Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Miłość zmienia wszystko
#1






…Dokąd idę, dokąd zmierzam? Nie wiem…Nie wiem tak samo dziś, jak nie wiedziałem wczoraj…I choćbym myślał do jutra, które będzie za tysiąc lat, nie wymyślę nic.
Jestem człowiekiem, który przeszedł daleką drogę. Bardzo długą i krętą jak górska serpentyna, i równie niebezpieczną. I tak jak ona, zazwyczaj prowadzącą w dół…
Gdy oglądam się wstecz, widzę twarze ludzi, którzy znikli z widnokręgu mego życia – zapadli się pod ziemię, zapomnieli, nie chcieli pamiętać lub najzwyczajniej zmarli…
Widzę zbyt wiele twarzy…Zbyt wiele, by teraz móc nocą położyć lekko głowę na poduszce i zasnąć. Będzie mi jak kamień. I noc nie przytuli. I tylko widok migocących gwiazd powie mi, że przez te wszystkie lata wierzyłem w coś, co jak senne marzenie, musiało się wcześniej czy później rozpłynąć w porannym brzasku rzeczywistości…Musiało, bo życie nie lubi marzycieli. Bo to twarda, granitowa ściana, w którą idąc po omacku, uderzą i otworzą oczy…
I noc nie jest mi już przyjacielem. Daje bezkres niekończących się ścian i sufitów. Daje to wszystko, przed czym ciągle uciekam za dnia, kiedy w promieniach słońca oszukuję świat…
Gdy zapada zmrok, jestem nagi w mej prawdzie. Przenika mnie na wskroś i nie ma już mnie.
Odpływam gdzieś, gdzie nie ma snu, jest tylko milion dni, wśród których wciąż widzę ten jeden…


1


- Ile mam jeszcze czekać? – zawołał z kuchni. – Czy ty mnie w ogóle słyszysz?
- Słyszę, słyszę – krzyknęła.
- No to się pośpiesz.
- Nic innego nie robię jak dotąd.
- Siedzisz tam już z godzinę.
- Pół.
- Chcesz, żebyśmy się spóźnili?
- Chcę, żebyśmy się nie spóźnili.
- Ale nic nie robisz, by tak było.
- A ty lepiej wyjdź z kuchni i zostaw ten koniak w spokoju, dobrze?
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, czy się pośpieszysz.
- Więc chyba muszę.
- Też tak sądzę.
- Zostaw już go.
- Powiedziałem, że…
- Zostaw.

I wyszła z łazienki, gdzie przez tak długi czas układała sobie włosy. Była już gotowa, bo za kilka minut nie byłoby, po co wychodzić. Byłoby o kilka kieliszków za późno. Wiedziała, że w ten sposób próbuje dodawać sobie odwagi. Nie był aż tak pewien siebie jak by ktoś mógł pomyśleć, patrząc na niego z boku, i nie znając go tak dobrze, jak ona, i tak długo. Był niezłym aktorem, i pod pozorną maską opanowania kryło się wiele nerwów i lęków.
- Alex, czy ty naprawdę nie przesadzasz z tym piciem? – zapytała.
- Ależ skąd! Nie mniej, nie więcej niż trzeba. – odparł śmiejąc się i w tym śmiechu był trochę tragiczny. Chyba nawet bardziej niż trochę.
- Nie chcę, żeby poczuli coś od ciebie – rzekła z troską w głosie. – To nieeleganckie.
- Poczują wszystkie me, ukryte i niekryte walory – zażartował znów głupkowato.
- Tylko nie pajacuj, dobrze? Czasem nie wygląda to najlepiej jak się patrzy z boku. Zwłaszcza, kiedy masz za sobą kilka kolejek…
- A ja myślałem, że jestem taki uroczy, i w ogóle. Że każdy chce być obok mnie i zrobić sobie ze mną zdjęcie, uścisnąć mą dłoń i pamiętać to przez resztę swego, szarego i nijakiego życia.
- Czasem tak jest – odparła – a czasem jesteś nieznośny z tym twoim popisywaniem się i pchaniem za wszelką cenę na pierwszy plan. Myślę, że nie jest ci to już potrzebne. Już nie musisz o to zabiegać tak usilnie. To żyje już własnym życiem, własną legendą.
- No właśnie – stałem się nie wiadomo, kiedy legendą…- parsknął ironicznym niby śmiechem, który przypominał raczej zakrztuszenie się zbyt wielkim łykiem zupy.
- Zasłużyłeś sobie na to – rzekła poważnie.
- Czym? Tymi kilkoma nędznymi książkami, które napisałem w przypływie euforii, jaka często spada na mnie bez powodu, bez żadnego uzasadnienia, bez najmniejszego sensu.
A potem odchodzi, i jestem znów tym innym sobą, który lubi ten cholerny koniak, i szuka w nim cienia tej euforii, która tak nagle odeszła i przeminęła, i która nie wiadomo, kiedy znów wróci, bo tak już jest i będzie zawsze…Wróci, jak wraca depresja…To dwie strony tego samego medalu, kochanie – odpowiedział.
- Ale twój lekarz to dobry lekarz, prawda? – zapytała nagle.
- Dobre są te kolorowe proszki, które mi zapisuje – one ratują mnie przed kompletnym upadkiem. Oddalają tego mnie, którego nigdy nie powinienem poznawać, i wy też nie.
- Więc go nie lubisz? Nie ufasz mu?
- Nie ufam samemu sobie, a co dopiero mówić o nim czy o was.
- To przykre.
- I mogę skończyć kiedyś jak pewien znany Amerykanin, który też napisał wiele książek w swym życiu, i pewnego, lipcowego poranka wsadził sobie strzelbę w usta i pociągnął za spust…Miał wszystkiego dość, i nie widział przed sobą zbyt wiele dobrych dni…
- On był podobno pijakiem.
- Ja też jestem podobno pijakiem.
- Ale on był większym pijakiem od ciebie.
- Mogę to jeszcze nadrobić.
- Nie próbuj. Nie warto – życie jest zbyt piękne, by oglądać je poprzez pryzmat butelki.
- Czasem nie ma innego pryzmatu, przez który można patrzeć. Każdy inny będzie za ostry, za bolesny i pokaże ci z bliska to wszystko, czego nie chcesz oglądać, a czego nie zobaczysz pijąc. Koloryt tego świata zmienia się, i ludzie, oni także nie są już tacy odrażający i trudni do zaakceptowania, i dostrzegasz, że zaczynasz trochę lubić samego siebie. Trochę. Na ile pozwoli ci koniak…Rano znów powróci wszystko. Znów nie popatrzysz w lustro…
- Jak wczoraj? – zapytała.
- Jak wczoraj – odpowiedział.
- Wiem…Wiem, co czułeś.
- Wiesz? I pewnie wiesz również, że któregoś razu rozbije to przeklęte lustro, by widzieć tylko ścianę. I nic poza nią. Resztę mogę sobie sam wyobrazić. Nie muszę patrzeć.
- Ja staram się zrozumieć wszystko, co się w tobie dzieje, i te euforie, i te depresje, i skąd to się bierze, a może, czemu to żyje w twojej głowie. Próbuję, naprawdę…
- Rano, kiedy się wczoraj obudziłem, przypomniałem sobie nagle, że poprzedniego dnia się nie bałem. Nie bałem się! Wiesz, jakie to uczucie nie bać się? Być tym kimś, kim byłeś dwadzieścia, trzydzieści lat temu, kiedy nie znałeś jeszcze tego, co potem przyniosło ci życie, i co musiałeś poznać, każdego z tych wszystkich dni, w których upadałeś wiele razy, tylko po to, by znów upadać później, podnosić się i raz jeszcze upadać. I wtedy, kiedy już byłeś jedną nogą na tamtym świecie, pewnego, sierpniowego wieczora, narodziłeś się na nowo, bo twoje samobójstwo było źle przygotowane – mogłeś bardziej się postarać, bardziej się otruć – narodziłeś się dla lęków, natrętnie powracających lęków, dla swojego małego unicestwiania, dla tych załamań, martwych, czarnych dni, i euforii, co to przychodzi nagle, bez powodu, i śmiejesz się wtedy z wczorajszego siebie, że znów nic nie miało sensu, bo nie było w tobie już życia, tylko pustka i wymarłe stepy, a teraz, ni stąd ni zowąd jesteś wesoły, rozmowny i kochasz siebie i cały świat, miłością nieskończoną, wielką jak ocean, i wiesz, że choć to się za jakiś czas skończy i znów wróci mrok, w tej chwili, kiedy to jeszcze trwa wykorzystasz każdą najmniejszą minutę, każdą sekundę…
- Wiem, wiem…- rzekła smutno i spojrzała w okno.
- Nie wiesz nawet jednej setnej tego, co ja będę nosić w sobie po kres czasu…- odpowiedział.
- Gdybym była tobą, mówiłabym to samo. Miałam inną drogę, mnie to wszystko ominęło – jej słowa nie były wcale radosne.
- Zazdroszczę ci, Rita, nigdy nie dowiesz się, jak czuje się ktoś, kto nie zna do końca samego siebie, i kto dla samego siebie, na zawsze, pozostanie jednym, wielkim znakiem zapytania.
- To tak, jak wstawać rano i być pewnym jak zakończy się dzień – tego nigdy nie można być pewnym, i to zawsze może zaskoczyć, dobrze lub źle, i gdy zapadnie noc, wtedy można spojrzeć wstecz i powiedzieć:,,To był niezły dzień, to był bardzo zły dzień.” I dokąd jeszcze trwa, nigdy nie dowiesz się, czym się zakończy. Tego nigdy nie można przewidzieć…Jak mego życia – dodał patrząc jej w oczy.
- Nic na to nie poradzisz – rzekła. – To nie jest zależne od ciebie. Mówienie o tym też nic nie poprawi. To coś, z czym musisz żyć, twoja własna, kręta droga…
- Moja własna, kręta droga…- powtórzył wychodząc z kuchni.
- Teraz to już na pewno się spóźnimy – powiedziała patrząc w okno. – Ściemnia się.
- Nie dbam o to – odezwał się głos w przedpokoju. – Nie dbam o to ani dziś, ani jutro.
- Musisz pokazać się, oni wszyscy cię podziwiają, kochają i czekają tam na ciebie.
- A niech sobie czekają. Oni to chociaż wiedzą. Ja nie. Ja nie wiem, na co czekam…
- Jesteś to im winny. Dzięki nim istniejesz, bo kupują to, co napiszesz – przekonywała.
- Dają mi tylko pieniądze. Sławę? A cóż to takiego ta sława? Takie spotkania jak to, na które idziemy? Twoje nazwisko w gazetach i na ich ustach? To wszystko? Tylko tyle?
- Przesadzasz jak zwykle – przekonywała dalej – masz dziś zły dzień.
- Nie tylko dziś, i wczoraj, i jutro, i zawsze, kiedy jest to,,zawsze”.
- No właśnie wtedy…
- Wolałbym, by mnie nie znali i tak bardzo nie kochali. Wtedy może byłoby mi łatwiej. Łatwiej, bo ich oczy zwrócone byłyby, na kogo innego – innego pisarza czy aktora, i tak bardzo nie czułbym się ich niewolnikiem, zamkniętym w więzieniu ich zainteresowania…
To nie jest takie proste, ta sława…I wydaje mi się, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Ona mi w niczym nie pomoże. Co najwyżej w wyborze coraz droższych lekarzy…
- Zajdziesz jeszcze dalej – nie odpuszczała. – Dalej niż myślisz. Jesteś jeszcze młody…
- Gdyby tylko widzieli, kim jestem naprawdę, i co się ze mną dzieje, patrzyliby na mnie już inaczej, jak na biednego, pokręconego geniusza…- rzekł matowym głosem pełnym nihilizmu.
- Podejrzewam, że wtedy też wielu z nich pozostałoby przy tobie…
- Zawsze znajdą się tacy, którzy pójdą za każdym, kto ma to, czego oni nie mają.
- To kwestia podziwu za wszelką cenę – rzekła.
- To kwestia fascynacji za wszelką cenę…- odparł pewnie.

Podszedł do okna i wyjrzał. Zaczynało padać. Jak na październik i tak było ciepło i znośnie.
Długo patrzył na pojedyncze kropelki deszczu na jasnym, aluminiowym parapecie. Na setki małych kropelek, które przypominały setki jego dni, jego nocy, które przychodziły jak jesienne padanie i znikały gdzieś, w innym, niewidzialnym wymiarze, do którego odchodzą wszystkie te minione dni i noce, których już nie ma – wyczerpany, prześniony czas…
I przez chwilę liczył mokre punkciki na szarym parapecie, jakby szukając tam jakiejś magicznej cyfry – odpowiedzi. Było ich coraz więcej i więcej. Odwrócił się i wrócił do kuchni. Otworzył barek i sięgnął po butelkę. Koniak złocistą barwą wypełnił kieliszek.
Rita stała tam i patrzyła. Rozumiała go. Nie powiedziała ani słowa. Nie dziś, nie teraz.
Kiedy tam, za oknem padał rzadki, jesienny deszcz, była z nim, z jego kieliszkiem koniaku, i z jego smutnymi, zgaszonymi oczami, osadzonymi w jakby skurczonej, odkształconej twarzy. Bo kiedy kobieta naprawdę kocha mężczyznę, i wie, że ten pije, zaczyna powoli kochać również jego picie, te kolejne butelki koniaku, i wszystko, co się z nim wiąże, bo jest jej powietrzem, choć czasem nieco kwaśnym i nieprzyjemnym, jest częścią jej samej, bo zaczyna pewnego dnia rozumieć, że nikt na tym świecie nie pije dla przyjemności – każdy ma swój mały plan ucieczki, każdego tak samo boli to, co nazywamy szumnie życiem, i każdy chce od tego pięknego życia – daru, uwolnić się choćby na małą, krótką chwilę…

- Spójrz, rozpadało się – rzekł do niej – rozpadało się nie na żarty.
- Tak – odpowiedziała i podeszła bezgłośnie do niego. – Kocham cię, wiesz? Mogę się z tobą napić?
- Wiedziałem, że to powiesz. Wiedziałem, że powiesz to tego wieczora – uśmiechnął się i sięgnął do wiszącej na ścianie szafki po jeszcze jeden kieliszek.
Nalał i podał jej.
Uśmiechnął się raz jeszcze i pocałował ją w policzek.
- Na zdrowie – rzekł
- Na zdrowie – odpowiedziała.
- Wiesz, że nigdzie dziś nie pójdziemy? – powiedział.
- Wiem – jej głos był czuły i ciepły.
- I wiesz, że cię kocham – szepnął.
- Wiem…- odpowiedziała.
- I wiesz, że lubię, kiedy trzymasz kieliszek koniaku w ręku – wyglądasz wtedy jak gwiazda filmowa.
- To też wiem, już mi to mówiłeś sto razy – uśmiechnęła się do niego.
- No to teraz był ten stopierwszy – uśmiechnął się do niej.
- I żeby to usłyszeć, jeszcze nie raz zostanę z tobą w domu…- szepnęła i spojrzała w okno.
- Ciągle pada – rzekł – paskudna pogoda…
- Tak, i to coraz bardziej. To dobrze, że nie musimy moknąć, prawda?
- Tak, kochanie, to dobrze.
- Tam, wśród nich…
- Tam, wśród nich…
- I dobrze, że nie ma w ten wieczór dobrej pogody.
- Tak.
- I że miałeś ten koniak.
- To też.
- Wiesz, ja też nie dbam o to, że się jeszcze nie raz spóźnimy.
- Ja też.
- I że poczekają.
- Jeśli kochają, to poczekają…
- I że może jeszcze kiedyś opowiesz mi to, co mówiłeś już tysiąc razy.
- Pewnie tak właśnie będzie…
- I że wysłucham tego znów, jakbym nigdy tego nie słyszała w przeszłości.
- Jakbyś nigdy nie słyszała…
- I wszystko wyda mi się znów nową, nieznaną historią.
- To życie.
- I kiedy już będzie taka pogoda jak dziś, i będziesz mi to mówił, pamiętaj, że kobieta kocha uszami…
- Będę – obiecuję.
- To dobrze, bo inaczej to nie działa.
- Trochę się na tym znam.
- Pamiętaj, kiedy znów zostaniemy w domu…


2


Mała, szara wieś, gdzieś w środku lasów i jezior. Dużo błękitnej ciszy, przychylnego, zaprzyjaźnionego wiatru i miliony wielkich, rozłożystych drzew, które lubią podsłuchiwać
ludzkie rozmowy. Nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, że słyszały już tak wiele, tak różnych historii, że powinny uciekać na widok człowieka z odrazą i wstrętem…
Pewnie były i przy tym. Musiały być i przy tym. Mają przecież grubo ponad sto lat…
I nie o to chodzi, że są takie stare, ale o to, że z góry lepiej wszystko widać, zwłaszcza rzeczy, które chciałoby się ukryć i zakopać głęboko w ziemi, gdzieś w leśnej otchłani, gdzie raz na rok zabłądzi jakiś przyjezdny, poszukujący zagubionej ścieżki, a może tylko spacerujący…
Nad małym mostem, łączącym dwa jeziora, stał, i pewnie nadal stoi duży, biały dom z czerwoną dachówką, która nie jest już taka jak dawniej, ponieważ coraz więcej jej leży na ziemi, dookoła domu, i dom pewnie nie jest już tym, czym był, kiedy okalające go, gęste sosny i świerki szeptały w dzień i w nocy, że nie ma lepszego i piękniejszego miejsca na świecie, i człowiek, jeśli zechce, może zrobić go jeszcze piękniejszym, i po kres swych dni cieszyć się tym, co przyjazny los dał w prezencie. Dobry, przyjazny los. Jak letni wiatr, który ciepłym podmuchem całuje twarze, młode i stare, piękne i brzydkie, i jest czasem jak wielki palec, który położony na ustach ludzi ma dać do zrozumienia, że słowa są zbędne i pozbawione kolorów tam, gdzie magia chwili przemawia swym własnym, cichym językiem…
- Chciałam ci powiedzieć, że jestem szczęśliwa – powiedziała matka.
- Wiem, i cieszę się. Innym nie powiodło się aż tak dobrze jak nam – rzekł ojciec.
- Nigdy bym się z nimi nie zamieniła, na nic. I więcej mi nie potrzeba – dodała.
- Mnie też nie – przytaknął.
- I chcę, żeby tak już pozostało.
- Tak. Żeby nic tego nie zakłóciło. Mamy tak dużo…tak dużo, że czasem sam w to nie wierzę.
- Ja też nie. Myślę niekiedy, że to sen, i że obudzę się któregoś dnia i to wszystko zniknie, i ty, i ten dom, i w ogóle, wiesz…
- Nie zniknie, nie bój się, to jest nasze życie, to się naprawdę dzieje, tu, na naszych oczach.
Podeszła do niego i oparła głowę o jego ramię. Było twarde i umięśnione, jak gruby konar drzewa. Nie mówiła nic przez dłuższą chwilę, on również, stali pod domem i patrzyli na jezioro. Daleko, pod trzciną, ktoś płynął łódką, płynnymi ruchami odpychając się od wody.
Było wciąż lato i wydawało się, że każdy dzień, przechodząc nieuchronnie w noc, jest czymś utraconym, bo zabiera go bezpowrotnie mrok, i że najlepiej by było, gdyby noce nadeszły dopiero wraz z zimą i pierwszymi, listopadowymi mrozami, kiedy dzień stanie się już krótki i zimny. Tymczasem, kiedy nadal trwało lato, dni były jak słodkie, kokosowe ciasteczka, które nigdy się nie przejedzą, bo zawsze pozostanie niedosyt…Lato ma zawsze smak ciasteczek…
- A gdzie mały? – zapytał ojciec.
- Bawi się na pomoście – odpowiedziała matka. – Pewnie łowi ryby, albo szuka raków.
- Miał mi pomóc przy płocie.
- Zaraz go zawołam, jak chcesz.
- Nie, teraz nie, może za pół godziny. Chcę jeszcze z tobą porozmawiać.
- Coś się stało? – spytała.
- Nie, nic, tylko muszę wieczorem być w mieście. Mam tam odebrać deski na te nowe schody, co to je będę robić nad jeziorem. Nie będziemy musieli już schodzić tą stromą skarpą i przewracać się po deszczu na śliskiej ziemi – odpowiedział.
- Pamiętam. To dobrze, że to zrobisz. Często tamtędy schodzimy. I ślizgamy się.
- Właśnie. Teraz będzie inaczej.
- Na pewno.
- Wygodniej.
- I mały nie wybrudzi się tak jak dotąd. To dobry pomysł. Jedź do miasta po te deski.
- Pojadę. Wieczorem. Teraz go zawołaj. Pomoże mi przy płocie – zakończył.
Kiedy chłopiec przybiegł, widać było po nim wesołe zaaferowanie, które zawsze towarzyszy prawdziwym, poważnym połowom, bez względu na wiek – ten rodzaj radości jest uniwersalny dla każdego wieku, i nie zmieni się nawet za pięćdziesiąt lat lub więcej, bo pewne rzeczy nie ulegają przemianom na przestrzeni czasu. Każdy mężczyzna pozostaje dużym dzieckiem w takich sprawach jak połowy, polowania czy zwykła gra w karty.
Czasem dziecko chce być już mężczyzną. Jak ten mały po powrocie z pomostu. Pod jego wesołym uśmiechem kryła się chęć poznania czegoś, czego jeszcze nie widział, a o czym marzył już od jakiegoś czasu. Tym czymś było miasto. Miasto, do którego nikt go jeszcze nie zabrał – wieczorem. Był tam nie raz za dnia, ale nigdy wieczorem. Miał już dwanaście lat i jakoś nie było ku temu okazji. Teraz, kiedy ojciec od jakiegoś czasu jeździł do tego miasta, zawsze jeździł sam, i zawsze było to po zmroku. I nigdy nie zgodził się, by go wziąć ze sobą.
Mały wiedział, że tej nocy będzie chciał zobaczyć te wszystkie kolorowe światła i palące się bez przerwy neony sklepowe, o których słyszał od innych chłopców, którzy byli wieczorem w mieście. I kiedy postanowił, że po cichu wejdzie do samochodu i położy się na tyle, najpierw chciał ukryć się w bagażniku, nie wiedząc jeszcze, że go nie otworzy od wewnątrz.
Nie przeszkodziło mu to, by tam zajrzeć. W środku leżały świeże deski na schody, po które po zmroku wybierał się jego ojciec. Trochę go to zdziwiło, po co jechać po coś, co leżało w bagażniku? I tym bardziej zapragnął pojechać do tego miasta, by zobaczyć te wszystkie, niesamowite światła, i to, czy ojciec będzie odbierał jeszcze więcej desek, ponad to, co już miał. Chciał leżeć po cichu na tylnej kanapie i spełnić swe marzenie.
Nie chciał mówić matce o swym odkryciu, bo wtedy może w ogóle nie pojechaliby do miasta.
Cały czas zastanawiał się, czy ojciec rzeczywiście potrzebuje tak dużo desek na to zejście, i dlaczego nie mówi matce, że ma już trochę, ukrytych w bagażniku – może miała to być niespodzianka? – myślał. Dorośli czasami robią sobie niespodzianki, pewnie teraz też tak miało być…Pewnie chodziło mu o to, żeby matka znów była zadowolona i szczęśliwa, jak za każdym razem, kiedy ulepszał coś wokół domu lub, kiedy najmował robotników, którzy coś ulepszali za niego. I cieszył się, że ma takiego dobrego ojca, który zamiast spać jeździ nocą po deski. Jego koledzy nie mieli takich ojców. Mieli gorszych. I on o tym wiedział.

Pojechali do tego miasta tamtego wieczora.
I kiedy ojciec zatrzymał samochód pod jednym, dużym domem z wielkim ogródkiem i sadem, mały zdążył już zobaczyć światła palących się latarń i kilka neonów, podnosząc ostrożnie głowę, kiedy tak jechali ulicami jasnymi jak za dnia, i kiedy ojca przywitała w drzwiach młoda, piękna kobieta długim pocałunkiem w usta, rzucając mu się na szyję, tak jak to robi zazwyczaj matka, mały natychmiast zapomniał o wszystkich światłach tego miasta. Przez chwilę nie pamiętał nawet, że chciał je tak bardzo zobaczyć od wielu dni. Nie pamiętał już też ich blasku i koloru. Patrzył oniemiały na drzwi, które szybko zamknęły się za jego ojcem i tą młodą, piękną kobietą. Potem tylko dostrzegł jak w jednym z okien, w jakimś jasno oświetlonym pokoju mignęły mu jeszcze te dwie postacie, a potem musiał patrzeć na to jak długo całowali się, jakoś tak inaczej niż całują się rodzice, i ona wtedy nagle zasłoniła zasłony, ciemne, grube zasłony koloru brudno – rudego i jej cień zniknął w głębi domu. Było cicho – była przecież noc, i w tej ciszy mały słyszał wyraźnie jej śmiechy aż do chwili, kiedy ucichły i więcej się nie powtórzyły. Ostrożnie podszedł do furtki i otworzył ją. Do drzwi wejściowych prowadził wąski, betonowy chodnik. Na palcach zbliżył się do nich i powoli zaczął przekręcać klamkę. Niestety były zamknięte.
Stojąc przez chwilę zastanawiał się nad tym, co ojciec tam robi, i mając swoje dwanaście lat i bystrą inteligencję chyba się domyślał. Chłopcy w jego wieku sporo już wiedzą. Koledzy zdążyli mu powiedzieć, skąd się biorą dzieci, i czym kończy się spotkanie, na którym mężczyzna całuje się z kobietą, czym zazwyczaj się to kończy…Wiedział, że teraz tak będzie.
Wiedział to, skoro ojciec okłamał jego matkę i jego, i nigdy nie chciał wziąć go ze sobą do tego miasta wieczorem, robił to dlatego, bo chciał przed nimi ukryć tę kobietę. Nagle przypomniał sobie, że jeździł tu już od jakiegoś czasu, od dobrych kilku tygodni – a to po gwoździe, a to po farby, innym razem porozmawiać ze stolarzem, robiącym mu te deski na to zejście nad jezioro, które pewnie już bardzo długo jeździły w jego bagażniku. A może te schody miały powstać nie dla nich – jego matki i jego, by nie przewracali się na skarpie, tylko po to, by ojciec miał ciągle po co jeździć do tego miasta, gdy zapadnie zmrok…
Cofnął się z powrotem do samochodu i położył na tylnym siedzeniu. Wiedział, że światła miasta, nocne światła miasta, kojarzyć mu się będą już zawsze z ojcem i tym, że ich oszukał.
I kiedy tak leżał cicho, usłyszał nagle jak otwierają się drzwi i ona mówi:
- Kiedy znów przyjedziesz?
- Za dwa dni – rzekł ojciec. – Powiem jej, że potrzebuję więcej tych desek. Uwierzy.
- Naiwna i głupia – powiedziała kobieta.
- Masz rację – naiwna i głupia. Zawsze taka była – zakończył ojciec i pocałował ją.
Potem mały usłyszał jego kroki na betonowym chodniku i dźwięk klucza w drzwiach samochodu. Kiedy już uruchomił silnik i miał odjeżdżać, kobieta stojąc najwyraźniej dalej przed swym domem krzyknęła do niego na odjezdne:
- Będę tęsknić!
- Ja też, kochanie! – rzucił ojciec pod nosem i zaczęli jechać do domu, wśród jasnych, kolorowych świateł miasta, tych które dla małego straciły blask na zawsze tej nocy…Leżał nieruchomo i myślał. Może tylko próbował myśleć. Może wcale nie mógł już myśleć. Czuł, że ojciec jakoś inaczej pachnie, jakoś tak ostrzej i nie tak, jak kiedy nigdzie nie wyjeżdża. To nie był zapach potu. To był jakiś nowy zapach. Trochę dziwny…Pogwizdywał sobie coś pod nosem, potem śpiewał jakąś piosenkę, jakby spotkało go jakieś wielkie, nieoczekiwane szczęście, i teraz rozpiera go ono, i każe z radości śpiewać. Nie przestawał przez całą drogę, i nawet nie było jednej, małej chwili ciszy, kiedy tak jechali.

Gdy wrócili do domu nad jeziorem, matka już spała. Myślała, że chłopiec też już dawno zasnął. Nie domyśliła się nawet, że nie było go przez ten cały czas w pokoju, że po cichu ukrył się w samochodzie i zamiast spełnić swe marzenie, utracił coś na zawsze…
,,…znalazłem różę, a różą, którą znalazłem jesteś ty!” – śpiewał sobie dalej pod nosem ojciec, kiedy zamykał samochód i szedł do uśpionego, pogrążonego w letnich ciemnościach domu, mając pewność, że żona dawno już zasnęła, syn także, i że bez kłopotu będzie mógł się teraz wykąpać i położyć spać, a rano powiedzieć, jakie to piękne deski przywiózł w bagażniku.
I tak też pewnie zrobił. I kiedy to już powiedział, a było już dobrze po dziesiątej rano, matka spytała, czemu mały jeszcze nie wstaje, przecież jest lato, szkoda dnia i tak dalej. Ojciec przytaknął, że to rzeczywiście do niego niepodobne, i że pójdzie zobaczyć, dlaczego nie schodzi na śniadanie. Pogwizdując wesoło swoją nocną piosenkę, poszedł do jego pokoju i otworzył drzwi. Stanął jak wryty. Przez chwilę pomyślał, że coś mu się przywidziało lub ma jakieś problemy z widzeniem. Zrazu tak właśnie pomyślał. Ale nie długo. Spojrzał przypadkiem na szafkę nocną przy łóżku małego i zobaczył na niej kilka opakowań po jakiś lekarstwach – wszystkie były rzucone bezładnie i wszystkie były puste…Chłopiec leżał w łóżku jakby spał, mocno i twardo, głębokim, kamiennym snem. Nie dało się go obudzić.
Kiedy już zabrano go do szpitala, i kiedy po trzech dniach odzyskał przytomność (przeżył śmierć kliniczną), przyznał się lekarzom, że połknął kilkadziesiąt różnych leków, bo chciał umrzeć. Umrzeć i przestać istnieć. I choć miał zaledwie dwanaście lat, a może aż dwanaście lat, wydawało się, że mówi bardzo dojrzale i niczym nie przypomina dziecka, które zrobiło nieprzemyślany, głupi ruch, i kiedy tak go pytali, dlaczego to zrobił i co go popchnęło do tak strasznego kroku, opowiedział im całą prawdę o ojcu, tamtej kobiecie, i tamtej nocy w mieście. I o matce, która dla ojca jest naiwną i głupią kobietą, i że będzie tęsknił za tamtą, co mieszka w pięknym domu z ogrodem i sadem, i że on ją pewnie kocha, skoro do niej jeździ.
Gdy to mówił, oprócz lekarzy w izolatce, w której leżał, byli też jego rodzice, i oni również usłyszeli jego historię. Ojciec nerwowo obruszył się i zaczął zaprzeczać. Zachowywał się jakby go ktoś polał ukropem i powtarzał w kółko:,,To jakaś bzdura, to jakaś bzdura”, lecz ani ci, co odratowali chłopca, ani jego matka nie uwierzyli w żadne jego puste, kłamliwe słowo.
Patrzyli jak się tam miotał, wstawał i siadał na przemian, chodził wściekły po izolatce jakby miał robaki, i w ich oczach widać było wstręt i odrazę, i po kilkunastu minutach nikt już nie chciał słuchać tego, co miał jeszcze do powiedzenia. Wszyscy wyszli. I wychodząc usłyszeli jeszcze za plecami:,, Ale się zawiodłem, ale się zawiodłem”. Pozostała tylko żona, ta naiwna i głupia kobieta, która mu kiedyś uwierzyła jak mówił jej to, co zeszłej nocy mówił tak lekko i tak bezmyślnie w tym oświetlonym kolorowymi światłami, mieście, komu innemu…

Kiedy po tygodniu mały wrócił do domu nad jeziorem, przywieziony przez matkę, ojciec nawet na niego nie spojrzał. Nie spojrzał także i później, kiedy przestał się do niego odzywać, myśląc pewnie jak to bardzo go ten chłopak zawiódł, niewdzięczny mały głupiec. Jego głosu nie usłyszał już nikt. Chodził i żył jakby się nic nie stało, w międzyczasie zdążył skończyć płot i zrobić to zejście nad wodę i opróżnić swój pełen desek bagażnik.
I gdy czuć było w powietrzu nadchodzącą jesień, pewnego dnia matka wzięła łódkę i wypłynęła na jezioro. Była bardzo spokojna i cicha, kiedy brała wiosła i szła z nimi na pomost. Nie obejrzała się ani razu, a w jej szklistym spojrzeniu nie było już życia…
I zabrakło go w niej również potem, kiedy nie wracała do domu przez kilka dni, i kiedy jej martwe ciało wypłynęło gdzieś pod trzciną…Jeszcze później znaleziono łódkę, którą zniosło parę kilometrów dalej, pod daleki, wysoki brzeg, który był zarazem końcem przeklętego jeziora. Każdy wiedział, że nie umiała pływać, każdy wiedział, jak bardzo bała się wody…
,,Dlaczego to zrobiła? Przecież to taka dobra, kochająca się rodzina…Może był to wypadek? Od wielu dni była jakaś zmieniona i przybita…Może na coś chorowała…” – mówili między sobą sąsiedzi, którzy nie dowiedzieli się nigdy niczego od ojca. Chłopiec także milczał…
Milczał latami, kiedy ten stary kłamca odwrócił się od niego na zawsze. Dawał tylko czasem pieniądze, te małe, śmierdzące kawałki papieru (dając je nawet na niego nie patrzył), i to stanowiło wszystko, na co go było stać.
Całe jego, małe człowieczeństwo.
Całe to małe udawanie człowieczeństwa…
Ich wzajemna relacja na tym się kończyła.
I nigdy już nie było inaczej.
Nastała głucha cisza…
Czasem tylko, już jako dorastający, młody mężczyzna, siadał na pomoście i obmyślał plan ucieczki, ucieczki od tego człowieka, który znów zaczął jeździć wieczorami do miasta, od tego złego miejsca, gdzie stracił wtedy swe dzieciństwo, od wspomnień, które dręczyły i nie pozwalały beztrosko śmiać się i cieszyć życiem. I nagle zaczął słyszeć głos matki, jakby dochodzący z jeziorowych głębin, szepczący ledwie wyczuwalnie:,,zabij go, zabij go…”
Mówiła do niego stamtąd, z tej mrocznej wodnej nieskończoności, która bez początku ni końca, połknęła ją przed laty i wydarła z niej życie…Teraz wróciły słowa, wyraźne, choć ciche, pewne i zdecydowane…I szły one jak sygnały wprost do jego uszu, wprost do jego umysłu. Tylko, kiedy siadał na tym pomoście, z którego niegdyś wypłynęła po śmierć…
Tylko tam…Zatykał czasami uszy, by ich nie słyszeć, ale na nic się to zdało – były już w jego głowie, odbijając się od czaszki głuchym echem – pogłosem…Wracały, coraz głośniejsze, coraz silniej i mocniej wypowiadane, przechodząc nagle w krzyk, który rozrywał mózg na strzępy:,,zabij go, zabij go!!!” Biegł wtedy przed siebie, na oślep, i z wściekłością uderzał pięścią w drzewo, kalecząc się i krzycząc wśród leśnej głuszy…
Las słuchał i zdawał się szeptać:,,dobrze, dobrze…”, a szum ten przypominał spokojną, dobrą zgodę – było w nim wiele naturalnego zrozumienia i troski, i tej szeleszczącej, bezosobowej zachęty…Stojąc tam, między drzewami, rozumiał, że w tym nagłym skurczu ponurej radości jest ukryta odpowiedź. Ta, na którą czekał, i która była mu potrzebna, by uporać się z demonami przeszłości…Wtedy znów myślał o mieście pełnym kolorowych świateł nocą, i o tym, że ojciec niedługo pewnie pojedzie odwiedzić tamtą kobietę, z którą wcale nie zerwał, i że zdążył już zapomnieć tamten dzień, tamto lato i tamtego chłopca, którego wtedy okłamał…

I kiedy jakiś czas później sprowadził ją do domu i się z nią ożenił, przenosząc hałaśliwie przez próg, wśród salw jej pustego, piskliwego śmiechu, wybiła właściwa godzina,…Choć jeszcze tego nie wiedzieli, nowożeńcy, którzy za patrona mieli przeklętego diabła…
Syn miał jak najszybciej opuścić dom, bo nie było tu już dla niego miejsca. Był dorosły, był w wieku, kiedy prawdziwy mężczyzna ma wyruszyć w świat w poszukiwaniu szczęścia – powiedział po latach milczenia ojciec. Na tym statku nie było miejsca dla dwóch kapitanów…Pod tym dachem było za ciasno dla niego i tego chłopaka, który już dawno temu przestał być dla niego kimś bliskim. To był koniec. Nie pozostało nic. Ten czas był czasem niepewnego spojrzenia w przyszłość i pogrzebania tego, co było. I czasem, by odchodząc z domu rodzinnego, porządnie zamknąć za sobą drzwi…
I ten chłopak to zrobił.
Kilka dni później…
I dobrze, że ten dom stał na uboczu, i że dzień był już krótki i ciemny, jak to zwykle bywa pod koniec października, i padał wtedy zimny deszcz, na który i psa ciężko byłoby wygonić, i który sprawiał, że dojrzewa wtedy to, czego próżno byłoby szukać w letnich promieniach wesołego słońca…Zamknął swoje drzwi.
To dobra pora na pożegnania. Lepszej nie można sobie wymarzyć na takie złe, zatrute pożegnania, które stanowią zawsze jakiś początek, jakiś impuls, jakiś przebłysk nieznanej jeszcze prawdy, i to, co po nich następuje, może być albo równie zatrute i skalane doświadczeniem dni, co minęły, albo czyste, prawe i wolne od przegniłych wyziewów straconej przeszłości…A może jeszcze czymś pośrednim? A może pogonią za cieniem?
I w noc, kiedy wiedział, że śpi pod tym dachem po raz ostatni, ponownie usłyszał ów znajomy szept zmarłej matki:,,zabij go, zabij go”, choć nie znajdował się wówczas na pomoście, i zrozumiał coś nowego, coś, czego wcześniej nie dostrzegał lub nie potrafił sobie uświadomić, a co nagle, tamtej nocy zostało mu ukazane bez cienia wątpliwości, w jednej małej sekundzie, jasnej jak te światła nocnego miasta, których już nigdy nie zapomni. I ucieszył się, że odejdzie stąd wolny i uczciwy, spokojny i lekki tym, co zaraz zrobi, i dumny, że właściwie pojął sytuację, bo jutro byłby już daleko, poza wszelką na to szansą, poza możliwością powrotu, poza czymkolwiek. Teraz czas należał już do niego – cały czas, cała, nieskończona wieczność…I w jego rękach było to wszystko, jak mały zegar, który mógł w każdej chwili zatrzymać. I zrobił to bez wahania. Kiedy zapadła gęsta noc, wyrwał z tarczy obie wskazówki…Nie było już później godzin ani minut – ten moment trwania zastąpił życie…
Potem, kiedy z dubeltówki ojca zabijał śpiących nowożeńców, czuł spokój i ulgę, i nie miał złudzeń, że teraz będzie mógł stąd odejść i ruszyć ku nowym, nieznanym jeszcze szlakom, gdzie może odnajdzie utracony czas i swoje zmiażdżone, skradzione życie.
Martwe ciała ubrał i zawlókł do samochodu. Ucieszył się, że dziury po postrzale były w klatce piersiowej, i u niego, i u niej, a nie w czaszkach, to ułatwiło wiele, to sprawiło, że odetchnął i poczuł się dobrze. Po chwili usiadł przy biurku i napisał, charakterem pisma ojca, który był prosty i nieskomplikowany, kilka słów na kartce: ,,WYJEŻDŻAMY SIĘ ZABAWIĆ! NIE WIEMY, KIEDY WRÓCIMY.” – i po spakowaniu wszystkich swoich rzeczy i zamknięciu domu, wsadził ją w drzwi. Uśmiechnął się raz jeszcze:,,Ten stary głupiec rozpowiadał ostatnio, że wyrzuca mnie z domu...Że czas, bym sam się o siebie zatroszczył, teraz, kiedy on ma znów dom, ma znów kochającą żonę…”
Mały, śmieszny głupiec! Jak dobrze, że właśnie to mówił każdemu, kto się nawinął, jak dobrze, że był aż tak głupi! Mały, śmieszny, martwy głupiec…
Potem wyjechał w deszcz, tak jak już później nigdy nie musiał. Wioząc na tylnych siedzeniach oba trupy, skierował się ku miejscu, gdzie była wysoka skarpa, a w dole jezioro, otoczone przy brzegu drzewami o szerokich, twardych pniach, i zatrzymał na chwilę samochód, posadził ojca za kierownicą, jego nową żonę obok, otworzył bagażnik, ten sam bagażnik, który tak dobrze pamiętał, i wyjął z niego bańkę z benzyną. Polał nią małżonków, zapalił i zepchnął pojazd w dół, tak, aby przodem uderzył w drzewa. Płonący nowożeńcy, wyglądający w tamtej chwili jak żałosne, groteskowe clowny, wyruszyli w swą podróż poślubną, będąc już od dawna na tamtym, dopiero, co odkrytym, świecie, i kiedy uderzyli w jeden z grubych pni, nastąpiła głośna eksplozja i samochód zapalił się krwawymi, szalonymi płomieniami. Kiedy tak trawił ich żarłoczny żywioł, kiedy ich martwe ciała topiły się jak wosk, lizane przez bezlitosne jęzory ognia, gdzieś na urwisku stał on, chłopak bez przeszłości, którą mu odebrano na zawsze, chłopak, który był już mężczyzną i musiał ruszyć teraz w świat, by odnaleźć samego siebie…

,,Niech ludzie pomyślą, że miłość uderzyła im do głowy… – pomyślał i zaśmiał się pod nosem – miłość podobno zmienia wszystko…”


3


Po wielu latach, które strawił, na czym się dało i co akurat było w zasięgu ręki, na przenoszeniu się z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, został pisarzem. Odkrył w sobie talent, a może to jego odkryto, jako nowe objawienie, nowe spojrzenie na stare, znane sprawy – pewnie i on próbował, i oni, którzy się na nim poznali, i spotkali się gdzieś, w pół drogi, i wtedy okrzyknięto go kimś, kto pisze jak od dawna nikt nie umiał, i pewnie pisać będzie tak dalej, bo prawdziwy artysta nie wyczerpuje się nigdy i ktoś taki jak on, był nim właśnie, i nagle pojawił się na ustach wszystkich, którzy zachłysnęli się nim i kogoś takiego właśnie chcieli czytać, a od lat zadawalali się płaską szmirą, nędzną, niskopienną tandetą i jakimiś produktami przypominającymi literaturę, nie zaś prawdziwym pisaniem dla prawdziwych koneserów sztuki, które można było odnaleźć jedynie u starych mistrzów… Nie było od dawna kogoś takiego jak on. Jak Alex, bo tak się nazwał. I jako Alexa znali go wszyscy.
Po jakimś czasie znany był już w Ameryce, Kanadzie i Japonii, jego ksiązki tłumaczono na kilkadziesiąt języków świata i był autorem popularnym i rozpoznawalnym w każdym obcym kraju, gdzie czytano i uważnie śledzono, co dzieje się nowego w dziedzinie prozy.
W Europie był postacią kultową, nowym buntownikiem, który śmiało obnażał prawdę o człowieczym losie, kreował bohaterów pokłóconych ze światem, którzy idąc swą bezkompromisową drogą kontestacji, podważali stare mity i utarte stereotypy, ukazując brud życia i brud ludzkich namiętności, a jednocześnie oczyszczającą siłę cierpienia i upadania, jako elementu wzmacniającego pierwotne człowieczeństwo, moc charakteru i hart ducha.
Lubił tworzyć bohaterów silnych i mężnych, napotykających na swej drodze śmierć, miłość, nienawiść i przemoc, często upadających, tylko po to, by móc się podnieść jeszcze silniejszymi, i by nigdy nie ulec klęsce moralnej – upodleniu, które powstaje, kiedy nie podejmuje się walki o swoje niezbywalne prawa, o swoją godność czy szczytne ideały.
Interesowali go tylko tzw..,,prawdziwi mężczyźni”, a więc ci, którzy bezkompromisowo walczą, czy to w życiu, czy na wojnie, o to, co uważają za ważne i wielkie, wierząc, że śmierć nie jest porażką człowieka, tylko ciała – powłoki, w której tkwi wolny, niepokonany duch, i do ostatniej szansy stoją twardo na posterunku swego człowieczeństwa – pełni mocy, siły i wewnętrznego spokoju, dzięki czemu będąc buntownikami, są zawsze w zgodzie ze sobą.

I kiedy już był sławny, często mawiał:,,Tak, zrobiłbym to samo…Myślę podobnie jak moi bohaterowie i sądzę, że niewiele się od nich różnię…Prawdopodobnie czerpię z własnego wnętrza – czy w takich sytuacjach, w jakich oni się znaleźli, mógłbym postąpić inaczej?”
Jego wielbiciele uważali go za kogoś więcej niż pisarza – za ideał mężczyzny i człowieka, który sam musiał przejść wieloma krętymi drogami w swoim życiu, zanim odnalazł tę jedną, prawdziwą, i którego los nie raz doświadczył gorzko i boleśnie, by ukazać mu jasno, o co w życiu chodzi, i co oznacza być zwycięzcą - kimś, kto walczył już z różnymi wrogami w sobie i wyszedł z tej walki z tarczą w dłoni. Kto pokonał własne słabości i chce opowiadać o tym innym, bo żyć to nie poddawać się lękom, zniechęceniu i rozpaczy, żyć to nie dawać się niczemu – tak o nim mawiano. Ludzie nie chcieli widzieć go w inny sposób. I tak też było.
Ich zdaniem tych książek nie mógł napisać jakiś fantazjujący, domorosły, kanapowy filozof, tylko mężczyzna z krwi i kości, w oparciu o własne, częstokroć trudne i przykre doświadczenia. I dlatego jego sława wydawała się rzeczą naturalną i uzasadnioną, nagrodą za prawdę. I jeśli ktoś kiedykolwiek miał dar przekonywania, to był nim on.
Życie nauczyło go wiele, i jedną z najważniejszych rzeczy było noszenie maski. Maski uśmiechniętego człowieka sukcesu, który jest twardy i żyje jak pisze i pisze jak żyje. Maski chroniącej jego powykręcany, poplątany wewnętrzny świat, jego nagą, użądloną duszę…
I nikt nigdy nie dowiedział się, że jest bardzo skryty, i cierpi na psychozę maniakalno – depresyjną.,,To skutek śpiączki, tego trzydniowego bycia jedną nogą na tamtym świecie… – mawiał jego lekarz. – Wtedy wiele może się w głowie poprzestawiać…” I tak też było – wtedy, w tamtym prowincjonalnym szpitalu odbyły się jego powtórne narodziny…Gorzkie narodziny. Coś skończyło się na zawsze, coś innego zaczęło. Nie było już dawnego Alexa.
Nikt nie wiedział, że od lat walczy sam ze sobą, z tym wszystkim, o czym pisze, tyle że z odwrotnym skutkiem – ta walka nigdy się nie skończy, a każdy nowy jej etap to nowa potrzeba samoobrony. To cykl nieskończony. Jak koło. I tylko śmierć mogła go kiedyś przerwać. I zakończyć pasmo zmiennych nastrojów, wiecznych wzlotów i upadków…Marzenia czasem się nie spełniają. On o tym wiedział. Wiedział za dużo…
Sam nie pamiętał, ilu ludzi przewinęło się przez jego życie, ilu zapomniało o nim, ilu on zapomniał – była to potężna armia twarzy, większych lub mniejszych faktów i wydarzeń, większych lub mniejszych przyjaźni czy miłości…W jego życie wpisana była przedziwna niestałość i zmienność, nieobliczalność i niemożność zagrzania w jednym miejscu zbyt wiele czasu, i nikt tu nic nie mógł zmienić, ani on, ani ci wszyscy, których w jego życiu już nie było, a którzy niegdyś byli mu bliscy, odeszli, bo nie dane im było iść tą samą drogą, odeszli, bo życie u boku kogoś, kto nie zna sam siebie i sam siebie nie rozumie, nie jest łatwe. Ta cykliczność była nim. Tym chwilowym ogniem, co wybucha i gaśnie w jednej sekundzie. Wielu myślało, że będzie z nim dzielić to czy tamto do końca. Pomylili się. Stałość umarła.
Potem został sławnym pisarzem i zaczęli go otaczać już inni ludzie, z innych pobudek i o innych zamiarach, ale w nim nic się nie zmieniło – musiał teraz nosić swą maskę uśmiechniętego człowieka sukcesu i wierzyć, że może raz jeden, ten jeden raz w życiu, coś będzie trwało po kres czasu…Ten jeden, jedyny raz…

Pewnego dnia usłyszał ten szept.
Dochodził spod sufitu, dokładnie z rogu, i wpadał do ucha pod kątem czterdziestu pięciu stopni, zawsze od strony prawej, zawsze ilekroć przypominał sobie ten wieczór w mieście kolorowych świateł. To szeptali oni. On i ona, na temat jego matki, jej naiwności i głupoty, na temat jej bezmyślnego, durnego samobójstwa. Szydzili i kpili. Mówili coraz szybciej i szybciej, aż do bełkotu, do aż potężnego, nieznośnego szumu…Zawsze wieczorem. Nigdy za dnia…Zawsze, kiedy czuł, że zalewa go ta znana od lat fala mrocznego smutku, braku wiary w siebie i w przyszłość, i kiedy poznawał smak samotności – większej niż on, chyba nikt nie odczuwał na całym świecie, i lęku, że w końcu każdy rozgryzie jego tajemnicę, sekrety jego życia, bał się, że na zawsze zapadnie już duszna, gęsta ciemność…
Dotknął lęku…
Dotknął pierwotnego lęku w jego nagiej, ostrej jak brzytwa, postaci.
Poczuł, że lęk stał się nim.
Nieodwracalnie.
Wtedy odkrył koniak.
I to, że może bać się mniej.
I oddalać to od siebie, bodaj na chwilę.
Polubił ten złoty płyn.
I siebie też niekiedy nie nienawidził już tak bardzo.
Niekiedy, czasami.
Gdy ubywało w butelce.
Gdy w odpowiedzi na kolejny wieczór lęków sięgał po swój lek…
Lecz szepty wracały. Były złe i szydercze, i tak jak zwykle, zamieniały się w hałas. Nie znikały następnego dnia, gdy zapadała noc…Nie znikały przez wiele nocy. Stworzyły bezsenność…Wypluły potwora, który zjadł jego sny. Narodzony z szeptu, potwór - wróg snu.
I pożerał je, co noc, nienasycony i głodny. I pozostał, by żywić się nimi, dokąd trwać będzie życie, dokąd po dniu czerń spadać będzie na ziemię…Bo sny chcą żyć. Bo on chce żyć…
Żadnej książki nie napisał o sobie. To była jego kolejna tajemnica. Jego wielka prawda.
Takiego go nie chcieli. Kogoś, komu żelazna ręka zła odcięła zardzewiałymi nożyczkami jego cień…Miał dobrą intuicję i umiał się nią kierować – miał nową, dobrą maskę dla świata, który kocha bohaterów i prawdziwych mężczyzn – tych, którym się udało, to trzeba było mu dać, by zostać przezeń zauważonym i nie pożartym, by w świetle kolorowych neonów nowych miast ukryć swój niemy krzyk…
I popłynął z tym prądem.
I oszukał sam siebie.
I zrozumiał, że nie ma innej drogi.

Kiedy poznał Ritę, uświadomił sobie, że może ją kiedyś zostawić, bo czuł, że ojciec zatruł go sobą na zawsze, i im bardziej będzie z tym walczyć, tym natrętniej będzie to wracać. ,,Jaki ojciec, taki syn…” – mawiają i coś w tym jest…Lecz on nie chciał w to wierzyć. W tę jedną rzecz. Nie chciał być taki jak ten stary kłamca i oszust, wiedział, że to byłby dla niego koniec.
Nie mógłby z tym żyć, ale byłby zdolny zrobić to. Nie rozumiał tego. Bał się siebie w tym niezrozumieniu. Patrzył z lękiem na tę myśl i przez chwilę wiedział jak czuje się ćma lecąca do światła, lub jak mogłaby się czuć, gdyby było to możliwe. To go przerażało. I było jak bezsenność. Jak potwór – zjadacz jego snów. I te szepty spod sufitu, tych dwojga…
I powiedział kiedyś Ricie:
- Dziś dam ci coś.
- Co takiego? – spytała.
- Klucz. Klucz do skrytki.
- Jakiej skrytki? O czym ty mówisz?
- O kluczu, który ci zaraz dam.
- To jakiś żart? Co ty knujesz?
- Jest tam, w dolnej szufladzie, w kopercie.
- Nic nie rozumiem. W kopercie?
- Tak. Może być ci potrzebny, ale nie musi.
- Nie bądź taki zagadkowy. O co chodzi z tym kluczem i tą skrytką?
- Wiesz, że cię kocham, prawda?
- Wiem.
- Wiesz, że mogę cię kiedyś zostawić?
- Choć to przykre, ale wiem…
- Chcę mieć coś na zawsze i nie stracić tego.
- Masz mnie.
- Chcę czegoś więcej – chcę pewności, że cię nie stracę.
- To zależy od ciebie. No, i ode mnie też.
- Wiesz, że czasami niewiele zależy ode mnie. Nie jestem czasami panem samego siebie.
- To także wiem.
- Chciałbym nim być. Poczuć, że mam na wszystko wpływ, i że nic nie pokieruje moim postępowaniem poza mną samym.
- Rozumiem cię.
- Muszę mieć tę pewność, Rita, muszę. Bez tego moja miłość nie ma sensu. Żadna miłość nie ma sensu bez tego typu pewności.
- Co sugerujesz?
- Mówię, że nie zostanę z tobą bez tej pewności, że cię nigdy nie stracę. Chociaż to chcę mieć do końca…Mieć ciebie już na zawsze.
- Przecież wiesz, że tak będzie – ja to czuję, moją kobiecą intuicją, czuję, że mieliśmy być razem…
- To za mało.
- Za mało?
- Gdybyś spojrzała na to moimi oczami, zobaczyłabyś, że to nie takie proste.
- Miłość to nie wszystko? To nie daje ci tego bezpieczeństwa?
- Wierzę w twoje słowa, tak jak wierzę w twoje uczucie. Ale pomimo to mogę cię stracić.
- Jak?
- Mogę kiedyś, pewnego dnia nie być sobą i zrobić jakieś głupstwo…Poznać inną kobietę, odejść do niej…Nie wiem tego dziś. Ale czasem nie jestem panem swego losu. Mogę któregoś dnia popełnić ten błąd…Są chwile, kiedy zbyt szybko się decyduję…
- Do czego zmierzasz?
- Zmierzam do tego, że jest jeszcze jedna rzecz na tym świecie równie silna, co miłość.
Jest nią śmierć…
- Nie wiem, o czym mówisz.
- O tej kopercie.
- Co?
- O kopercie, w której znajdziesz klucz do skrytki. Tam leży pistolet.
- Co to za makabryczny żart!
- Nie, kochanie, to nie jest żart.
- A więc co?
- To na wypadek, gdybym był tak podłym człowiekiem jak mój ojciec…Gdybym odkrył jego w sobie…Taki ja nie zasługuje na życie, nie zasługuje na nikogo.
- Nadal nie rozumiem. Wyjaśnij mi to, proszę.
- Gdybym doznał zaćmienia umysłu i zapomniał o sobie. Jeśli on zwycięży we mnie, stracę szacunek do samego siebie. Nie będę chciał już żyć. Nie chcę być samobójcą drugi raz. Może mi się znów nie udać…Wtedy nawet nie będę miał wystarczająco dużo siły, by ze sobą skończyć.
- Co ty pleciesz? O czym ty mówisz? O skończeniu ze sobą?
- Mówię o życiu. O moim życiu, gdybym musiał znienawidzić siebie samego. Jeśli zrobiłbym to samo, co on, już umarłbym za życia – dla siebie. Nie miałbym już nic. I nikt nie dałby się już nabrać na moją grę:,,człowiek sukcesu, prawy, silny i twardy bohater…” Każdy widziałby w moich oczach to, co ja wtedy widziałem w jego. To widać, to widać doskonale!
Ludzie nie są tacy głupi, nie pomoże dobra mina do złej gry. Nie pomoże już nic, bo stanę się nikim…A myśl o kobiecie będzie dla mnie najgorszym bólem serca. I sumienia.
- Więc?
- Więc wtedy mnie zastrzel. Zrób to ty, jeśli mnie naprawdę kochasz. Zrób to z miłości, niech to będzie twój ostatni pocałunek na dobranoc…
- Jesteś szalony! Jesteś bardziej szalony niż kiedykolwiek wcześniej!
- Nie, to ma sens. Głęboki. Dla mnie. Nie chcę być samobójcą – mówią, że wtedy będę musiał całą wieczność przeżywać ten sam ból, od którego chciałem uciec, tu na ziemi, zabijając się. Będę w jakimś innym wymiarze cierpieć w ten sam sposób i nie będzie temu końca.
- Szalony!
- To tak jak uśpić ukochanego psa, bo tak się złożyło. Nie przestajesz go wtedy kochać. Dla mnie będzie to wówczas wybawienie od samego siebie, i kara…
- Nie chcę cię zastrzelić. Nie chcę nawet o tym rozmawiać.
- To tylko takie gadanie…Może nigdy do tego nie dojdzie. Może to tylko znów kolejne moje lęki…
- Właśnie, one…I nic poza tym. Z miłości się nie zabija. Nigdy. Dla miłości się żyje.
- Mówię o dobrej miłości, która nagle zapadła na nieuleczalną chorobę. O takiej.
- Nic się nie wydarzy. Ja to wiem. Przy mnie nic się nie wydarzy.
- Jeśli jednak…
- Nie będzie żadnego,,jeśli”.
- Tylko mówię teoretycznie…
- Skończ z tym natychmiast! To bełkot!
- Jeśli jednak coś by się stało, nie pozwól, by on żył we mnie. Pociągając za spust zabijesz go na zawsze, a mnie ocalisz…Tylko tak. Pamiętaj.
- Nie! Nie chcę słyszeć o tym pistolecie! Ani dalej tej historii! Dość!
- Nie pomyślałaś o czymś jeszcze…
- O czym?
- O zwykłym strachu przed śmiercią, przed pustką TAM, przed nieistnieniem. I przed tym, że STAMTĄD, martwy i niewidzialny dla oka, będę musiał patrzeć jak ty, żywa i zmiażdżona mną, chodzisz po tych samych ulicach, które tak dobrze znamy, i ciągniesz za sobą to wspomnienie, i nigdy już nie będziemy mogli się spotkać…Nie tak jak teraz.
- Nie pomyślałam.
- Widzisz, pomimo wszystko ja chcę żyć, nie chcę umierać, chcę być z tobą, ale również chcę mieć coś pewnego na zawsze, co mnie nigdy nie zawiedzie i co jest nieuniknione.
- To ma być ten pistolet?
- Tak. On. Ja muszę wiedzieć, że chwila, w której stałbym się nim, tym małym, podłym kłamcą i oszustem, będzie moim końcem również fizycznym, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Że nie będę już krzywdził nikogo.
- Nie jesteś szalony.
- Nie chcę mieć tej swobody wyboru, który i tak dokonuje się, kiedy nie odpowiadam za siebie i nie mam wglądu w to, co robię. Każda decyzja jest wtedy chora. Nie może jej być. Wtedy wiesz, do kogo zadzwonić.
- Do pana Nivena?
- Tak, do pana Nivena. I nie pozwól mi wybierać drogi szaleństwa. Ja chcę żyć, nie chcę tego pocałunku na dobranoc, ostatniego pocałunku…
- Nie dostaniesz go, dokąd masz mnie, jego i innych, którym na tobie zależy.
- Dokąd będę miał ten lęk. Ja nie umiem już żyć bez lęku. Tylko tak mi pomożesz.
- Dobrze.
- Dobrze?
- Zrobię to. Obiecuję, choć wiem, że nigdy do tego nie dojdzie.
- Pewnie tak, ale gdyby…
- Daję ci tę pewność, teraz już się nie zamartwiaj.
- Przechowasz tę kopertę?
- Przechowam.
- Z miłości?
- Z miłości.
- I jeśli…
- Tak, obiecuję.
- Teraz muszę nauczyć się z tym żyć. Poczuć to. Poczuć, że mam coś pewnego w życiu. Na zawsze i nikt mi tego już nie odbierze.
- Nikt. Dokąd ja będę przy tobie…
- Dokąd ty będziesz przy mnie…
Potem, gdy zapadła już noc, leżał i nie mógł zasnąć. Za oknem padał deszcz. Jego monotonna muzyka nastrajała do rozmyślań. Niedługo miała nadejść kolejna zima, a jesień odejść do tego niewidzialnego wymiaru, do którego odchodzą rzeczy niebyłe i przeżyte. Wiedział, że wie dużo, ale i bardzo mało…A może to dwie strony tego samego medalu? Patrzył na niekończące się ściany i sufity, na ciemność i czerń, odbywał swą znaną na pamięć podróż do krainy wymarłych snów, i myślał, obserwując jej spokojny sen:,,Dokąd idę, dokąd zmierzam…Nie wiem. Nie wiem tak samo dziś, jak nie wiedziałem wczoraj…I choćbym myślał do jutra, które będzie za tysiąc lat, nie wymyślę nic…”

Ale to było dawno…
Bardzo dawno temu – pewnej jesieni…
Kiedy jeszcze nie miał dziewięćdziesięciu pięciu lat, i kiedy Rita jeszcze żyła…






2008-09-16















Odpowiedz
#2
piękne, piękne! piszesz o miłości tak że zwala mnie z nóg. choć po drodze jest kilka trupów to nic nie znaczy. trzeba przeczytać ostatnią rozmowę Alexa z Ritą. kiedy to czytałam miałam mokre oczy mike. super.
Odpowiedz
#3
mike napisał(a):I wyszła z łazienki, gdzie przez tak długi czas układała sobie włosy.
Nie powinno zaczynać się zdania od spójnika, a tym bardziej całego akapitu. Jak sama nazwa wskazuje – spójnik coś z czymś spaja. Co ma w tym wypadku spajać, skoro po jednej z jego stron nic nie ma?

mike napisał(a):- Alex, czy ty naprawdę nie przesadzasz z tym piciem? – zapytała.
„Czy ty naprawdę nie przesadzasz?” - wydaje mi się, że „naprawdę” jest niepotrzebne, a nawet trochę odbiera zdaniu sens.


mike napisał(a):- Ależ skąd! Nie mniej, nie więcej niż trzeba. – odparł śmiejąc się i w tym śmiechu był trochę tragiczny. Chyba nawet bardziej niż trochę.
Kropka po „trzeba” nie jest potrzebna.

mike napisał(a):- Poczują wszystkie me, ukryte i niekryte walory – zażartował znów głupkowato.
Przecinek niepotrzebny.

mike napisał(a):- Jesteś to im winny.
Dziwny szyk. Czy nie lepiej byłoby: Jesteś im to winny?

mike napisał(a):- No to teraz był ten stopierwszy – uśmiechnął się do niej.
Sto pierwszy – rozdzielnie.

mike napisał(a):Nie mówiła nic przez dłuższą chwilę, on również, stali pod domem i patrzyli na jezioro.
Czy nie lepiej byłoby to zdanie podzielić na dwoje?

mike napisał(a):Daleko, pod trzciną, ktoś płynął łódką, płynnymi ruchami odpychając się od wody.
Jak można płynąć łódką pod trzciną? Tongue

mike napisał(a):- Dziś dam ci coś.
Znów dziwny szyk. Dziś coś ci dam – brzmiałoby lepiej.

Dlaczego zamiast cudzysłowu stawiasz dwa przecinki?

Muszę przyznać, że się trochę zawiodłem. Pierwsze Twoje opowiadanie, które przeczytałem, zrobiło na mnie niemałe wrażenie. To natomiast jest w moim odczuciu niestety mniej udane. Według mnie ten tekst jest przegadany. Powtórzenia, które a tamtym opowiadaniu wydały mi się ozdobą, tutaj trochę irytowały. Dialogi są zupełnie nienaturalne, a momentami puste... Całość natomiast napisana jest z taką trochę rozbuchaną, przeintelektualizowaną manierą. W mniejszej dawce byłoby to nawet atrakcyjne, ale chyba trochę przesadziłeś. Błędów też trochę się pojawiło, chociaż mniej-więcej od połowy nie szukałem ich już tak wnikliwie. Nie miałem siły, tekst jest niestety nużący...
Niewątpliwie wrażliwość mam nieco inną od użytkowniczki, którą doprowadziłeś do łez, bo ja przez wspomniany przez nią dialog przebrnąłem raczej z obojętnością Tongue
Jak już powiedziałem, rozczarowałem się nieco. Mam jednak nadzieję, że reszcie Twoich opowiadań bliżej do tego, które mi się tak podobało, niż to tego tutaj Wink
Odpowiedz
#4
Rozumiem, że nie wszystko Ci się mogło podobać.
Dialogi nie są puste.
Z każdego coś wynika.
Opowiadanie pochodzi z wydanego w 2009 roku mego zbioru 19 opowiadań i jest po korekcie redakcyjnej, uczynionej przez moje wydawnictwo, więc chyba nie należy już szukać tam błędów.
Może się podobać lub nie.
To kwestia gustu.
Co do reszty zaufajmy fachowcom.
Myślę, że poprawili mi prawie (!) wszystkie bykiSmile
Każdy lubi co innego, nieprawdaż?
Odpowiedz
#5
Jak widać należy szukać, bo ciągle są. Wybacz, ale pisanie "sto pierwszy" łącznie, to błąd ewidentny.
Dialogi nie są puste zupełnie, ale bywają momenty, w których są jałowe. Można by w nich opuścić wiele i nic by szczególnego na tym nie straciły a wcale nie wynikałoby z nich mniej niż obecnie.

Owszem, nie wszystkim się musi podobać. Cieszę się, że jako autor jesteś na tyle rozsądny, żeby sobie z tego zdawać sprawę Wink
Odpowiedz
#6
Dokładnie - każdy ma prawo do własnego osąduSmile
Odpowiedz
#7
Czytałem to opowiadanie dwa razy i wciąż doszukuję się nim nowych niezwykłych smaczków. Jest o dziwacznej, intensywnej miłości, ale nie tylko : bardzo mocno zarysowany jest wątek egzystencjalny i sensacyjny. Proza z najwyższej półki. Doskonała polszczyzna, fantastyczne, wciągające dialogi. Finał miażdży. Brawo, mike.
Odpowiedz
#8
Thanx, DoloresSmile
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości