***
O tak późnej porze, w tramwaju próżno spodziewać się wielu podróżnych. Nie mniej jednak nie trudno natknąć się na różnorakie szumowiny, szczególnie w miejscu o takiej sławie, jak warszawska Praga Północ. Podpici dresiarze, naćpani naziści czy inny margines wynurza się z bram i rusza w miasto, by chlać dalej i bić po mordach. I tym razem nie było inaczej.
Joachim, dopiero co uciekł z prowadzonego przez zakonników bidula. W uszach ciągle dźwięczały mu słowa księdza Jarosława. „…po prostu broń niewinnych przed szubrawcami”. Siedząc na samym przedzie wagonu, ubrany w powycieraną ramoneskę, z rozpuszczonymi włosami, wpatrywał się w ciemność za szybą. Nie obchodziło go, gdzie będzie dziś spał, ani co będzie jutro. Krew starego zakonnika okazała się być nadspodziewanie odżywcza. Młody wampir wyraźnie czuł moc, która spłynęła na niego wraz z kilkoma łykami starczej posoki.
Tramwaj gwałtownie zatrzymał się na przystanku. Do wagonu wtargnęło czterech mocno podpitych nastolatków z kapturami naciągniętymi na ogolone głowy. Natychmiast upatrzyli sobie siedzącego trochę z tyłu starszego mężczyznę, który oparł kule o fotel przed sobą. Jeden z chuliganów zajął dokładnie to miejsce, trzej pozostali stanęli w koło.
- Dziadek, masz fajki? – zapytał ten siedzący, wyraźnie najstarszy z paczki. Mężczyzna usilnie wpatrywał się w okno.
- Ty, kurwa, głuchy jesteś? Szluga kopsnij.
Joachim przypatrywał się całej scenie i czuł jak rośnie w nim zwierzęca furia. Napastnicy, ciągle nie otrzymawszy odpowiedzi, szarpnęli starszego mężczyznę tak, że spadł z siedzenia, a kula upadła obok niego.
- Jak nie masz fajek to dawaj portfel stary fiucie! – zachrypiał chłopak w bluzie z logiem jednego ze stołecznych klubów piłkarskich.
Nikt w pierwszej chwili nie zauważył niskiej postaci w skórzanej kurtce, która w dwóch susach doskoczyła do kibola, złapała go za kaptur i z impetem wyrżnęła jego głową w kasownik. Za nim jego kompanii się spostrzegli minęła jeszcze krótka chwila, w której Joachim zdążył trzasnąć jednego z napastników łokciem w skroń. Chuligan osunął się bezwładnie na ziemię. Pozostali odzyskali jednak rezon i jednocześnie ruszyli na Bladolicego. Kopnięty w klatkę piersiową wampir cofnął się aż pod tylne okno wagonu. Jeden z bandytów zaatakował go wyciągniętą skądś nagle, do połowy pełną butelką taniego wina. Zręczny unik sprawił jednak, że trafił w szybę, na której pojawił się ślad pęknięcia. Joachim rąbnął go potężnie pięścią w grdykę, a gdy tamten zaczął się dusić, jedną ręką wykręcił mu ramię, drugą chwycił za ogolony, poznaczony bliznami łeb, z którego zsunął się kaptur i począł bezlitośnie tłuc nim o okno. Przy trzecim uderzeniu na szkle wykwitły brunatne plamy krwi, przy piątym natomiast posypało się ono z głośnym hukiem. Chłopak dławiąc się krwią i łzami wypadł z wagonu. Ostatni z bandziorów natarł na Joachima z dzikim rykiem. Bladolicy, zbyt długo przyglądał się, jak wyrzucony przez niego młodzian przeczołguje się z torów na chodnik, przez co grzmotnięty mocno pięścią w potylicę sam nieomal by wypadł. Chwycił się krawędzi wybitego okna i szkło boleśnie wbiło mu się w dłonie. Tramwaj zatrzymał się, lecz nie dało się słyszeć syku otwieranych drzwi. Za to w oddali poniósł się dźwięk policyjnych syren. Ostatni z chuliganów podciął Joachima, a gdy ten przysiadł wsparty plecami o ścianę, zaczął na oślep kopać go i okładać pięściami. Wampir jedną ręką zasłaniał się przed gradem ciosów, drugą natomiast namacał na ziemi długi, ostro zakończony kawałek szyby. Chwycił go, odepchnął nogą przeciwnika, poderwał się z ziemi i celnym uderzeniem wbił odłamek szkła w jego oko. Krew bryznęła na starszego mężczyznę, który zdążył się już pozbierać z podłogi i wcisnął się teraz plecami w okno pojazdu, z przerażeniem przypatrując się walce. Pozostali pasażerowie, dotychczas oniemieli z przerażenia, w tej chwili zaczęli krzyczeć. Dźwiękowi syren towarzyszyły już niebieskie, migające światła. Drzwi tramwaju rozsunęły się i do środka wpadło trzech policjantów.
- Na ziemię, bo będziemy strzelać!
Joachim zaklął pod nosem, z niewiarygodną szybkością powrócił na tył wagonu i wyskoczył przez wybite okno, lądując z głośnym grzmotnięciem na masce radiowozu. Kiedy huk wystrzałów przebił się przez krzyki i syreny, on był już po za zasięgiem policyjnych kul. Pędził teraz co sił w nogach w stronę bloków, by po chwili zniknąć pośród obskurnych bram i brudnych podwórek. Miasto od zawsze było jego naturalnym terytorium, po którym poruszał się bezbłędnie.
***
Charakterystyczny smród Dworca Wschodniego nocą nasila się jeszcze bardziej. Mieszanka potu, uryny, spalonego tłuszczu z wietnamskiej knajpy i brudnych szmat umoczonych w detergentach, którymi stare dozorczynie próbują domyć uwaloną błotem i bóg wie czym jeszcze podłogę głównej hali wwierca się w nozdrza, powodując odruch wymiotny u co delikatniejszych podróżnych. Joachimowi ten zapach jednak zawsze dobrze się kojarzył. „Nareszcie na swoim terytorium” – pomyślał, kiedy zbiegł po schodach peronu i znalazł się w obskurnym hallu prowadzącym do kas, gdzie fetor z reguły jest najsilniejszy. Szczękanie klamer przy jego wzmocnionych stalą, wysokich, czarnych butach niosło się echem po korytarzu, kiedy sprężystym krokiem drapieżnika zmierzał do wyjścia. Minął pozamykane kioski i sklepiki, rzucił okiem na zegar nad kasami, który wskazywał już w pół do drugiej, wreszcie pchnął oszklone drzwi i znalazł się przed gmachem dworca.
Kijowska o tej porze jest zupełnie pusta, tym bardziej jeśli jest to listopadowa noc i leje jak z cebra. Joachim naciągnął na głowę czarny kaptur, który skrył w cieniu jego nienaturalnie bladą twarz. Z kieszeni powycieranej, zielonej szturmówki wyciągnął wymiętoszoną paczkę czerwonych Marlboro, włożył jednego do ust i pstryknął zapalniczką. Zaciągnął się mocno, omiatając wzrokiem najdłuższy w Warszawie blok z wielkiej płyty, stojący naprzeciw Wschodniego posępny relikt komunizmu.
- Kolego, kopsnij szluga! – zachrypiał ubrany w dres, mocno podpity mężczyzna, który wyrósł przed Joachimem jak spod ziemi. Bladolicy dostrzegł za nim jeszcze pięciu podobnych, którzy również pojawili się nie wiedzieć skąd.
- Spierdalaj – syknął przez zęby, spokojnie wypuszczając dym.
Dresiarze spojrzeli po sobie, najwyraźniej niedowierzając, że w obliczu takiej przewagi liczebnej, ktoś może próbować ich tak chamsko zbyć.
- O żesz ty, kurwa twoja mać! – wyjąkał ten pierwszy, u którego nadmiar spożytego alkoholu sprawiał problemy z dykcją. – Tak to się, kurwa, odpowiada, jak cię grzecznie proszą?! Iskaj się z floty chuju, jak chcesz zachować ząbki.
Joachim uśmiechnął się tylko, strzelając połową niedopalonego papierosa w kałużę. Otrząsnąwszy się z szoku, wywołanego tak nietypowym zachowaniem potencjalnej ofiary, dresiarz wyciągnął rękę, by chwycić go za kołnierz kurtki.
- O żesz ty kur… - zaczął napastnik, jednak nie zdążył się powtórzyć, gdyż Bladolicy zręcznie chwycił go za nadgarstek, po czym grzmotnął go pięścią w staw łokciowy. Kość pękła z obrzydliwym chrzęstem, a krzyk bólu poniósł się w noc. Jego kompani zareagowali natychmiast. Jednak nie dość szybko.
Pierwszego z nadbiegających Joachim kopnął stalowym czubkiem glana prosto w krocze. Wyraźnie czuł pod stopą, jak jądra napastnika zostają zmiażdżone siłą ciosu, ten zaś, zanim zemdlał z bólu, poczuł tylko jak coś ciepłego rozlewa mu się po udach. I tak miał więcej szczęścia od swoich kumpli, którzy zostali potraktowani znacznie okrutniej. Kolejny, próbował zwalić Joachima na ziemię impetem własnego ciała. Zręczny unik sprawił jednak, że gruchnął potężnie podbródkiem w krawężnik. Nie zdążył przyjrzeć się wypluwanym przez siebie zębom, gdyż okuty but niedoszłej ofiary spadł mu na kark, gruchocząc kręgi szyjne. Kolejny dresiarz wyciągnął z kieszeni spory nóż sprężynowy i zaatakował chaotycznym ciosem z góry. Nadnaturalnie szybki przeciwnik nie miał najmniejszego problemu z zablokowaniem niezgrabnej szarży, brutalnym wyłamaniem nadgarstka i nadziania jego podgardla na dopiero co zdobyte ostrze. Krew buchnęła mu z ust, tłumiąc jęk agonii. Makabryczna śmierć towarzysza sprawiła, że atakujący z lewej przedostatni z bandytów zawahał się przez moment. To wystarczyło Joachimowi, żeby wyszarpnąć nóż z żuchwy dresiarza, zrobić widowiskowy piruet i celnym ciosem umieścić go w skroni niezdecydowanego, który z wyrazem głębokiego niedowierzania w oczach osunął się na ziemię. Ostatni stał w odległości dwóch dużych kroków od Joachima, wyraźnie zdając sobie sprawę, że oto nadchodzą ostatnie sekundy jego jałowego życia. Nie zdążył jednak poczynić większego rachunku sumienia. Właściwie jedyne co zdążył, to dostrzec okrutny uśmiech, w którym wykrzywiły się usta niedoszłej ofiary. W tym uśmiechu było coś przerażającego. Kły – to była ostatnia myśl mężczyzny, zanim Joachim doskoczył do niego.
***
Siarczysta ulewa nie słabła ani na moment. Ołowiane chmury zasnuły niebo, nie przepuszczając nawet najmniejszego promienia słońca. Joachim skrył się w jednej z bram Kawęczyńskiej, żeby w spokoju przewertować szmatławy dziennik zakupiony w osiedlowym sklepie. Wiedział, że poprzedniej nocy trochę go poniosło i był na siebie lekko poirytowany. „No cóż – pomyślał, wypuszczając kolejny kłąb dumy. – Cztery pasożyty usunięte z broczącej skóry społeczeństwa.”
Uspokoił się w pełni i nawet uśmiechnął z zadowoleniem, gdy spojrzał na nagłówek szmatławca. „Co raz bardziej krwawe wojny osiedlowych gangów” – krzyczały z czołówki wielkie, czerwone litery. „Osiedlowe gangi – Bladolicy nie mógł powstrzymać złośliwego chichotu. – Eh, kto z resztą uwierzy dwóm, pijanym w sztok i ledwo żywym dresiarzom, że ich kumple zostali zmasakrowani przez wampira…”
Zwinął gazetę w rulon i wcisnął w kieszeń zielonych bojówek. Zaciągnąwszy się jeszcze kilkukrotnie, pstryknął niedopałek w kałużę i wyszedł w deszcz. Po kilku minutach, gdy doszedł do miejsca, w którym Kawęczyńska wpada w Ząbkowską, jego szturmówka była już całkiem przemoczona. Nie przeszkadzało mu to w ogóle. Pogrążony w myślach zmierzał w stronę Wileńskiego. Od jego powrotu do Warszawy minęło zaledwie kilkanaście godzin, a on już zdążył zabić czterech ludzi. Społeczeństwo karmione kłamstwami z brukowej prasy zapomni o tym incydencie za najwyżej kilka dni. Jednak śmierć, a przede wszystkim metody jej zadawania z pewnością nie umknęły pewnej grupie, której Joachim może nie tyle się bał, co zwyczajnie nie miał ochoty zwracać na siebie ich uwagi.
Inkwizycja. Kto by pomyślał, że w XXI wieku, w cywilizowanym państwie można spotkać jeszcze taki relikt mrocznych dziejów. Oczywiście, nie każdy może spotkać inkwizytorów, właściwie to większość nawet nie ma pojęcia o ich istnieniu, tak jak nie ma pojęcia o istnieniu wampirów. Z tym, że wampiry wbrew bajkom, którymi straszy się dzieci, pojawiły się dopiero niedawno, inkwizycja zaś sieje strach nieprzerwanie od średniowiecza.
„Cóż za absurd – pomyślał Joachim. – Banda zwyrodniałych, nawiedzonych klechów ściga wampiry, ślepo wierząc, że jesteśmy, trupami ożywionymi szatańską mocą. Kiedy my sami nie wiemy, kim właściwie jesteśmy. Przecież oddychamy, jemy, wydalamy i umieramy jak normalni ludzie. No może nie do końca…”
Rozmyślania o własnej naturze, które od czasu do czasu nawiedzały Bladolicego, sprawiły, że nie zauważył, kiedy znalazł się już pod Dworcem Wileńskim. Miał ochotę jeszcze zapalić, jednak spojrzawszy na zegarek w telefonie, uświadomił sobie, że jest już spóźniony. Ściągnął z głowy kaptur, który nie zapobiegł wcale przemoczeniu jego ciemnych włosów i ruszył do wejścia. Szklane drzwi rozsunęły się z cichym sykiem i Joachim znalazł się w hallu centrum handlowego. Dawno już przestał unikać ludzi. Powierzchownie poza bladą skórą nic nie odróżniało go od przeciętnego zjadacza chleba, nie musiał więc przejmować się, że ktoś odkryje jego mroczną tajemnicę tylko dzięki obserwacji. Właściwie w tłumie wampir czuł się jeszcze bezpieczniejszy. No chyba, że był głodny, wtedy miał prawo obawiać się własnych instynktów. Dziś jednak krwi, wyssanej ubiegłej nocy z dresiarza miał pod dostatkiem, a była to dobra krew. Lepszą znaleźć można tylko u pięknych kobiet, a i to jest jedynie kwestią autosugestii potęgowanej wrażeniami estetycznymi.
Joachim, mijając sunących powoli ludzi, wspiął się szybko po ruchomych schodach na drugie piętro galerii. Stojąc przy stolikach ustawionych obok napełniającej go wstrętem budy z Fast foodem wyłowił z tłumu nalaną twarz człowieka, z którym miał się tu spotkać. Bez słowa usiadł naprzeciw.
- Głodny? – zapytał otyły, wąsaty mężczyzna przysuwając do wampira pudełko frytek.
- Dzięki – odparł Bladolicy. – Jadłem wczoraj wieczorem – dodał z szyderczym uśmiechem.
- Wiem, kurwa! – ryknął grubas. – Całe miasto aż trzęsie się od plotek! – Rzucił na stolik brudną płachtę szmatławego dziennika.
Joachim nawet nie zerknął na gazetę. Wąsacz rozejrzał się nerwowo i wypuszczając ze świstem powietrze złożył szmatławiec i schował do leżącej przy krześle aktówki.
- Gdybyś nie był tak skuteczny, już dawno bym się ciebie pozbył, lekkomyślny skurwielu – mruknął mężczyzna.
- Wiesz, że nie tak łatwo mnie wykończyć.
- Nie łatwo nie znaczy, że się nie da – zawiesił głos i spojrzał głęboko w szydercze oczy wampira. – Ale do rzeczy. Jak poszło w Kaliningradzie?
Joachim bez słowa wyjął z kieszeni małe pudełeczko. Grubas ukradkiem rzucił okiem na zawartość. W środku, na zakrwawionej chusteczce spoczywał ludzki palec, przyozdobiony złotym sygnetem z finezyjnym wzorem.
- Właściwie, wystarczył by tylko pierścień – wąsaty uśmiechnął się, po czym wepchnął do ust garść frytek. – Kurwa mać, mam słabość do tego twojego poczucia humoru. – Przełknął i obniżywszy głos do szeptu podjął dalej. - Tych czterech rusków, których zarżnąłeś miesiąc temu w Novotelu to były płotki. Sasha to jednak co innego. Czerwoni chyba nareszcie zrozumieją, że nie chcemy ich prochów w naszej stolicy. Dobrze się spisałeś. Co nie znaczy, że pochwalam takie akcje jak wczoraj na dworcu. Kontroluj się, Joachim, przecież wiesz, że te pojebusy ze srebrnymi krzyżami mogą narobić nam problemów.
- Jasne, jasne… - mruknął butnie Bladolicy.
- Wraz z zabójstwem tego śmierdziela Sashy przypieczętowałeś swoje członkostwo w Rodzinie. To daje ci pewne prawa, ale też nakłada obowiązki…
- Tak, padre – rzucił ironicznie wampir.
- Nie kpij, kurwa! Jesteś dobry, ale to nie upoważnia cię do tego, żeby wyśmiewać nasze reguły. Jedna taka zagrywka przy szefie, a wszyscy przekonamy się, czy sceny z Blade’a, z wampirami zmieniającymi się w jebany popiół, mają w sobie choć trochę prawdy.
- Dobrze, już dobrze. Kiedy następne zlecenie?
- Cieszy mnie twój entuzjazm, ale wszystko w swoim czasie. Na początek pora zmienić otoczenie. – Grubas wyciągnął z kieszeni marynarki pęk kluczy. – Opuścisz te praskie dziury, w których się zaszywasz. Mieszkanie w śródmieściu z ładnym widokiem z okna może pomoże ci nabrać trochę ogłady. I zrób coś ze swoim wyglądem. Kup jakiś garnitur, zetnij te strąki. Nie jesteś fanem doom metalu przechodzącym okres buntu młodzieńczego, tylko członkiem wyjątkowo wpływowej organizacji. Powinieneś wyglądać godnie.
- Bez przesady, Albert! – morały grubego powoli zaczęły irytować Bladolicego. – To chyba moja sprawa w co się ubieram. Wyobrażasz sobie mnie przy pracy, w marynarce od Gucciego? Może jeszcze mam, kurwa, ogolić się na łyso i wytatuować sobie na karku kod kreskowy? Nie jestem jebanym numerem 47. Nie strzelam do ludzi z beretty z tłumikiem. Lubię swobodę ruchów i finezję w działaniu.
- Finezją nazywasz zmiażdżenie kręgosłupa pijanego dresiarza tymi swoimi okutymi buciorami?
- Mówisz zupełnie, jakbyś tam wczoraj był…
- Wiesz, że oczy Rodziny widzą wiele. Dość tych twoich humorów, ty mały, niepokorny skurwysynku! Pierdolę to, że nosisz się jak łach, szwendasz po nocach i jarasz jak parowóz. Kiedy nie jesteś w pracy rób co chcesz! Ale żadnego zabijania bez wyraźnego polecenia. Skończyły się czasy, gdy napierdalałeś się na śmierć i życie z bandziorami za bochenek chleba. Doceń to, co Rodzina dla ciebie zrobiła. Akceptujemy twoją inność, ryzykujemy utarczki z inkwizycją, wiemy jak wykorzystać twoje zdolności. Wymagamy od ciebie tylko tego, żebyś ich, kurwa, nie nadużywał. Jasne?
Joachim skinął tylko głową i spoważniał. Myślami cofnął się do dnia, w którym zabił po raz pierwszy.
***
Ksiądz Jarosław leżał na wznak i oddychał ciężko. Doskonale wiedział, że jego czas dobiega końca. Szyderczy uśmiech wykwitł na jego twarzy, gdy spojrzał na wiszący nad drzwiami krzyż.
- Za czyje grzechy tak naprawdę umarłeś, synu cieśli… - syknął i ze świstem wciągnął powietrze. Wtem spostrzegł, że drzwi pod krzyżem są uchylone. W szparze błyszczało białko oka, skrytej w cieniu postaci.
- Wejdź, mój chłopcze – rzekł słabym głosem kapłan. – Nie bój się…
- Wiesz ojcze, że się nie boję – odparł nienaturalnie blady nastolatek, uchylając drzwi szerzej i po krótkim wahaniu wchodząc do pokoju.
- Dlaczego więc podglądasz mnie z ukrycia?
- Martwię się o ojca…
Ksiądz Jarosław zaśmiał się z cicha, lecz natychmiast wyrwał mu się z piersi ochrypły kaszel. Rzężąc wskazał Joachimowi szklankę z wodą stojącą na nocnej szafce. Chłopiec podał mu naczynie. Ten zwilżył usta i rzekł:
- Nie ma o co się martwić, chłopcze. Mnie już nie ma… moje istnienie dobiega końca.
- Istnienie? A co z życiem wiecznym, o którym ksiądz ciągle nam opowiadał? – zapytał chłopiec z nieudolnie ukrywaną ironią. Szanował i chyba na swój sposób kochał tego porywczego, starego zakonnika, jednak z jego naukami nigdy nie chciał się zgodzić.
- To bzdury. Gówno warta retoryka. – Joachim pierwszy raz usłyszał, żeby sędziwy kapłan użył takiego słowa. W to, że odnosiło się do wiary i właściwie całej jego życiowej misji, nie mógł uwierzyć. – Widmo kary i obietnica nagrody, to nic więcej jak narzędzie w rękach wielkich tego świata, do kontrolowania maluczkich.
Młody wampir z wyrazem niedowierzania, choć również nikłym cieniem satysfakcji wypisanym na twarzy, wpatrywał się w co raz bardziej mętne oczy starca.
- Dobro i zło to pojęcia zupełnie względne. Nic nie warte terminy literackie – ciągnął zakonnik. – Spójrz na siebie. Inkwizytorzy rozerwali by cię na strzępy, gdyby tylko dowiedzieli się, że tu jesteś. Mają cię za pomiot szatana, przeklętego potwora, do cna przesiąkniętego złem. A ja wiem, że jesteś po prostu inny, mój chłopcze. Potrafię dostrzec w tobie coś, co można by nazwać dobrem. Jesteś butny, agresywny i myślisz, że nie wiem, że wbrew zakazom po kryjomu pożywiasz się krwią śpiących kolegów. – Joachim na te słowa zachichotał nerwowo. – A jednak martwisz się zdrowiem starca i wiem, że w życiu nie skrzywdziłbyś człowieka, którego uważasz za niewinnego… Zdradzę ci tajemnicę – sękata dłoń księdza mocno ścisnęła przedramię Joachima i przyciągnęła go bliżej. – Nie ma Boga, nie ma Szatana, nie ma nikogo, kto obiektywnie oceniłby nasze uczynki. Jest tylko pustka, która w tej właśnie chwili otwiera się przede mną. Ja już ją widzę chłopcze…
- Skąd zatem mamy wiedzieć, czy czynimy właściwie?! – szczeniacka satysfakcja z uznania przez księdza racji chłopca ustępowała miejsce poczuciu zagubienia.
- Chcesz wiedzieć jak żyć? – ksiądz roześmiał się. – Dobrze, powiem ci. Jeśli mimo tego, co usłyszałeś nadal wierzysz w to, że warto być dobrym, po prostu broń niewinnych przed szubrawcami… prędzej czy później zrozumiesz, że to syzyfowa i niewdzięczna praca.
Dłoń starca całkowicie rozluźniła uścisk i opadła na skraj łóżka. Pierś unosiła się jeszcze w płytkim, urywanym oddechu, lecz Joachim nie miał wątpliwości, że zakonnik umiera. Poczuł, że może coś jeszcze dla niego zrobić. Uniósł dłoń księdza Jarosława i patrząc w jego nieobecne oczy wpił krótkie, ostre kły w przegub. Wystarczyło kilka łyków mdłej, starczej krwi, by wymęczone serce przestało bić. Jeszcze tej samej nocy młody wampir, niejako wypełniając słowa zakonnika, zabił po raz kolejny.
***
O tak późnej porze, w tramwaju próżno spodziewać się wielu podróżnych. Nie mniej jednak nie trudno natknąć się na różnorakie szumowiny, szczególnie w miejscu o takiej sławie, jak warszawska Praga Północ. Podpici dresiarze, naćpani naziści czy inny margines wynurza się z bram i rusza w miasto, by chlać dalej i bić po mordach. I tym razem nie było inaczej.
Joachim, dopiero co uciekł z prowadzonego przez zakonników bidula. W uszach ciągle dźwięczały mu słowa księdza Jarosława. „…po prostu broń niewinnych przed szubrawcami”. Siedząc na samym przedzie wagonu, ubrany w powycieraną ramoneskę, z rozpuszczonymi włosami, wpatrywał się w ciemność za szybą. Nie obchodziło go, gdzie będzie dziś spał, ani co będzie jutro. Krew starego zakonnika okazała się być nadspodziewanie odżywcza. Młody wampir wyraźnie czuł moc, która spłynęła na niego wraz z kilkoma łykami starczej posoki.
Tramwaj gwałtownie zatrzymał się na przystanku. Do wagonu wtargnęło czterech mocno podpitych nastolatków z kapturami naciągniętymi na ogolone głowy. Natychmiast upatrzyli sobie siedzącego trochę z tyłu starszego mężczyznę, który oparł kule o fotel przed sobą. Jeden z chuliganów zajął dokładnie to miejsce, trzej pozostali stanęli w koło.
- Dziadek, masz fajki? – zapytał ten siedzący, wyraźnie najstarszy z paczki. Mężczyzna usilnie wpatrywał się w okno.
- Ty, kurwa, głuchy jesteś? Szluga kopsnij.
Joachim przypatrywał się całej scenie i czuł jak rośnie w nim zwierzęca furia. Napastnicy, ciągle nie otrzymawszy odpowiedzi, szarpnęli starszego mężczyznę tak, że spadł z siedzenia, a kula upadła obok niego.
- Jak nie masz fajek to dawaj portfel stary fiucie! – zachrypiał chłopak w bluzie z logiem jednego ze stołecznych klubów piłkarskich.
Nikt w pierwszej chwili nie zauważył niskiej postaci w skórzanej kurtce, która w dwóch susach doskoczyła do kibola, złapała go za kaptur i z impetem wyrżnęła jego głową w kasownik. Za nim jego kompanii się spostrzegli minęła jeszcze krótka chwila, w której Joachim zdążył trzasnąć jednego z napastników łokciem w skroń. Chuligan osunął się bezwładnie na ziemię. Pozostali odzyskali jednak rezon i jednocześnie ruszyli na Bladolicego. Kopnięty w klatkę piersiową wampir cofnął się aż pod tylne okno wagonu. Jeden z bandytów zaatakował go wyciągniętą skądś nagle, do połowy pełną butelką taniego wina. Zręczny unik sprawił jednak, że trafił w szybę, na której pojawił się ślad pęknięcia. Joachim rąbnął go potężnie pięścią w grdykę, a gdy tamten zaczął się dusić, jedną ręką wykręcił mu ramię, drugą chwycił za ogolony, poznaczony bliznami łeb, z którego zsunął się kaptur i począł bezlitośnie tłuc nim o okno. Przy trzecim uderzeniu na szkle wykwitły brunatne plamy krwi, przy piątym natomiast posypało się ono z głośnym hukiem. Chłopak dławiąc się krwią i łzami wypadł z wagonu. Ostatni z bandziorów natarł na Joachima z dzikim rykiem. Bladolicy, zbyt długo przyglądał się, jak wyrzucony przez niego młodzian przeczołguje się z torów na chodnik, przez co grzmotnięty mocno pięścią w potylicę sam nieomal by wypadł. Chwycił się krawędzi wybitego okna i szkło boleśnie wbiło mu się w dłonie. Tramwaj zatrzymał się, lecz nie dało się słyszeć syku otwieranych drzwi. Za to w oddali poniósł się dźwięk policyjnych syren. Ostatni z chuliganów podciął Joachima, a gdy ten przysiadł wsparty plecami o ścianę, zaczął na oślep kopać go i okładać pięściami. Wampir jedną ręką zasłaniał się przed gradem ciosów, drugą natomiast namacał na ziemi długi, ostro zakończony kawałek szyby. Chwycił go, odepchnął nogą przeciwnika, poderwał się z ziemi i celnym uderzeniem wbił odłamek szkła w jego oko. Krew bryznęła na starszego mężczyznę, który zdążył się już pozbierać z podłogi i wcisnął się teraz plecami w okno pojazdu, z przerażeniem przypatrując się walce. Pozostali pasażerowie, dotychczas oniemieli z przerażenia, w tej chwili zaczęli krzyczeć. Dźwiękowi syren towarzyszyły już niebieskie, migające światła. Drzwi tramwaju rozsunęły się i do środka wpadło trzech policjantów.
- Na ziemię, bo będziemy strzelać!
Joachim zaklął pod nosem, z niewiarygodną szybkością powrócił na tył wagonu i wyskoczył przez wybite okno, lądując z głośnym grzmotnięciem na masce radiowozu. Kiedy huk wystrzałów przebił się przez krzyki i syreny, on był już po za zasięgiem policyjnych kul. Pędził teraz co sił w nogach w stronę bloków, by po chwili zniknąć pośród obskurnych bram i brudnych podwórek. Miasto od zawsze było jego naturalnym terytorium, po którym poruszał się bezbłędnie.