Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
PIĘĆDZIESIĄTKA
#1
czyli między lornetą, a …oczyma

Liczba pięćdziesiąt jest ważna dla tego wydania Plejad. Dla mnie zawsze oznaczała coś okrągłego, ważnego, wzniosłego, pięknego i radosnego, dokąd nie skończyłem pięćdziesięciu lat. Z tych wszystkich przymiotników została jedynie krągłość. Bo co może być ważnego w łysinie, wzniosłego w worach pod oczami, pięknego w plamach wątrobowych czy radosnego w osteoporozie. Postaram się zatem do samej liczby nawiązać ale tak, żeby nikomu nie obrzydzić jubileuszu.

Z czym może kojarzyć się pięćdziesiątka, człowiekowi wychowanemu w normalnej robotniczej rodzinie, w czasach komunistycznych? Z kolejną pięćdziesiątką, potem kolejną i kolejną i tak do zamknięcia baru. Byłem wtedy młody, a jak wiadomo młodość jest durna, tak jak durny był komunizm. Historia potraktowała to wszytko prądem, a ściślej mówiąc elektrykiem, który wyrwawszy nas z uścisku Wielkiego Brata, rzucił w ramiona Wielkiego Brata oraz Siostry Europy i – jak twierdzą bezrobotni, bezdomni, bezradni, chorzy i kasjerki z hipermarketów - durnej demokracji. Dotychczasowe wzorce normalności przestały obowiązywać, a zaczęły unijne dyrektywy. Jedna z pierwszych po naszym wuniowstąpieniu, zunifikowała porcje serwowanego w lokalach alkoholu.

Gdzie się nie ruszyć po starowince Europie, to wszędzie trzeba kupić nową suszarkę do włosów, bo każdy ma inne gniazdko (nie we włosach, tylko w ścianie) i to dla Unii nie był i nadal nie jest problem. Problemem były różne rozmiary kieliszków. Liczyłem, że zyskamy na tej unifikacji, przechodząc na galony. Niestety Unia zdegradowała nam pięćdziesiątkę do roli czterdziestki, rozcieńczyła sokiem malinowym, dolała tabasco i nazwała te mydliny wściekłym psem. Założyłem, że autor nigdy nie widział zwierzęcia w tym stanie, nie skonsultował nazwy z weterynarzem, a ona nie ma żadnego odniesienie do działania lub wyglądu napoju. O dziwo – wyobraźcie sobie - ma. Barman przez kilka godzin serwował mi ten specjał i nic. Dopiero na widok rachunku, dostałem piany. Nie wiem czy poeta akurat to miał na myśli, tworząc metaforę.

Za czasów mojej olimpijskiej formy, pięćdziesiątkę nazywano po prostu lufą (dwie - Lornetą), a samo jej zamówienie w lokalu, nie było skomplikowane. Ściągałem kelnera wzrokiem, ilością wyprostowanych palców informowałem na odległość o aktualnym zapotrzebowaniu, a on realizował. Zachodnia moda, wydłużyła i skomplikowała ten proces do granic trzeźwości.

W drzwiach do restauracji, kelner wzrokiem taksuje mój stan. Zazwyczaj nie jest chyba najlepszy, skoro prowadzi mnie do stolika, jakbym sam miał nie trafić. Przynosi menu i znika na czas lektury. W moim wieku, bez okularów napić się trudno. Przybiega dopiero, gdy składam wolumin na stoliku. Łapię go za fartuch, żeby mi nie uciekł i pytam co poleca. Biorę – na przykład - Kamikaze (lotnik samobójca). Brzmi rozsądnie i daje nadzieje na przeżycia podobne do zderzenia z lotniskowcem. Po dwudziestu minutach kelner przynosi cztery dwudziestki niebieskawo zielonkawego płynu, który - jak się okazało - paliwem rakietowym nie był. Mało, żeby w ogóle wystartować, a co dopiero mówić o akrobacjach? Po dwunastu eskadrach dostałem wiatrów, co wskazywałoby jednoznacznie, że Kamikaze latali jednak na szybowcach?

Od tamtego wydarzenia postanowiłem śledzić proces twórczy od zarania. Podczas pewnego przyjęcia ku chwale, usiadłem za barem i poprosiłem o namieszanie czegoś gustownego. Barman postawił szklankę wielkości poidła dla konia, przetarł delikatnie dno alkoholem, wsypał łopatę lodu, utopił go w dwóch kartonach soku z kiwi i jednym kartonie limonki, wstrząsnął, poczym przepchnął zbiornik w moim kierunku. Tytanik – zatytułował dzieło. Siedziałem po europejskiej stronie Atlantyku i patrzyłem na słomkę w Nowym Jorku. Wiem – odparłem - poznałem po górze lodowej. Oglądałem ekranizację, więc nawet nie skosztowałem. Bałem się hipotermii.

Na innym przyjęci zaserwowano mi COŚ, w skład CZEGO wchodziło: naparstek Dżinu, kilogram lodu, litr soku pomarańczowego i kandyzowana wisienka. Jak to się wabi? – spytałem barmana. Lampa Alladyna – odparł dumny. Obejrzałem skrupulatnie dookoła . –A gdzie się ją włącza?

Położenie geograficzne naszego kraju sprawiło, że przyjmując na siebie rolę rubieży wspólnoty, staliśmy się zakładnikiem naszej słowiańskiej tradycji. Schizofreniczną barykadą naszości, a w moim przypadku mojości. Stajemy twarzą na wschód i śmiejemy się z Rosjanina, przechodzącego przez ulicę na czworakach, a nie słyszymy za plecami chichotu Europy z alko rekordu matki polki pchającej dziecko.
Schizofrenia w naszym przypadku jest zbawienna. Trudno byłoby pojedynczej, słowiańskiej, rogatej duszy, bez uszkodzeń w płacie czołowym, w jedną sobotę zaliczyć euro-raut w firmie, z karaoke, rybim nabiałem i kolorowymi siuśkami, z którego wracamy o 22,00 jak po 20 latach w gułagu, a w następną sobotę - urodziny dziadziusia z góralską kapelą, półsurowym baranem z rożna i bimbrem który wypala dziury w podłodze, z których wracamy z przybitą gwoździem do pleców sztachetą i odprężeni jak amerykański, sześciolitrowy silnik V8.
Gałęzie rwą mi się do europejskiego sznytu, a korzenie tkwią w tradycji dziadów tym bardziej, że w mojej rodzinie wszystko przekazywano z dziada na dziada. Zwłaszcza majątek.

Temat rzeka i doświadczeń co nie miara. Mógłbym książę o tym napisać ale ciekawiło mnie, co o pięćdziesiątce sądzi Internet. Wpisałem hasło w wyszukiwarkę i kliknąłem szukaj.
Pierwsze, co pojawiło się na ekranie, to Złote gody - pięćdziesięciolecie pożycia małżeńskiego. To jak odsiedziany, podwójny wyrok za morderstwo. Otóż w moim życiorysie taka data istnieje, ślub brałem i kiedyś nadejdzie tej daty pięćdziesiąta rocznica tyle, że przypadnie ona dwa tygodnie przed obchodami dwudziestej ósmej rocznicy rozwodu. Ta szczęśliwa konfiguracja zdarzeń, pozwoli mi zaoszczędzić na fajerwerkach.
Miałem na ten temat machnąć ręką ale byłoby to niezgodne z naszą narodową tradycją. Gdzie martyrologia, rozdrapywanie jadzących się ran i celebracja? Każde ważne wydarzenie można uczcić w godny sposób. Zwycięstwo – radością, klęskę – zadumą, śmierć - …tu bywa różnie w zależności, kto umarł i ile nam zostawił.
Szukałem takiej formy obchodów święta, żeby jak najwierniej oddawała związane z tym wydarzeniem uczucia i żeby była adekwatne do wspomnień. Po krótkich poszukiwaniach, za wzór przyjąłem obchody rocznicowe bitwy pod Grunwaldem, z uwagi na pewne podobieństwa. Pierwszym była podstępność stosowanych taktyk, drugą - dwa noże do chleba, które wyniosłem ze wspólnego majątku. Zrobiłem szczegółowy plan inscenizacji, który w ogólnym zarysie wyglądał następująco – rano przytrzasnę sobie palce drzwiami, w południe odwiedzę dentystę (jedno rwanie i dwa kanałowe bez znieczulenia), a wieczorem psiknę sobie kilkakrotnie gazem pieprzowym w oczy, żeby było wzruszająco.

Drugie hasło w kolejności, jakie ukazało się na monitorze, to pięćdziesiąta rocznica urodzin, czyli połowa ludzkiego życia. Przynajmniej takie założenie przyjęli autorzy nowelizacji ustawy emerytalnej. Dla wszystkich innych, jest to bardziej umowna połowa, dlatego przyszłym emerytom kojarzą się te świadczenia z czarną dziurę. Ten obiekt kosmiczny nie ma, co prawda - nic wspólnego z emeryturą, jednak jego symbolika jednoznacznie wskazuje miejsce w którym, posłowie tworzący tę ustawę, mieli jej adresatów.

Kilka lat temu, właśnie z wyżej wspomnianej okazji pięćdziesiątej rocznicy przyjścia na świat, uczestnicy forum subaru zorganizowali mi niezapomniane przyjęcie. Wiem dlaczego było ono niezapomniane ale w większości z opowiadań. Mój organizm już tak ma, że czym bardziej impreza ma nosić znamiona niezapomnianej, tym bardziej muszę jej nie pamiętać. Tłumaczyłem to kiedyś znajomemu obcokrajowcowi ale …słabo znał język.

Jest jedno takie skojarzenie z liczbą pięćdziesiąt, które zostawiłem sobie na deser. Jest kwintesencją, wszystkich przymiotów o których wspomniałem we wstępie i będzie posumowaniem tego felietonu. Otóż najdoskonalszą wizualizacją pięćdziesiątki jaka przychodzi mi do głowy, jest istota zwana kobietą. Jest w tym wieku najcudowniejsza, najzgrabniejsza, najpowabniejsza, jędrna, ociekająca seksapilem i kusząca wdziękami. Jest jeszcze młoda, a już doświadczona, wręcz doskonała.
W odróżnieniu od pięćdziesiątki wódki, która jest już niepolityczna, pięćdziesiątej rocznicy pożycia, która nie każdego dotyczy, pięćdziesiątej rocznicy urodzin, które w naszym starzejącym się społeczeństwie, wielu ma już za sobą, ta pięćdziesiątka jawi się dla wieli jak marzenie, pod warunkiem – ma się rozumieć – że będą to dwie dwudziestopięcioletnie, długonogie blondynki z dużymi …oczyma.
Prawda jest jak dupa, każdy ma własną.
https://www.facebook.com/Waldemar.Biela.rysunek/?ref=hl
Odpowiedz
#2
Fajnie się zaczyna i zgrabnie wchodzi w opowieści o drinkach. Pośmiałem się tam, zwłaszcza ze smarowania dna szklanki alkoholem i percepcji "mocnych" drinków przez człowieka pamiętającego inne czasy i inne jakości. Rzeczywiście, kamikadze to słabizna. Hehe, super porównanie do piany z ust na widok rachunku po wściekłych psach. Fajne takie, do poczytania. Sto lat i śliwowica! Wink
Odpowiedz
#3
Wszystko na swoim miejscu, jak zwykle. Czekam na następne, też jak zwykle.

Cytat:Mój organizm już tak ma, że czym bardziej impreza ma nosić znamiona niezapomnianej, tym bardziej muszę jej nie pamiętać.

Hehe ^ ^


[...] we kill people who kill people because killing people is wrong [...]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości