Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
PUŁAPKA
#1







Co mi zrobił?
W czym zawinił?
Ów Dean, biedny, złośliwy homo sapiens?
Ha, ha, ha!
Pytanie proste, nieskomplikowane.
Mam powiedzieć?
Wyrzucić to z siebie, ot tak?
A wiele, bardzo wiele – za dużo, by puścić to płazem!
Trzeba dbać o dobry sen i jego jakość.
Jednocześnie pragnę nadmienić, iż nigdy nie byłem mściwy. Ani pamiętliwy. To mętne, nieczyste uczucia. Żałosne teatralia. Rąk niepodawanie, za plecami złego życzenie. Pozostawiam je innym. I współczuję im w całego serca. Zemstę uważałem niezmiennie za oznakę słabości. Chwilami wygląda żałośnie. Jej autor również. Ktoś powinien podać mu szybko lustro, aby mógł się przejrzeć i zobaczyć te pomarszczone czoło, zacięte, wąskie usta i demoniczny, odmóżdżony wzrok, mówiący jasno, że z myśleniem tu nietęgo, że chwile psychicznych uwstecznień to nie żart, ani wyolbrzymiona, bzdurna diagnoza szalonego lekarza, który wczoraj spadł z krzesła. Nie wspomnę o stanie duszy – mściciel już dawno zapomniał o niej, gdyż mogłaby pewnego dnia zawyć i odebrać resztki zmysłów.
Czyż nie najbardziej cierpi ten, kto nie umie wybaczyć?
Te katusze, te wieczne myślenie, to niewidzialne, mroczne więzienie…
Nie mściłem się zatem nigdy na nikim. Kocham życie i z natury jestem wesołym gościem.
Uśmiecham się często i lubię jak inni robią to samo w stosunku do mnie.
Nie spadłem wszak w jesienną szarugę z Marsa na głowę w najbrudniejszą z kałuż i znam od lat swą wartość, którą zawdzięczam sile charakteru i licznym sukcesom, w które obfitowało me życie i które bez wątpienia docenili inni, uśmiechający się do mnie na ulicach ludzie, których nawet nie znam, ale już lubię, bo taka ma natura, i ich pewnie też.
Są jednak czasem chwile, które jak kolce, wchodzą głęboko pod skórę i bolą.
Będę szczery i nie ukryję niczego – sumienie mam wszak czyste!
Już mówię – słuchacie?
Proszę bardzo: nazwał mnie raz w towarzystwie, przy wielu osobach, na których opinii niezwykle mi w owym czasie zależało starym durniem operującym niewybaczalnym wytrzeszczem, jak nieudolny chirurg tępym skalpelem.
To nie był pojedynczy przypadek! O nie! To się powtarzało. Jakże często! Nieprzyzwoicie często! Stracił w tym jakiekolwiek poczucie umiaru! Galopował w tym temacie jak narowisty koń, który dostał w łeb dachem od stodoły podczas niezłej wichury.
Nazwałbym to swoistym amokiem…
Kiedyś nasi wspólni znajomi usłyszeli od niego, że jako ciemny gbur, który wygląda jak przeterminowany hot-dog, powinienem paść krowy, chodząc po łące na bosaka, i z nimi gadać o gwiazdach, z pasją i błyskiem w oku, gdyż jako jedyne, na pewno mnie zrozumieją i wybiorą jednogłośnie na przywódcę stada, na co będę mieć u nich dożywocie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Był dzień, kiedy na spotkaniu karcianym u pana M., na które nie mogłem się udać, bowiem zaniemogłem zdrowotnie i zległem ciężko w łóżku, zostałem przez niego, lekko i bez żenady, nazwany prymitywnym osłem, o dużych zębach, jak łopaty i odrażającym głosie, a chwilę potem, jakże łatwo i bez namysłu, ślepym, koniem kopalnianym, z klapkami na oczach, który nic nie widzi, nic nie rozumie, nic nie wie i w jego głowi hula jedno, wielkie nic.
Tak, dobrze usłyszeliście – byłem podobno nikim!
Szybko dorzucił, że mam na imię Mr Nobody i jedna z moich osobowości to wisielec z kart tarota, który całą wieczność wisi głową w dół, zawieszony za nogę i nawet nie ma pojęcia, skąd mu ta kończyna wyrosła.
Słyszał to nasz aptekarz, słyszała pani nauczycielka, słyszał i tutejszy hodowca bydła…
Liczne grono ludzi, z których zdaniem od zawsze liczyłem się i na których opinii bardzo mi zależało, gdyż jak już wcześniej napomknąłem, znałem doskonale swą wartość i ma godność własna wyła z bólu na myśl o tak barbarzyńskich postępkach owego człowieka, którego ohydny język do kolan niecnie kalał mą osobę, w sposób dalece odbiegający od kanonów kultury i dobrego smaku.
Na sam koniec wszystko to, co na mnie wygadywał miesiącami, a może i latami, dotarło drogą okrężną i do mnie.
Potem i ja o tym usłyszałem…

Do dziś nie wiem, co go do tego naprawdę skłaniało.
Mogę się jedynie domyślać, opierając się o różne opinie tego lub owego rozmówcy, z którym dane mi było porozmawiać przez chwilę, otrzymując jakieś informacje, które mogły, lecz nie musiały być prawdą o tym podejrzanym, niezrozumiałym dla mnie absolutnie, człowieku.
Nie pamiętam żadnej kłótni, żadnej z nim awantury. Żadnego, bodaj błahego, spięcia. Nie miałem bladego pojęcia, że mam w nim wroga. Był mi jak powietrze i może to właśnie wywołało u niego ten atak furii, skierowany ku mej spokojnej i ogólnie szanowanej osobie.
Nie zwracałem na niego nigdy uwagi – bo niby po co? Ot co – znajomy od siedmiu boleści, nikt inny. Postać banalna. Żaden temat ciekawy…
Jednak docierało do mnie to i owo, i bardzo mnie to złościło.
Te epitety, te określenia, te inwektywy…
Niesmaczne, niegodne mężczyzny, niskie.
Nikt szanujący się nie postępuje w ten sposób, to rzecz pewna, choćby wydawał się nie wiadomo jak błyskotliwy w doborze obraźliwych słów, wypowiadanych w subiektywnym poczuciu posiadania tej jednej, jedynej, nieomylnej prawdy, którą z pychą zwie gromkim głosem, wolnym od wątpliwości i modulowanym autorytarnie, racją nad racjami.
Wszak nie jest tajemnicą, że niedorozwój moralny idzie często w parze z nieprzeciętną inteligencją…
Nie minęło dziesięć minut, nie więcej, jak bez cienia wątpliwości doszedłem do wniosku, który był naturalną konsekwencją owych wybryków tego człowieka bez czci i honoru, że śmiech bywa rzeczą zdradliwą, gdyż nie zawsze to samo oznacza – raz wesołość, beztroskę i czysto ludzki ubaw, inny razem to, co wieńczy dzieło, a więc odgłos świadczący niezbicie o zwycięstwie i w sposób akustyczny będący jego wyrazem, co dla niektórych mogło oznaczać ryk złowróżbnych trąb – i właśnie o ten rodzaju śmiechu mi chodziło.
Istotnym elementem całej, tej historii jest także fakt, iż człowiek ów wszystkie swe osądy na temat mej skromnej osoby wyrażał zazwyczaj w stanie jakiegoś, niepojętego, niezrozumiałego wzburzenia, graniczącego z czymś, co można by precyzyjnie nazwać szałem, co bynajmniej nie zwalniało go z odpowiedzialności za własne słowo – na pewno nie przede mną.
Zawsze nosiłem głowę wysoko. Nie bratałem się z tymi, którzy na to nie zasługiwali.
Nie było nikogo, kto by choć raz rzekł coś złego i plugawego pod moim adresem.
Nie było takich. Ja ich przynajmniej nie pamiętam. Nie kojarzę nawet jednej takiej osoby, źle do mnie nastawionej. Bo nie dawałem powodów do tego, by złe nosić imię!
Wierzcie mi – dbałem o swą dobrą markę, jak rzadko kto!
Choć sam handlowałem najwyższej klasy winami, nigdy nie zostałem pijakiem.
Nie upadłem tak nisko.
Właściwie biznes prowadziła moja rodzina, gdyż ja byłem w owym czasie szanowanym radnym naszego miasta, co nie znaczyło, że stroniłem od dobrych, markowych win.
To byłoby grzechem!

Byłem koneserem i znawcą, (bywało się w Europie, oj bywało…) nie wychylając się za daleko poza niebezpieczną granicę, za którą było już tylko bezładne pijaństwo, prostacki hedonizm i durne zatracenie, zawsze kończące się tak samo, pewnego, złego dnia, kiedy los przestał już sprzyjać – z twarzą w trawie, bełkocząc coś o istocie bytu, najważniejszych pryncypiach oraz o tym, że już wiadomo, co to znaczy być prawdziwym mężczyzną i czym jest życie, które trzeba chwytać za rogi i póki ma się je nadal w rękach, machać bykiem na wszystkie strony, bo wino na to pozwala, i wiara w siebie, i poczucie wszechmocy oraz chwilowa iluminacja boskości, która jasno daje do zrozumienia, że w tym stanie ducha można mieć każdą kobietę, jaka się nawinie – bo chcieć, to móc, a więc i kobiety to pewnie czują i tylko czekają na znak.
Dean wziął mnie na ząb, czy specjalnie, czy dla żartu, nie powiem, bo po prostu nie wiem, i wygadywał na mój temat niestworzone rzeczy, od których szlachetnym mężom robiło się niedobrze, więc i ja, jako jeden z nich, czułem się podobnie źle, kiedy po raz kolejny docierała do mnie wieść, że ów człowiek nie szczędził mi obelżywych wyrażeń i ponownie zmieszał mnie w stanie owego, swoistego szału z błotem, nazywając lekko i bezkarnie, kapuścianym głąbem, tępawym prostakiem lub niedokształconym szympansem…
Sami rozumiecie już, co wówczas czułem. Nie życzę tego nikomu, bo życzę ludziom jak najlepiej. Kocham ludzkość i sądzę, że działa to i w drugą stronę. Nie stosuję i nigdy nie stosowałem tzw. odpowiedzialności zbiorowej. Winny jest zawsze jeden i należy go sprawnie i skutecznie określić, odrzucić zdecydowanie ziarno od plew. Niewinni nie mogą cierpieć za jednostkę wypaczoną i zdegenerowaną. To niedopuszczalne. Na to nie może być przyzwolenia.

On zdawał się brnąć bezmyślnie w swym występku i wnet każdy obywatel tego miasta miał na ustach przeróżne historie, dotyczące mej osoby, słuchał po raz pięćdziesiąty drugi niecenzuralnych epitetów, obficie słanych pod mym adresem, i pewnie musiał w głębi serca zastanawiać się, ile w tym wszystkim było prawdy (nie było w ogóle!) i cóż za krzywdę musiałem wyrządzić owemu osobnikowi, skoro tak szeroko i bezkarnie szargał me imię, jeśli można było w ogóle zakładać popełnienie jakiegokolwiek, niecnego czynu z mojej strony, co znając mą dotychczasową, idealnie nieskalaną opinię, wydawało się rechotem kretyna.
To brzmiało, jak ostatnie, bezcenne rady dla samomyjących się:
- Korzystajcie tylko z mydła o białym kolorze!!! Inne może zawierać to, czego nie chcecie, aby zawierało. Tylko białe! Tylko białe! Żadne inne! Koniecznie!
To była ta właśnie logika – zero logiki w logice! Absurd rozpływał się w powietrzu milionem oparów. Mydło to mydło i nie ma z nim żartów! Tylko białe? Czyżby? A może zielone?
Pewnego dnia wstąpiłem do restauracji na obiad i wnet, absolutnie nieprzygotowany na to, zauważyłem, co tam się święciło – kelnerzy patrzyli na mnie jak na konia trojańskiego, z którego za chwilę miał wyskoczyć tabun dzikich wojowników z Achillesem na czele, głodnych mordu i krwi, z obłędem w oku, z szałem, który wypełniał ich dusze.
Oni już znali te plotki o mnie – ich wzrok był na wskroś przepojony czymś dwuznacznym, niewyraźnym…
Nie miałem pojęcia, co myślą i czy są „za czy przeciw”. Pewnie w przerwach między nawałem pracy szemrali coś na mój temat, tak jak tamten, wróg z własnej woli, dziwak i człowiek dla mnie nieczytelny – po co mu to w ogóle było?
Ja nigdy nie rzekłem nic na jego temat. Byłem powściągliwy i nie gadałem za dużo.
Ani źle, ani dobrze. Najzwyczajniej go nie dostrzegałem, nie rejestrowały go moje zmysły.
Nie było go dla mnie i może to stanowi sedno całej sprawy…
Niektórzy pragną dla siebie piedestału i gdy dostają nocnik lub nic, robi się nieciekawie i wtedy szukają winy w innych, jakby to oni byli odpowiedzialni za ich braki, potknięcia i wady, i następuje potem reakcja pełna bezsilności i marnej desperacji – teraz ja ci pokażę, kto tu rządzi, teraz mnie zauważysz, teraz już nigdy nie zniknę z twej pamięci, człecze.
Śmiechem się zaniosłem pewnego dnia na myśl o tym. A co tam! Głupi, a niech sam się o to martwi. Pozostawiam go z tym problemem. Karawana jedzie dalej…

Miał żonę, kobietę atrakcyjną i podejrzanie, niezwykle wręcz łatwo nawiązującą kontakty zwłaszcza z płcią przeciwną, co dawało wiele do myślenia odnośnie ich wzajemnego pożycia.
Szybko się w tym połapałem. Pewnie nie układało im się najlepiej… Coś nie szło jak należy.
Takie rzeczy widać jak na dłoni. Musiała mieć wielokrotnie złamane serce, lecz nie mąż je łamał… Byli po drodze inni, byli i odchodzili, jeden po drugim. On pozostawał jak zły drogowskaz na opuszczonym, zapomnianym pustkowiu. Nie był dla niej. Marnował jej tylko życie. Był zimnym, bezpłciowym, złośliwym typem i sądzę, że podświadomie mógł być wrogiem kobiet. Albo się ich bał i to ukrywał. To z kolei sprawiało, że lgnęła nieprzytomnie do innych. Tych, w których czuła namiętność i męskość. Oni na chwilę dawali jej obietnicę raju. Za każdym razem obiecywali wiele w świetle księżyca – kochali na zawsze, tego wieczora. Byli gotowi bodaj na to. Nie on, bo on nie był do tego chyba zdolny. Organicznie. Nie miał widocznie dobrej ręki do kobiet, ani nie miał za grosz pojęcia, jak je zrozumieć. Jeśli wciskał jej latami lipę, doczekał się tego, czego się doczekał. Inaczej nie byłaby aż tak łatwym łupem.
Żona, która dostaje od męża miłość, nie wystawia się na widok publiczny jak łatwy towar na sprzedaż, w dodatku z przeceny.
Lecz z nią, z Miną, było tak, jak rzekłem. Lubiła męskie towarzystwo i wkrótce polubiła mnie. Chciałem, aby tak się stało i tak było. Wypowiedziałem po prostu życzenie. Coś mi mówiło, że zachowa dyskrecję – jej też na niej przecież zależało.

Byłem wtedy w średnim wieku, piękny, opalony i miałem jeszcze wszystkie zęby.
I mocne, czarne włosy – jak Hiszpan lub Włoch. Nie sposób było ich nie zauważyć. Byłem z nich dumny, bo wiedziałem, że podobają się kobietom.
Takim jak Mina, pięknym i szałowym, choć niepłonącym już radosnym blaskiem.
Była jednakże nadal zjawiskiem i nie rozumiem do dziś, jak on mógł doprowadzić do tego, żeby jego własna żona musiała tak desperacko szukać szczęścia poza domem, żebrać o marny ochłap namiętności i czułości, którego własny mąż nie umiał jej dać.
To smutne. To tragiczne dla niego, jako mężczyzny, choć pewnie nawet tego nie dostrzegł.
To go dyskwalifikowało w moich oczach.
Wtedy pojąłem, że choć nie raz mnie ciężko znieważył, co postronny obserwator ująłby jako przejaw dzikiej złośliwości, był niestety kanalią z natury, przypadkiem beznadziejnym, gdyż jego żona umawiała się z innymi i winę za to ponosił on.
Nigdy nie nazwałbym jej kobietą lekkich obyczajów.
Nie dlatego, że taką pozornie mogłaby się wydawać, lecz dlatego, że doprowadził ją do upadku własny, nieczuły, obojętny mąż.
Nie dbał o nią i nie podgrzewał tego ognia, który zazwyczaj pali się w małżeństwie.
Pewnie jedyną osobą, jaką zawsze kochał, był on sam, a reszta świata stanowiła tło, dodatek oraz zespół niezbędnych elementów, w cieniu których miłość ta mogła rozrastać się w nieskończoność, jak dzikie, bujne chwasty na zapuszczonej, zapomnianej przez człowieka, łące.

Pewnego dnia umówiłem się z nią po raz pierwszy, potem po razy drugi i dziesiąty.
Nie natrafiłem na żaden opór. Jej spojrzenie mówiło wszystko. Las był nam łóżkiem. Na ściółce, pełnej gorącego lata, żaru sierpniowych dni, dostałam to, czego on nie dostał od niej nigdy.
Jestem pewien, że poczuła się przy mnie kobietą.
Czy zrobiłem to z namiętności, czy z innych powodów – odpowiedź zachowam dla siebie.
Pewnego dnia, kilka lat później poznała kogoś, z kim się związała na dobre i kto potrafił ją uszanować i sprawić, że zaczęła czuć się wreszcie kobietą i jej własna samoocena z poziomu zerowego, znacznie wzrosła, co było dla niej jak ponowne narodziny i powrót do życia z krainy rozpaczy i beznadziejnego marnotrawienia czasu.
Kiedy pojawiłem się pewnego dnia w domu jego rodziców, gdyż taka była ma wola w owym czasie, i oznajmiłem im wesoło, że mam węgiel za pół ceny i mogę go w każdej chwili przywieźć, zaniemówili.
- Co za gest! To prawdziwy samarytanin! Jeśli oczywiście byłby pan na tyle miły…– szeptała w zachwycie jego matka, ocierając mokre od łez oczy różową chusteczką.
Gdy już to zrobiłem, oboje pojęli w mig boleśnie i łatwo, że ich własny syn nawet nie kiwnął przy tym palcem, nie miał za grosz domyślności i łagodności, by wczuć się w ich niełatwy los, nigdy nie zainteresował się, by w jakikolwiek sposób ułatwić ciężkie życie swym, własnym rodzicom, i dopiero ja, człowiek z ulicy, kompletnie obcy człowiek, właściwie postać anonimowa, choć znana im z życia publicznego, podałem im pomocną dłoń, nie prosząc wcale o zapłatę, gdyż mogłem zadowolić się spłatą ratalną, albo zwykłym „dziękuję”.
Ich własny syn, zapatrzony w siebie, nie czuł potrzeby bycia synem, i los rodziców był mu tak obojętny, jak los swej nieszczęśliwej żony.
Ci starzy już ludzie pewnie od dawna czekali, wcale o tym nie mówiąc, aby ktoś, pewnego dnia zachował się wobec nich jak przyjaciel i ulżył ich nielekkiej doli.
Po prostu to uczyniłem i powody mej pomocy zachowam dla siebie.
I na tym polu okazał się nikim.
Odkrywałem go powoli…
Krok po kroku. Każdy krok był dla niego upadkiem. Miałem dobrą pamięć – kodowałem w niej wszystko, co najgorsze. On mi dawał to bez końca. Złą literą zapisywał swą księgę.
Patrzyłem. Była coraz bardziej czarna i potępiona…
Kiedy potem paliliśmy papierosy z jego ojcem na ganku, i on, ten stary, zniszczony przez życie człowiek radośnie spoglądał na ten węgiel, który im załatwiłem, po chwili, jakoś tak naturalnie i ze smutkiem w głosie, on i jego żona, a jego matka, nie umieli podać mi nawet w przybliżeniu konkretnej daty, miesiąca ani dnia tygodnia, kiedy ich syn był u nich ostatnio.
Maj, czerwiec, wrzesień?
Pustka…
To musiało być bardzo dawno. Tak dawno, że nikt tego już nie pamiętał.
- Pan nie musiał wcale tego robić… - mówiła mi wówczas ta kobieta.
- Pan nam bardzo pomógł… - rzekł krótko z radością w oku jego ojciec.
- Pan jest przyjacielem…
Nie powiem, co wtedy czułem, gdyż nie mówię nigdy, co czuję. Moje myśli są moją własnością. Częścią mnie i mojej strategii wobec świata. Takie rzeczy trzeba zachować dla siebie. Nigdy nie byłem gadułą. Słowo wypowiadane trzeba cenić.
I kiedy znów zaczął gadać na mnie, nie wytrzymałem.
Nadal zachowywał się jak ktoś, kto skończył w wielkich bólach dwuletnie studia zaoczne o kierunku: operator przycisku on/off i wciąż mylił te dwie funkcje.
Ktoś doniósł mi, że wśród ludzi zebranych pod sklepem nazwał mnie, bez cienia żenady, gładko i płynnie, jakby śpiewał jakąś piosenkę z orkiestrą dętą z Chicago, nadętym pacanem, potem na spotkaniu śpiewaków jazzowych określić moją skromną osobę krętaczem bez klasy, i wówczas coś we mnie pękło, bo sprawy zaszły nagle za daleko, by można było dalej spokojnie to tolerować – każda struna może kiedyś pęknąć…
Moja cierpliwość wyczerpała się i nie było już miejsca na dalsze prowokacje ani niewytłumaczalne wybryki, świadczące o żywiołowej nienawiści, jaką musiał do mnie czuć od chwili, kiedy coś zrodziło się w jego mózgu i pchnęło go na tę, ślepą odrośl bytu.
Nie wiedziałem nadal, za co mnie tak nie cierpi.
Dziwaczne…
Uroił sobie jakiś gniew ku mnie i tak z nim pozostał. Pewnie wyobraził sobie, że wyobraża sobie ten gniew ku mnie i po prostu go poczuł. To było w jego głowie. Czasem tak to działa.
Czasem łatwo znaleźć guza. Niektórzy podejrzanie łatwo zrażają do siebie otoczenie.
Chciał tego, niech zatem ma! Nie miał żadnych szans, bowiem sam zbudował swój wizerunek w najgorszy z możliwych sposobów, co nie wróżyło mu dobrze – obserwowałem go od dawna, bacznie, bardzo bacznie, i miałem wrażenie, że się miota, że próbuje bezładnie wypromieniowywać z siebie jakieś mentalne zakwasy związane ze mną i inne, nienawistne twory tylko po to, by mi dokuczyć, na oślep, jak głupi, bez pomyślunku…

Pracował na kolei. Był naczelnikiem stacji kolejowej. Średniej wielkości, z wyglądu nieciekawej. Chodził po wagonach, sprawdzał to i owo i na tym mijało mu życie. Smutne, nieprawdaż? Świat roi się smutnych zawodów. Może tu należało szukać przyczyny? Wszak jesteśmy ponoć własną pracą i tym, co jemy…
To wcale nie znaczy, że należy szukać sobie z premedytacją, złośliwą i wyrafinowaną „ofiary”, kogoś, kto zaatakowany, w ten lub inny sposób, ukoi nerwy, załagodzi chwilowo poczucie niespełnienia lub będzie upragnioną ulgą w czymś, co nazwałbym śmiało „kacem życiowym.”
Chciał dowartościować się obrzucaniem mnie błotem? Można być bezrobotnym, można być biedakiem, można czasem nie mieć nic, lecz zachować szacunek dla samego siebie.
Tu sprawa miała się chyba nieco inaczej. On miał do mnie żal za coś, czego sam nie ma…
Kwestia różnicy charakterów lub osobowości wydawała mi się wtenczas absolutnie drugorzędna.
Czegoś mi najwyraźniej zazdrościł, lecz cóż to mogło być? Lub może pałał do mnie ukrytą nienawiścią, której powód, istniejący tylko w jego spaczonej wyobraźni, przyjął bezkrytycznie za rzeczywistość?
Poszedłem tam kiedyś, na jego stację, i upewniwszy się, że to nie jego zmiana, zagadnąłem wesoło kolejarzy, którzy akurat wydawali się chętni do rozmowy i kręcili się wokoło, nie mając nic do roboty. Znali mnie z widzenia, pili moje wina. Mogłem liczyć na sympatię. Nietrudno było nawiązać rozmowę.
Ktoś powiedział:
- Ma wszystko. Żonę, na którą wszyscy gapią się z wywalonym ozorem. Pracę, w której ma to, co trzeba, by nie bać się bezrobocia. Ma dom. Spokój po pracy. Ma rodziców, choć wielu z nas już ich nie ma… W zasadzie to bardzo dużo. To więcej niż niejeden z nas ma. Nie, chłopaki?
- Czy na coś narzeka? – zapytałem.
- Ależ skąd! – odezwały się liczne głosy.
- Czyli to szczęśliwy człowiek? – spytałem.
- Chyba tak. Raczej tak… - odrzekli kolejarze.
- Czy aby na pewno? – upewniłem się, nie mając absolutnej pewności.
- Tak się nam wydaje… - słowa były wypowiedziane jak wyznanie wiary.
- Więc to ostateczna odpowiedź? – próbowałem łapać za słowo.
- No tak jakby…
- A zdrowie? – coś gwałtownie tknęło mnie, by tak sformować me pytanie.
- To znaczy?
- Ciało, głowa, i cała ta reszta.
- My tu nic nie widzieliśmy. Właściwie to okaz zdrowia. Nic z nim nie jest na bakier. Nie pracuje z nami długo, więc może przez to nie zauważyło się wszystkiego…
Wtem do rozmowy włączył się młody chłopak. Chyba robił na kolei od niedawna.
Spojrzał na mnie z ukosa i rzekł jakoś tak, jakby miał kluchy w gardle:
- On podobno słyszy tylko na jedno ucho. Czyta ogólnie tylko z ruchu warg. Jedna kobieta mi mówiła…
- Czyżby? – spytałem.
- Tak. Nauczył się udawać takiego, jak my.
- Ale to chyba nie tu pies pogrzebany… - rzekł nagle jeden z kolejarzy, siwy, poważnie wyglądający mężczyzna, który nagle wyzwolił się ze swych ciężarów i patrząc na mnie przenikliwe, ochoczo zagadnął.
- A co ci po głowie chodzi? – zrodziła się wnet ciekowość.
- Że po prostu on nie cierpi wina. Wyrażam się jasno? DOSŁOWNIE NIENAWIDZI. Jako takiego. Tak zwyczajnie. I wszystkiego, co się z nim wiąże.
- A czemu to?
- Bo ponoć ubzdurał sobie, że to wymysł szatana, odkąd kiedyś dostał od niego jakieś wrednej choroby żołądka, i jego ojciec i matka też. Matka latała później po łące tylko w futrzanej czapce i śpiewała hymn, aż zemdliło ją gdzieś w krzakach i tam zległa, a ojciec w tym czasie wlazł na dach stodoły po drabinie i rzępolił tam na skrzypcach jak potłuczony, a potem sturlał się na glebę i nawet gnata sobie nie połamał. Popili nielicho i potruli się wtenczas jak jeden mąż. Ubaw był niewąski i nieszeroki! Jego brata zabrali nawet do szpitala na obserwację, do takiego, wie pan, dla czubków, co to wychodzi się z niego z głupawym uśmiechem…
Brat tam ponoć nadal siedzi, bo coś mu się nieodwracalnie poprzekręcało w głowie, a jemu od tamtej pory bez przerwy się odbija na gorzko i ma zawroty głowy. I jakieś ataki furii. Mamrocze coś do siebie i klnie jak szewc. Ale co to za choroba, tego nie wie nikt.
Z alkoholem nie ma żartów. Musieli wypić coś lewego, bo tak się nigdy nie dzieje. I od tamtej pory krzywo patrzy na to wino. Kiedyś nawet gadał mi, że wino to diabelstwo i w piekle je ważą i należy je tępić za wszelką cenę. Grzech je spożywać. Takie zwykle wino, wie pan, co to spokojne ludziska piją, bo czemu niby mieliby nie pić. Jemu to nie pasuje. Jakby mógł, pewnie wysadziłby w powietrze wszystkie fabryki wina na tym świecie.
- Jak można mieć tak absurdalne poglądy? – zapytałem oburzony.
- Jakie?
- Absurdalne.
- A…
- Tak rozumować.
- Tego…
- W ogóle patrzeć na wino jak na wroga! To chore!
- Hm…
- Czy nikogo z panów to nie dziwi?
- No… Tak… Właściwie… Że tak powiem… Chciałbym… Aczkolwiek… Zaiste…
I na tym zakończyła się dyskusja.
Krótka i treściwa niebywale.

Zmartwiła mnie szczerze pewna kwestia – czyżby ataki owego człowieka na moją, skromną osobę, wywoływane były jedynie szaloną awersją do wina? Tak mało starczyło, by ośmieszać mnie wobec innych? Czyżby zaistniało tu jakieś poważniejsze wypaczenie umysłu? Coś na kształt obłędu posłanniczego? Może niedługo krzywo na kogoś spojrzę i w zamian dostanę siekierą w łeb? Byłbym dla niego jedynie handlarzem nienawistnym towarem? A moja pozycja społeczna, mój status – to nic nie znaczyło? Tu objawiała się jego ślepota?
Coś tu nie grało…To brzmiało mi w uchu fałszywym tonem… Dziwnie nieprawdziwie i nieszczere.
Jednak tak pozostało.
On niestety nie przestawał - atakował mnie dalej zajadle, miotając intelektualnymi odchodami, z których biła jakaś ponura, wątrobiana desperacja, niezmordowanie oraz zadziwiająco wytrwale, i niebawem od przypadkowego człowieka dowiedziałem się, że ostatnio nazwał mnie śmierdzącym kwaśno trucicielem spokojnych i uczciwych ludzi, którzy piją to moje świństwo i umierają potem na liczne choroby, bo pakuję do butelek poza napojem coś piekielnego, co wykończy każdego, gdyż ja jako handlarz śmiercią, mam w zamiarze potruć jak największa część społeczeństwa i spać po tym spokojnie, byleby interes kręcił się jak młyńskie koło, a naród kupował w ciemno mój towar, iście diabelski płyn w samym piekle ważony przez kosmate, rogate diabły.
Jego zdaniem miałem w sobie coś demonicznego i zagrażającego porządkowi publicznemu.
Zapewne uznawał mnie w swych spaczonych osądach za obce ciało paskudnie tkwiące w zdrowej tkance, którą jest ogół porządnych, uczciwych obywateli kuli ziemskiej, nieżyczących sobie takiego stanu rzeczy, tudzież mej niechcianej, przykrej obecności.
Może poczuł się nagle, w przypływie nieznanego olśnienia, przedstawicielem świata i jako taki tak zapalczywie i zawzięcie zabierał bez opanowania głos w „mojej sprawie”…
W owym czasie wszystko już we mnie wrzało jak w wulkanie, gotowym do gwałtownej erupcji, bo i pozornie spokojne, uśpione wulkany czasem dają ludzkości nieźle popalić.

Nigdy nie byłem mściwy ani pamiętliwy. Już o tym wspominałem. Tak przedstawiała się cała prawda. Potrafiłem wybaczyć tym, którzy poczuwali się do niecności swych czynów. Nie szukałem odwetu, nie wymierzałem kary na własną rękę…
Byłem wolny od wszelkich form agresji.
Jednak jego „inwencja twórcza” w ramach znieważania mnie zdawała się nie mieć końca, a on sam zatracił się w tym, co mi czynił, jak ostatni pijak w swym niecnym nałogu.

Kiedy po raz kolejny usłyszałem, a było to już jakiś czas po wyczerpaniu się mej cierpliwości w stosunku do tego osobnika, że nazwał mnie burakiem pastewnym, tudzież w podobnie durno-idiotycznym tonie zacofanym frędzlem oraz niebawem, jakoś dzień czy dwa później, kwasiżurem i mentalnym wieśniakiem, by potem wkrótce wyrzucić ze swej plugawej gardzieli, że ma mnie za smrodliwego kmiota z woskiem w uszach, poczułem do niego nieodwracalnie naturalny wstręt, który rychło przeszedł w zdrową, ludzką nienawiść, której należało dać kiedyś upust.
Przez ten cały czas, kiedy kąsał mnie po kostkach jak wściekły pies, zachowywałem pozorny spokój i zimną krew, lecz w głębi serca kodowałem sobie wszystkie jego zachowania, które były wymierzone złośliwie wprost we mnie i które ośmieszały mnie w oczach ludzi od miesięcy - nigdy o nich nie zapomniałem.
To nie było możliwe, zważywszy na eskalację owych incydentów.
To nie ja zacząłem, lecz on, to nie ja dążyłem do zwarcia, lecz on tego najwyraźniej chciał.
Jak ćma leciał do świecy…
Nie czuję się winny, bo czynił to świadomie i z rozmysłem. Wariat? Szaleniec? Aż tak jadowity? Kto wie, czy tak się cała sprawa nie przedstawiała od samego początku. Optuję za takim tłumaczeniem. Jest w nim logika i trzeźwe myślenie.
Ja wielokrotnie przymykałem na to oko, póki jeszcze mogłem…
Nie warto było zaczynać z nim dyskusji – byłoby to niczym innym jak turlaniem dropsa pod górę.

Potem ma anielska cierpliwość wyczerpała się i klamka zapadła. Nastało nowe. Poczułem, że się zmieniam. Każdego dnia coraz bardziej. Nie mogę już dłużej robić dobrej miny do nędznej gry. To niezdrowe. Od tego może rozboleć twarz i dusza. Ogarnia mnie wściekłość i nic już tego nie powstrzyma, bo musiałbym sam sobie chyba zaprzeczyć i powiedzieć biernie do lustra: „Pozwalaj na to, pozwalaj dalej. Co tam, niech tak będzie, pozwalaj…”
Nie mam już złudzeń. Idę w kierunku, który majaczył mi w mózgu, jak sen dawno temu śniony, lecz którego nie nazwałbym czymś, co pamiętam szczerze i co jako człowiek już kiedyś na jawie przeżyłem. Jednakże ów scenariusz nie był mi wtenczas jakoś obcy – coś mi mówiło, że nie robię tego po raz pierwszy, bo mam w tym duże doświadczenie, choć nie mogłem rzec, w czym…
Szemrały nasennie jesiony, śpiewały wesoło ptaki, gdy pisałem do niego na małym skrawku papieru…
Zbliżam się do niego coraz bardziej, coraz bliżej.
Słowo pojawia się na pustej kartce – musiało tak pewnie być… Tekst jawi się jak zaproszenie, bo niczym innym, jak właśnie zaproszeniem, było. Litery mocne, pewną ręką naniesione. Dłoń nie zadrżała ani razu. Patrzę i czuję ulgę, bo wiem, co będzie dalej. Mój stosunek do niego już się nie zmieni – obrażał mnie bezkarnie i tak za długo. Sam wybrał formę naszej wzajemnej relacji, naszej nieodwracalnej relacji – ja nigdy bym go nie zaatakował pierwszy… Nie przypominam sobie, abym miał w życiu kiedykolwiek jakichś wrogów. Umiałem postępować tak, aby ich nie mieć. On wyrósł na mojej drodze i nie chciał się opamiętać, w porę odnaleźć utraconą równowagę umysłu i nerwów, które za złych mu były doradców. Mam w sobie to, czego on nie ma – tę harmonię ducha i ciała. Nie drży żaden mięsień, żadne włókno, dłonie spokojne, nieruchome i suche. Z tobą, życie, nic złego mnie nie spotka! Z tobą cieszy jutrzejsze zwycięstwo!
Na jego adres domowy, który bez trudu ustaliłem, wysłałem anonim, informujący go o nielegalnym składzie wina, należącym do osoby balansującej na pograniczu prawa, i zachęcający go tonem pełnym wzniosłej moralności do zniszczenia owego diabelskiego siedliska alkoholizmu i innych chorób, pochodzących ze spożywania tego trunku. Dałem mu jasno do zrozumienia, że wszystko zdeponowane jest w pewnej opuszczonej chałupie, w lesie, z dala od najbliższych osad ludzkich.
Nikt nie przeszkodzi, nikt nie wejdzie w paradę. Trzeba tylko wejść do środka (drzwi są zawsze otwarte) i podnieść wielki, zielony dywan w największej z izb i pod nim znaleźć klapę, która wiedzie do obszernej piwnicy, w której ukryto trefny alkohol.
Choć tym razem pisałem do niego, miałem osobliwe wrażenie, jakbym podobny list, ogólnie mówiąc zachęcający do odwiedzenia owej chaty, pisał już nie raz, lecz kiedy, do kogo, i dlaczego – tego nie powiem. Może treść była za każdym razem inna, może powód był za każdym razem inny?
Jednak uczucie, że nie robię tego po raz pierwszy, dominowało cały czas.
A więc coś mnie to tego już kiedyś zmuszało…
Może nie zawsze były to listy?
Może i ja sam byłem tam już, czas jakiś temu, z innymi, których imion próżno by szukać w mej pamięci. Zatem istniała też forma bezpośredniej wizyty w owej chałupie. Moja stopa odcisnęła tam już swój ślad. Lecz czemu tego nie pamiętam?
Jedynie jakieś mgliste, rozmyte bardziej wspomnienia, niż konkretne obrazy…
Rozlane, niewyraziste niby fakty, niby sny - nieostre widziadła…
Chyba już wcześniej zauważyłem u siebie dziwaczną przypadłość (byłem nawet u znanego neurologa), polegającą na prawie absolutnym wyparciu z pamięci wydarzeń, miejsc i osób w stanie wielkiego wzburzenia, jakby ów, poniekąd ludzki i fizjologiczny stan, powodował u mnie tajemniczą amnezję.
Otoczenie niczego nie mogło się domyślać ani dostrzec, gdyż na zewnątrz wyglądałem na mocno zdenerwowanego człowieka i nic więcej. Lecz z tego, co się ze mną działo w międzyczasie, nie zdawałem sobie sprawy. Bardziej czułem, że tak jest, niż miałem co do tego pewność.
Jednak wszystko wskazywało na to, że tak właśnie było.
Silny gniew zawężał w przedziwny, niewytłumaczalny sposób pole mej świadomości. Pozostawiało to po sobie jakieś niby echa dawnych, odległych wydarzeń, których nie umiałem nawet nazwać i ułożyć w całość. Pustka pamięciowa, ot co. W tej kwestii byłem totalnie bezradny. Może działo się to w chwili największego przesilenia, kiedy mój gniew osiągał apogeum? Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi.
Teraz, po tylu potwarzach i ciężkich zniewagach, jakoś nie wpadałem w szał. Czy kiedyś go przeżyłem? Czy może lekko przesadzam, twierdząc tak? Jeśli nawet, to obecnie czułem coś na kształt spokojnego oczekiwania na przesyłkę, która lada dzień musi nadejść…

Nie było we mnie żadnego gniewu ani złości.
Działałem na zimno, bez popadania w złą pasję.
Spokojny i uśmiechnięty, nawet przez chwilę nie wątpiłem, że zobaczę Deana w tej starej chacie. Na pewno przyjdzie zniszczyć zapasy wina – mogłem spać snem głębokim i niezmąconym żadną, posępną myślą. On mnie nie zawiedzie, tak jak dotąd, będąc przewidywalnym, jak śnieg zimą, z całą swą złośliwością wylewaną na mnie bezkarnie, jak kubeł pomyj, i choć nigdy nie zareagowałem i nie dałem się mu sprowokować, on ciągle miał pod ręką zapasowy kubeł owych pomyj, by mnie nimi w nieskończoność obrzucać z niezdrowym zapałem, który nie w normalnym umyśle miał zapewne swe głębokie podłoże…
Jego problem, największy, jaki miał, polegał zapewne na tym, że uważał się właśnie za kogoś normalnego i poczytalnego. Jego fobia śmieszyła mnie, lecz niewyparzony język nie.
Kwestią czasu było, bo musiało być, kiedy ustosunkuje się definitywnie i ostatecznie do jego skandalicznego zachowania.
W klepsydrze dziania się piasek powoli kończył się…
Jeszcze chwila i nastąpi moment przesilenia.
Tak było nam pisane – i jemu, i mnie.
Jaka akcja, taka reakcja.
Zawsze kierowałem się w życiu logiką, empiryczną analizą zjawisk i rozumem, który trafne wyciągał wnioski i podsuwał właściwe, będące potrzebą chwili, rozwiązania. Teraz nie mogło być inaczej i nie było. Każdy węzeł gordyjski można przeciąć…
Powiedziałem w domu, że wyjeżdżam na jakiś czas w sprawach służbowych do stolicy – może na dzień, a może na dwa tygodnie. To samo rzekłem w pracy, twierdząc, że interesy mnie wzywają. Nikomu nie tłumaczyłem się. Tłumaczą się wszak jedynie ci, którzy mają coś na sumieniu, a ja bynajmniej nie miałem nic. Zamierzałem rzeczywiście chwilowo zmienić, że się tak wyrażę, „miejsce zamieszkania”, bowiem sytuacja tego ode mnie wymagała i inaczej wówczas postąpić nie należało.
Osiedliłem się zatem cichaczem w jednej z izb opuszczonej chaty, by tam spokojnie i do skutku oczekiwać pojawienia się Deana, gdyż dostawszy mój anonim, zapewne lada dzień z furią w oczach przybędzie zniszczyć cały zapas ukrytego pod podłogą, przeklętego wina, nie zwlekając ani minuty.
Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że jego tam istnienie było moim wymysłem.
Zwykłą bajeczką, stworzoną specjalnie dla niego.
Cel uświęca środki, a środki należy stosownie dopasować do celu, który zamierza się osiągnąć. Mówiąc to nic nowego nie odkrywam. Wie to każde, małe dziecko.
Prawdą było jedynie istnienie owej klapy i ukrywającego ją, starego, zielonego dywanu oraz, rzecz jasna, jakiejś piwnicy, w której nigdy nie miałem jeszcze okazji być.
Z domu zabrałem pewne rzeczy, które miały być mi niebawem potrzebne.

Dom stał niezamieszkały od lat, gdyż właściciel zniknął gdzieś bez śladu, rozpływając się w niebycie. Teren dookoła domostwa także był własnością owego nieznajomego człowieka, więc nikt nie mógł nabyć tej posiadłości, gdyż w świetle prawa wciąż miała legalnego właściciela. Zwykłe opuszczone domostwo, jakich wiele na wsiach…
Nagle, będąc już w tym domu, ogarnęła mnie jakaś szeroka fala, ni to wspomnień, których nie umiałem określić i sprecyzować w czasie, ni to reminiscencji zdarzeń przeszłych, w których być może brałem już udział wśród tych ścian…
Lecz czemu tak właśnie się poczułem?
Czyżbym już kiedyś tu bywał?
W latach poprzednich, w podobnych sytuacjach?
W podobnych, jak ta?
Myśl ta, ostra i natrętna, nie dawała mi już spokoju – wszystko w tej chałupie wydawało mi się jakieś znajome, kiedyś już widziane. Rozważania te zaostrzyły tylko mą ciekawość i podnieciły chęć rozwiązania zagadki. Procesu duchowego, jak kiedyś mógł się we mnie odbywać, nie zdołałem zapewne śledzić. Sprawy zawsze zachodziły niemal nieświadomie…
I teraz, będąc w tej chacie, pytałem sam siebie, czemu kołaczą mi się po głowie jakieś resztki ni to wspomnień, ni to snów. Jakieś potworki myślowe. A więc znałem już tę klapę! Znałem też i dywan! I piwnica nie była mi obca…
W pewnej chwili rzuciłem się ku pokojowi, gdzie to wszystko się znajdowało i zdarłszy zielony dywan, wbiłem me przenikliwe oko w ową, dziwaczną i męczącą mnie klapę.
Ku swemu zdziwieniu odkryłem, iż była naokoło, tzn. wzdłuż swych czterech boków, zabita dokładnie gwoździami, wbitymi, co pięć centymetrów!
A zatem ktoś to kiedyś zrobił! Precyzyjnie i metodycznie!
Teraz należało jak najszybciej przywrócić stan poprzedni, czyli wyjąć wszystkie te gwoździe, by ów nienawistny mi człowiek mógł w piwnicy niszczyć w dzikim zapamiętaniu swoje przeklęte, grzeszne wino!
Musiałem pozbyć się tych gwoździ. Inaczej nic nie miałoby dalej sensu.
Zrobiłem to z łatwością, albowiem z domu zabrałem to, co miało mi pomóc w przeprowadzeniu mego planu – narzędzia proste, ogólnie znane, pospolite.
Wkrótce klapa już się otwierała. Nakryłem ją więc jak należy zielonym dywanem i czekałem cierpliwie na niego z niezmąconym niczym, wewnętrznym spokojem, który wypełniał mą duszę w owym czasie, niczym zapowiedź miłej niespodzianki, która była jedynie kwestią niedalekiej przyszłości.
Na pewne rzeczy warto poczekać – wytrwałość zawsze się opłaci.
Jakoś tak po trzech dniach i trzech nocach, pod wieczór, gdy księżyc wychodził już na niebo, usłyszałem pod domem jakieś odgłosy.
A więc był! Przyszedł!
Po cichu, na palcach, niezwykle bezgłośnie, szelestu nie wydając, ukryłem się w małej, drewnianej szafie, która stała w pokoju, w którym dotąd spałem, i tkwiąc tam, nasłuchiwałem zawzięcie, co też dzieje się na zewnątrz.
Miałem ze sobą latarkę, więc będąc już w owej szafie, odgarnąwszy z obrzydzeniem morze pajęczyn, instynktownie ją oświetliłem i na moment wstrzymałem oddech: w jej rogu leżało coś, co bez wątpienia przed laty musiało należeć do mnie – mała, srebrna zapalniczka, z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem: William Gooding…
Była zatem moją własnością! Dawno temu, kiedyś… I coś sprawiło, że mi zginęła.
To ja ją tu zapewne zostawiłem. Nikt nigdy nie miał mojej zapaliczki. Nikt nigdy nie mógł być w tej szafie z moją zapalniczką! A więc ja? Taka prosta ta odpowiedź? Lecz czemu tego nie pamiętam? Czemu nie ma w mej pamięci prostego faktu, że w tej szafie już kiedyś siedziałem?
Choć słyszałem, jak on chodzi po domu, tkwiąc w mej kryjówce, czułem jakiś niedosyt – coś mnie pchało dalej…
Latarka nie próżnowała.
Na jednej ze ścian dostrzegłem wnet przyklejoną doń gumę do żucia. Była rozpłaszczona w formie placka, płasko przylegając… I to dało mi wiele do myślenia – wszak zawsze w ten sposób przyklejałem zużytą i bezsmakową gumę do żucia na różnych ścianach, które akurat się nawinęły. Taki miałem zwyczaj. Przyzwyczajenie z dzieciństwa. Więc i to moje? Znów moja sprawka? Ciekawe, arcyciekawe…A może ktoś podszył się pode mnie? Ktoś, kto mnie dobrze znał? Lecz kto i po co?
Jakoś ta hipoteza nie przekonała mnie.
Poprzednia też nie bardzo, choć wszystko wskazywało na mnie…
Wtedy usłyszałem, że zwija dywan. Energicznie, jakby go goniła banda dzikich Indian. Chciał jak najszybciej wejść do piwnicy. I bez wahania zrobił to.
Patrzyłem na jego dzieło i w duchu cieszyłem się z takiego obrotu sprawy.
Powoli podszedłem do klapy i podniosłem ją.
Zawołałem kontrolnie:
- Jest tam kto?
- Tak, tak, a o co chodzi? – spytał zaskoczony.
- O ten tramwaj, co nie chodzi! – odpaliłem i chwyciłem mój plecak.
Miałem tam młotek i gwoździe. Miałem też metalową łapę, którą podniosłem poprzednio klapę, aby końcem młotka, który służył do wyciągania gwoździ, usunąć je.
Teraz nastąpiła czynność zgoła odmienna – w mgnieniu oka zabiłem klapę naokoło gwoźdźmi tak, aby żadna siła, ani ludzka, ani piekielna, nie otworzyła włazu. Wbijałem je z zawrotną szybkością, słysząc z podziemi jego żałosny, rozpaczliwy wrzask. Jednak nic tym nie zmieniał, bo było już za późno na rachunek sumienia. Teraz ja podjąłem decyzję, bez cienia wątpliwości, bez zmrużenia oka. I tak też się stało – Dean pozostał w tamtej piwnicy na zawsze…

Czy ktoś go potem szukał – wątpię, może kolej, gdzie pracował, a może po prostu nikt. Szybko o nim zapomniano, bo zazwyczaj tak właśnie dzieje się z ludźmi, których za życia nikt nie szanował – oni później stają się niebytem i niechcianym wspomnieniem. Prości obserwatorzy potrafią odróżnić kanalię od anioła. To nic trudnego. Trzeba tylko słuchać i patrzeć. Potem przychodzi czas na wnioski…
Niespecjalnie go chyba szukano. Byle jak, że się tak wyrażę. Czasem i w szukaniu jest jakaś forma obojętności. Takie robienie czegoś, aby tego nie zrobić…
I tak było z Deanem – najzwyczajniej wyparto z ogólnej świadomości, tak jak on nie umiał kiedyś pamiętać o innych, kiedy jeszcze miał na to szansę.
Los odwrócił się od niego – i on miał go jak widać dość.

Wróciłem do domu z mego wyjazdu w interesach. Wróciłem także do pracy. Wróciłem do swojego życia. Nikt o nic nie pytał, bo każdy wiedział, że zawsze byłem bardzo skryty.
Mówiąc czasem wiele, nie mówiłem naprawdę nic. To wracanie i mnie się udzieliło nie na żarty, choć naturalną koleją rzeczy musiało minąć nieco czasu – pewnego dnia pojechałem bowiem do owej starej chałupy, w której pod podłogą pozostał na wieki mój prześladowca.
Było to po jakichś dwóch latach od tamtej sprawy.
Tak, jak wtedy, tak i teraz, coś kazało zabrać mi ze sobą drobne narzędzia…
Wszedłem na teren posępnego domostwa. Wokół panowała grobowa cisza i cmentarna harmonia. Naokoło chaszcze, że bez kosy nie podchodź.
Wkroczyłem pewnie do środka, nie czując lęku. Śmiało pchnąłem drzwi i wszedłem do pierwszej z izb. Wewnątrz powitał mnie trupi zaduch. Ten mdły zapach, jakiś niespotykany w zwykłym życiu, zaniepokoił mnie i nie myślałem nawet minuty…
Rzuciłem się ku klapie i jąłem szaleńczo wyrywać zabijające ją gwoździe. Po chwili z latarką w dłoni wtargnąłem do podziemia. Me nozdrza uderzył przedziwny fetor. Odruchowo cofnąłem się na widok tego, co przyszło mi tam ujrzeć: pod ścianami, na podłodze, w pozycji siedzącej, leżącej i nawet stojącej, dostrzegłem kilka szkieletów ludzkich, odzianych w odzież skądś mi znaną, jakbym kiedyś miał z nimi możliwość spotkać się i zapoznać…
Te ubrania dały mi wiele do myślenia… Ja znałem te spodnie, te swetry, te koszule, te kurtki!
Jakiś zegarek, czyjś krawat, dziwaczne okulary, charakterystyczny sygnet…
Czyjeś braki w uzębieniu dawały mi jasno do zrozumienia, że znałem kiedyś kogoś podobnego… Przez lata ośmieszał mnie i lżył w obecności kobiet!
Nazywał się chyba Danny…
Jak nikt nie patrzył, zawzięcie dłubał w nosie i zjadał potem to, co ze swego nosa wyjął.
I trup bez jednego palca, bez kciuka, siedzący pod jedną z płaczących wilgocią ścian – toż to nikt inny jak pan Blackstone! Kiedyś tak bardzo mnie krytykował, tak zajadle i bez opamiętania. Nawet nie czuł zapachu własnego, ostrego potu i w swym poczuciu wielkości nie rozumiał, czemu ludzie stoją trochę dalej od niego.
Gdzieś w rogu, w pozycji stojącej dostrzegam wnet pokrytego gąszczem srebrnej pajęczyny kościotrupa, z wyciągniętymi naprzód, rozcapierzonymi kikutami palców, niby dłońmi, niby pazurami, próbującego na próżno chwytać powietrze, z otworzoną martwą paszczą, w której tkwi parę zasuszonych much… Czy to aby nie druh ze szkolnej ławy, Peter (poznałem go w mig po butach koloru brązowego, z charakterystycznymi frędzelkami), który nie szczędził mi upokorzeń wśród radnych naszego miasta, aż do chwili, kiedy tak nagle zniknął. Kiedyś, kiedy podciągnął nogawki, myśląc, że nikt nie widzi, dostrzegłem, że miał dwie, różne skarpetki…
Te wszystkie detale – coś mi mówiły, nie gadały do mnie od rzeczy! Znałem je przed laty!
Tak mi wtedy zaświtało w mózgu – wyraźnie, bardziej niż wyraźnie!
Chodziłem nerwowo po wilgotnej i oślizgłej piwnicy i oświetlałem światłem mej latarki każdy ze szkieletów, które udało mi się tam napotkać na mej drodze.
Pod jedną ze ścian siedział całkowicie zmumifikowany Dean, suchy jak badyl, i patrzył pustym, martwym wzrokiem ciemnych oczodołów w nicość…
Upewniłem się na sto procent, co do jednego: ci wszyscy nieszczęśnicy mieli niegdyś ze mną coś wspólnego, coś nas kiedyś łączyło i…coś musiało poróżnić.
Czemu to wtenczas ujrzałem – nie powiem. Tak mi się to zjawiło! Jak na dłoni, jakbym o tym minutę temu przeczytał w gazecie! Coś musiało poróżnić…Ewidentnie. A zatem istniał problem! Konflikt! Wzajemne niezrozumienie! Jak mam rozumieć ten straszliwy wniosek? Jaką zastosować interpretację? Jak odnieść go do swej osoby? Doprawdy, zastanawiające…
Uśmiechnąłem się.
A może nie warto martwić się o nic?
Po co komu taka analiza?
Nadmiar myślenia szkodzi.
Zapadał wieczór lub może już zapadł. Nie było we mnie zdenerwowania – ja zawsze nad tym panowałem. Wypełniało mnie coś, co nazwałbym radosną ulgą. Wesołym śpiewem duszy. Spakowałem więc moje narzędzia i pomyślałem o powrocie do domu.
Nagle przypomniała mi się pewna informacja, jaka dotarła do mnie całkiem niedawno – odnalazł się ponoć właściciel owej chałupy.
Choć od lat mieszkał w Brazylii, poprzez swego przedstawiciela prawnego chciał sprzedać ową nieruchomość dość tanio i szybko.
Czy muszę dodawać, że to ja ją wkrótce nabyłem? Miałem na to oko od dawna. To był interes życia, więc bez wahania podjąłem decyzję.
Kupiłem to za istny bezcen. Sprzedający był kiepsko zorientowany w aktualnych cenach, za co będę mu dozgonnie wdzięczny. Poczciwina nawet się nie targował. Może dlatego, że miał okrutnego, dzikiego zeza, którym mnie penetrował żywo i dość natrętnie w trakcie całej transakcji, moim zdaniem, zbyt osobiście…
Teren był lesisty, spokojny, nieopodal płynęła dość szeroka, czysta rzeka. Można było urządzić niezłe kąpielisko, kameralny ośrodek wypoczynkowy jak z bajki, miły zakątek, gdzie czas staje na chwilę i panuje cudowna atmosfera, wolna od trosk i zgryzot.
Ludzie lubią takie rzeczy – chętnie zapłacą za miłe wakacje, na łonie natury, z dala od brudów tego świata. Dom można pociągnąć do trzech pięter w górę lub coś dobudować – wtedy będzie więcej pokoi do wynajęcia. Podjazd wysypać drobnym żwirem. Dla dzieci dać huśtawki i karuzele. Może nawet zorganizować przejażdżki konne? Albo wędzenie świeżych ryb łososiowatych na zamówienie i jako bonus, dorzucić występ jakiejś lokalnej kapeli?
Dla dorosłych motorowery, kajaki i jakiś mały hazard – ruletka, na przykład. Klient z grubym portfelem mile widziany! Kij w mrowisko – prawdziwy turysta to doceni!
Na dworze, w miejscach widocznych powinno się wyeksponować murowane, ceglane grille, tworzące rodzinne, swojskie klimaty, przy których natychmiast chciałoby się zaśpiewać piosenkę z dziecinnych lat, drewniane, stylowe ławy i stoły, o miodowych, mocno zarysowanych słojach, wykonane przez artystów ludowych, pięknie rozwinięte rośliny iglaste, takie jak jałowce czy tuje, przystrzyżone, by cieszyły oko i były małym dziełem sztuki, oraz, co wybitnie ważne dla każdego interesu związanego z rozrywką, ładne, atrakcyjne kelnerki, zalotnie puszczające oczko do klientów, oczywiście bez żadnych podtekstów erotycznych, gdyż praca rzecz święta i nie ma w niej miejsca na amory.
Postanowiłem wejść w ten interes. Przebojem! Jak tornado! Taka szansa zdarza się raz w życiu i trzeba ją koniecznie wykorzystać zanim może być za późno. Żaden pieniądz nie śmierdzi. Zwłaszcza ten najłatwiejszy ma najprzyjemniejszy zapach. Każdy, kto go choć raz poczuł wie, o czym teraz mówię.
Z rozmachem zabrałem się niebawem do roboty!
Każdy z pokoi miał wyglądać jak w pierwszorzędnym hotelu – to nie żarty! Szykownie i elegancko. Tip top! Ludzie powinni wnet zapomnieć o jeżdżeniu w inne, gorsze miejsca. Gdzież by było im lepiej? Należało sprawić, aby chcieli tu wracać, śnić o tym po nocach, odkładać zapamiętale pieniądze i brać tłumnie urlopy, by pędzić na złamanie karku tam, gdzie mile powita ich ma uśmiechnięta twarz, tkwiąca w eleganckim garniturze, radosne twarze mych pracowników, uprzejmych i opalonych, i nasz cudowny raj na ziemi, gdzie słowo „wypoczynek” wymawia się z powagą przez duże W., bez względu na porę dnia i nocy, temperaturę powietrza, ciśnienie atmosferyczne oraz stężenie pyłków niektórych roślin.
Tak to sobie ułożyłem w wyobraźni.
Po jakimś czasie spełniłem to, co sobie założyłem – miałem motel, jak się patrzy!
Wszystko nowe, wprost spod igły, zabójczo nowoczesne i według najnowszych trendów, aż oczy bolały na sam widok z radości i podziwu. Piękne kafelki, terakoty i dywany, przepych jak w Paryżu! Z pewnej odległości budynek wyglądał jak spora willa z Hollywood.
Skromnie dodam, że czegoś podobnego nie widziałem w całym swym życiu, a bywało się tu i ówdzie, w tym lub innym kraju, w miastach dużych i małych, gdzie rozumny człowiek stawiał swe hotele i pensjonaty w nadziei na krociowe zyski.
Zawsze hołdowałem aktualnym modom – trzeba dbać o swój image…
Należy trzymać rękę na pulsie i być cool.
Z niezwykłą pieczołowitością doglądałem wszystkich prac.
Jestem urodzonym koordynatorem – wiem, jak rozwiązywać problemy.
Sprawnie, i co najważniejsze, niezwykle skutecznie.
W pokoju, w którym było niegdyś wejście do owej dziwacznej i wcale niepotrzebnej mi piwnicy pełnej szkieletów, urządziłem recepcję i mały, wesoły barek, gdzie obsługa serwowała przednie wina i muzyka grała non stop rytmiczne kawałki popularnych wykonawców, którzy robili nastrój, o jaki mi chodziło.
Ludzie kochają alkohole i należy im je dać. To oczywiste. Ewidentnie bezdyskusyjne.
Jakże humanitarne! Odruch szczerego człowieczeństwa. Jeśli im je dajemy, ludzie mimowolnie zaczynają nas kochać. To dość częsta forma tego uczucia.
Czasem zastanawiałem się, czy pokryci pajęczyną i mchem chłopcy spod podłogi, nie przyjdą pewnego dnia na kielicha i nie wezmą w posiadanie na jeden, ostry wieczór mego motelu, robiąc tu prawdziwą zadymę. Dla mnie to nie był problem – zawsze byłem gościnny i lubiłem bliźnich. Z wzajemnością, rzecz jasna…
Po prostu powiem im, jak już się pojawią, bo pewnie kiedyś to nastąpi i nie mam co do tego żadnych wątpliwości – powiem im wesoło i bez złośliwości w głosie, którą mnie raczyli wszyscy razem, przez całe lata:
- Miło was znów widzieć, ale wpadnijcie kiedyś, po mojej śmierci. Wtedy dostaniecie drinka za friko. Na koszt firmy. Chwilowo jestem naprawdę zajęty. Rozkręcam ten biznes na całego. Zapraszam kiedy indziej. Macie na to całą wieczność…






20 lipca 2010






Odpowiedz
#2
Utwór ten do samego końca trzyma w niesamowitym napięciu, dając na koniec wyjasnienie całej sprawy. Sposób, w jaki czyni to autor, miażdży: czysty suspens! Bohater po swojemu pojmuje znaczenie uczciwości i zemsty. Jeśli chodzi o polszczyznę, jesteś mike bez zarzutu. Czytało mi się bez zacięć i lekko. Doskonale naszkicowałeś osobowość bohatera i jego "osobliwe" spojrzenie na tych, którzy stali mu na drodze. Grats!
Odpowiedz
#3
Fajnie, że Ci się spodobało.
To miałaby być naprawdę historia trzymająca do końca w napięciuSmile
Odpowiedz
#4
szczerze żałuję, że nie udało mi się wrzucić opinii przed banem...
to niefajne, ale... ja wiedziałem, że tak będzie
One sick puppy.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości