16-03-2010, 18:26
Krzyż
Malował się przede mną okropny widok. Zniszczone kamienice czy zasypane gruzami ulicami miasta nie dodawały otuchy nawet najwytrwalszym, niektórzy co pamiętali jeszcze stare dobre czasy przeklinali w duchu to co się wydarzyło. Innych, tych co się urodzili po potopie zalewała krew a ręce drżały. Kiedyś tak piękne miasta teraz obracały się w pył, kiedyś tak piękne niebo teraz miało krwisto czerwony odcień. Idąc ulicami miasta człowiek widział mnóstwo szkieletów lub rozkładających się zwłok. Z resztą mało ludzi odważyło się wyjść poza bezpieczne granice kościołów. Tak cholernie mało nas zostało na tej przeklętej kuli. A jak to się zaczęło? Słyszeliśmy plotki, to wystarczyło. Podobno w Jerozolimie znaleziono jakiś dokument. Podobno nikt nie mógł się rozczytać. Podobno znalazł się jakiś idiota co go rozszyfrował i skazał nas ludzi na wyginięcie. Ale my jesteśmy jak karaluchy, przeżyjemy. Oni boją się miejsc świętych, poświęconych, więc to jest pewna linia oporu, silnego oporu. Nawet nie wiecie jak niewiele potrzeba by ludzie się zjednoczyli, tylko jednego pierdolonego końca świata. Kiedyś było tyle sprzeczek, dzisiaj każdy jest dla siebie bratem. Odżyły stare zakony, powstały nowe zasady. Wszystko po to żeby przeżyć. A teraz, teraz siedzimy między zrujnowanymi kamienicami ukrywając się przed szeptaczmami w fontannie. Pamiętam doskonale to miejsce, bawiłem się tutaj w dzieciństwie… .
Clark był trochę podenerwowany, co chwila patrzył się to na swój zegarek, to na niebo, jakby w nadziei że spadnie deszcz. Na próżno, deszcz przestał padać. Ani kropli od piętnastu lat. Obok niego opierając się o zniszczony pomnik od fontanny drzemał Fryzjer, przykryty swoim białym płaszczem na którym widniał starannie wymalowany czarny krzyż, tylko ręka mu zza niego wystawała. Trzymał w niej karabin maszynowy. Oczywiście poświęcony, świecka broń nie mogła „ich” uszkodzić. Najdalej był ojciec, potężnie zbudowany stary wyjadacz, którego prawą stronę twarzy zdobił ślad pazurów. Mówi się że był jedną z pierwszych ofiar demonów, które przeżyły. Ciemnoniebieskie oczy dodawały powagi jego kwadratowej twarzy. Z resztą był schowany pod kapturem, jak reszta towarzyszy. Na wypadek kwaśnego deszczu. Tak Kwas padał z nieba zamiast wody. Ojciec trzymał w lewej ręce lornetkę którą teraz kogoś wypatrywał a w prawej malutki różaniec. Nagle się odwrócił.
-Dobrze młodzi, widzę ducha. Powinien być tu za niespełna minutę.- Popatrzył na nas doświadczonym wzrokiem. –Clark obudź Fryzjera, bo jego chrapanie sprowadzi na nas zaraz zgraję szeptaczy.- Szeptacze były to demony zwiadowcy. Byli człekokształtni, kryli się pod szarymi płaszczami, ale nie byli ludźmi, nie mieli oczu ani uszu, ust także nie posiadali. Jedyne co im pozostało to nosy. Wyczuwali nas. Ich trójpalczaste dłonie zdobiły szpony ostre jak brzytwy, to właśnie dzięki nim Ojciec zawdzięczał swoje blizny, a w ich żyłach płynął kwas. We wszystkim tu był kwas, albo coś gorszego. Szeptacze byli szybcy, na szczęście mało wytrzymali. Często widywało się ich na polach bitwy gdy klękali nad poległymi. Co robili? Można się tylko domyślać.
Duch jak zawsze zjawił się niepostrzeżenie. On jako jedyny miał ciemny płaszcz, podobny do tych, które posiadały demony. Z pod kaptura nie wystawała nawet najmniejsza część jego twarzy. I tak nie było na co patrzeć, jako że duch miał cały czas zabandażowaną głowę czarnym materiałem. Tylko w miejscu oczu miał gogle ochronne. Nie był zbyt wysoki, za to był szczupły. Istniała legenda że kiedyś jakiś archanioł stąpił na ziemię i go pobłogosławił. Duch patrzył się to na nas to na Ojca jakby chcąc coś powiedzieć ale nie mógł, był niemową. Spod płaszcza wystawał długi, sztylet. Pomalowany czarną farbą żeby nie wyróżniać się z ruin. Zwiadowca chwycił Ojca za głowę. Na chwilę powiało cieplejsze powietrze. Tak duch wyrażał uczucia i przekazywał emocje, tak z nami rozmawiał. To znaczy nie z nami, co z Szefem i tylko z nim. Ojciec spojrzał się na szóstego z nas. Na rekruta, radiooperatora. Młodzik, tak go nazywaliśmy, wyróżniał się spośród nas czystością charakteru. Był nie skalany wojną. Jego młoda twarz wyrażała strach a ciemno oczy oglądały na wszystko z zaciekawieniem. On jedyny nie posiadał płaszcza, tylko biały kaptur. Miał na sobie lekką zbroję skurzaną a za broń służyła mu kusza i krótki miecz.
-Młody zgłoś bazie, że jesteśmy gotowi do rozpoczęcia operacji „krzyż”- Rekrut skinął głową i otworzył swój plecak, w którym trzymał przenośną radiostację i zaczął się łączyć. Operacja krzyż miała nam pomóc w znalezieniu „drogi”. Podobno znajdowała się gdzieś w katakumbach pod tutejszym szpitalem. Czym była „droga”? Był to pewien starożytny dokument jasno wskazujący co trzeba zrobić żeby odwrócić ten cały syf, który żeśmy narobili.
-I jak młody, co dowództwo ma nam do przekazania?- Rekrut uśmiechnął się nieśmiało.
-Sir. Melduję że Inkwizytor Hermes życzy nam powodzenia i oznajmia, że jeżeli spierdolimy sprawę to nie mamy po co wracać.- Ojciec uśmiechnął się szczerze.
-No to nie masz się czego bać bo my nie chrzanimy. Dobrze panowie, gotowi? Odlać się macie i porządnie wysrać, bo nie będzie potem czasu. Jeżeli ktoś chce może wracać, tchórzy nam nie potrzeba. – Wszyscy spojrzeliśmy po sobie, potem na młodego. Nikt się nie wycofał. Ojciec, skinął głową po czym przeskoczył murek dzielący nas od placu, który był otoczony kamienicami. Nie potrzebowaliśmy odprawy, wszyscy byliśmy szkoleni do tego zadania od miesiąca. Znaleźć, zabezpieczyć, wrócić. Proste nie? Biegliśmy ile sił w nogach. Mijając po drodze wraki samochodów, zniszczone sygnalizacje świetlne, wywrócone śmietniki czy spalone drzewa. Fryzjer zawsze miał jakiś komentarz co do mijanej przeszkody czy to był stary samochód czy stoisko z hot dogami. Clark tylko bardzo go pilnował żeby się nie zamotał. Byli przecież najlepszymi przyjaciółmi. Ja tylko zerkałem za siebie w stronę rekruta gdy byłem przy jakiejś przeszkodzie. Tak, pozostawanie w miejscu groziło szybkim zejściem z tego świata. Tylko Duch znów gdzieś zniknął jak z resztą za każdym razem gdy gdzieś wychodziliśmy. Co jakiś czas dotykało nas w umysłach jakieś takie wrażenie ciepła. To Zwiadowca dzielił się z nami doświadczeniami gdy tylko pozbył się jakiegoś demona. Zabijanie go podniecało, tak to ujmę. Wreszcie wpadliśmy na uliczki. Mogliśmy trochę zwolnić. Teraz zaczynał się prawdziwy labirynt mnóstwo ciemnych uliczek mnóstwo, zakamarków. Co prawda posiadaliśmy mapę, istniał przecież cech kartografów ale za bardzo im nie wierzyliśmy. Niektóre demony potrafiły wpływać na umysł. Trzymałem w rękach strzelbę samopowtarzalną „Zbawiciel” i krótki pistolet „koliber”. Sam nadałem im taką nazwę ponieważ każda broń musi się czymś wyróżniać. To nie może być dla ciebie kawałek stali, to ratuje tobie życie. Szliśmy bardzo powolutku, w mieście nie było żartów. Wróg mógł wybiec z każdych drzwi, zza każdej przeszkody. Niektóre szyby okien w budynkach były powybijane inne zamalowane na czarno. Przy wejściach najczęściej przejawiał się jeden motyw. Przyczepiona taśma odblaskowa z napisami „Odejdź” czy „Zaraza”. Tak na początku tego wszystkiego myśleliśmy że to zaraza ale gdy tylko pojawiły się szeptacze i rycerze apokalipsy, zmieniliśmy zdanie. Każdy się rozglądał. Nikt nie chciał być tym, który zawali sprawę. Tym, przez którego inni zginą. Tak więc panowała nerwowa atmosfera. Każda broń była przygotowana do strzału czy uderzenia. Tylko Ojciec wciąż patrzył się to na kompas to na mapę, które trzymał w dłoniach. Co chwila skręcaliśmy. Lewo, prawo, długa prosta, prawo, lewo, lewo, prawo. Aż wreszcie dotarliśmy do wielkiego budynku, przed, którym stała karetka pogotowia. Ogromny wymalowany czerwony krzyż jasno wskazywał że stoimy przed szpitalem. Zatrzymaliśmy się tu na chwilę żeby odsapnąć. Nie wchodziliśmy do środka. Ojciec kazał mi i Clarkowi sprawdzić ambulans. Podeszliśmy do jego tylnich drzwiczek powoli. Clark stał pierwszy, ja za nim. Na początku zapukał. Nasłuchiwaliśmy, miałem już wycelowaną strzelbą. Jako że nic nie dochodziło ze środka. Clark delikatnie chwycił za klamkę po czym spojrzał na mnie, kiwnąłem potwierdzająco głową. Pociągnął mocno klamką i schował się za otwierającymi drzwiami, tak żeby nie oberwać od mojego strzału. Byłem przygotowany, że w środku będzie jakiś demon, a tu nic. Pojazd był pusty. Wszedłem do środka aby się rozejrzeć. Kilka opakowań po lekarstwach leżało porozrzucanych na podłodze, na szczęście była też jakaś apteczka. Medykamentów nigdy za wiele. Już miałem wychodzić gdy nagle usłyszałem świst powietrza i krzyk, potem zapadła cisza. Próbowałem się wydostać najszybciej jak się tylko dało. Gdy tylko wyskoczyłem na zewnątrz, przeraziło mnie to co zobaczyłem. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to Clarka reanimującego Młodego, rekrut miał rozoraną nogę. Obok leżało truchło szeptacza. Dalej, za przewróconym wrakiem samochodu kryli się Ojciec i Fryzjer. Zrobiło się ciemno, lekki śnieżek zaczął prószyć. Temperatura spadła, bardzo. Clark przerwał na chwilę reanimację gdy tylko mnie zobaczył. Wiedzieliśmy co zaraz się stanie więc nie było czasu do stracenia. Zacząłem biec w ich stronę gdy tylko zauważyłem że Clark macha. Chwyciliśmy młodego pod pachy i zaczęliśmy ciągnąć do wraku. Fryzjer krzyczał żebyśmy się pospieszyli, a ojciec jak zwykle rozglądał się przy pomocy swojej lornetki, chociaż przed nim rysowała się prosta, wąska ulica, do której dochodziły odnogi innych wąskich ulic. Ogólnie to do placu na którym się znajdowaliśmy, dochodziło sześć takich uliczek i droga główna. Gdy tylko dotargaliśmy młodego do wraku. Ja zająłem miejsce obserwatora, a Clark zaczął „reperować” rekruta. Zapanowała niepokojąca cisza. Wszyscy nasłuchiwali. Ojciec odchrząknął.
-Co z nim będzie?- wskazał na rekruta, który zaczął odzyskiwać przytomność. Clark tylko kiwnął przecząco głową.
-Żyć będzie, ale jeżeli nie otrzyma zaawansowanej pomocy medycznej to może stracić nogę. Gdybyśmy mieli więcej środków przeciwbólowych, oddałem mu już swoje.- Przypomniało mi się że zabrałem tamtą apteczkę z wozu. Szybko wyjąłem ją zza płaszcza i rzuciłem w stronę Clarka, ten złapał w locie i uśmiechnął się w podzięce. Zaczął obwiązywać nogę młodego dodatkowymi bandażami. Usłyszeliśmy przeraźliwe wycie, zrobiło się jeszcze chłodniej. Wszyscy po kolei zaczęli wbijać sobie w uda strzykawki ze środkami pomagającymi stymulować pracę umysłu. Poprawiały spostrzegawczość. Musieliśmy to zrobić, ponieważ wilki nie były łatwymi przeciwnikami. Psopodobne stworzenia o przepalonej skórze, nienawistnym spojrzeniu i trującym oddechu były jednymi z niewielu demonów które atakowały z taką zaciętością. Stado tych stworów mogło liczyć nawet do trzydziestu osobników. Całe szczęście że byliśmy w wąskiej uliczce, ponieważ na otwartej przestrzeni nie mielibyśmy szans, okrążyły by nas i pozabijałyby po kolei.
Ojciec kazał odbezpieczyć broń kiedy pierwsze demony wypadły zza zakrętu. Zaczęła się bitwa. Wilki zbliżały się w przerażającym tempie. Widać było już ślinę kapiącą z ich pysków. Były głodne. Kiedy podeszły na odległość trzydziestu metrów ojciec kazał otworzyć ogień. Pierwsze w szeregu padły bez życia. Ale to było za mało, demony ciągle wylewały się z bocznych uliczek. Słychać było przeraźliwe wycie a w powietrzu unosił się odór zgnilizny. Czy to możliwe że trafiliśmy na więcej niejedno stado? Jeżeli tak to pisana nam śmierć. Ja nie strzelałem. Z moją strzelbą czekałem aż zbliżą się bardzo bliziutko w wtedy zabijałem. Po jakiś piętnastu minutach, zaczynało brakować amunicji. Ojciec zaczął rzucać w przeciwników granatami wypełnionymi wodą święconą. Broń ta była przeznaczona na większych przeciwników a nie na takie przychlasty. Jeden granat zabijał do piętnastu przeciwników. Ale ich wciąż przybywało. Gdy już wyczerpałem całą amunicję, zacząłem się rozglądać za drogą ucieczki. Znalazłem, ciężkie drzwi w kamienicy za nami mogły przetrzymać niejeden szturm wilków. Chwyciłem Ojca za ramie.
-Sierżancie! Za nami po prawej stronie w kamienicy! Drzwi! Wydaje mi się że mogłyby przetrzymać ich natarcie!- Krzyczałem ile sił w płucach. Ojciec się odwrócił.
-Dobrze! Sprawdź je! Weź ze sobą plecak młodego! Radiostacja to jedyna rzecz przez, którą wezwiemy posiłki.- Spojrzałem za siebie żeby zlokalizować pakunek. Znajdował się niedaleko karetki popędziłem ile sił w nogach, mijając po drodze owe drzwi. Wiem mogłem sprawdzić czy są otwarte ale chęć wykonania zadania mnie oślepiła. Torba młodego leżała koło martwego szeptacza, zatrzymałem się na chwilę wiedziony chęcią zajrzenia pod kaptur demona. Szybko zaniechałem tego zamiaru, gdyż przypomniałem sobie jak szybko giną ci co się na to odważą. Gdy biegłem powrotem. Widziałem bardzo dobrze jak moi bracia się wycofują. Pierwszy szedł klark, niósł na barkach młodego za nim podążali Fryzjer i Ojciec. To rzucając granatami, to strzelając z broni standardowej. Gdy tylko dotarłem do drzwi próbowałem je otworzyć. Na nic, były zamknięte na głucho.
-Wywarz je! –Wrzasnął Carl. Na początku też miałem taki zamiar ale później pomyślałem, że wywarzone drzwi trudno będzie potem zamknąć. Więc i tak zginiemy. Gdy tylko zwierzęta usłyszały Głuch szczęk w broni Fryzjera, a potem Ojca. Zwolniły i zaczęły nas okrążać. Chciały się pobawić „mięsem”. Fryzjer dopadł do drzwi i zaczął w nie uderzać, krzycząc przeraźliwie żeby się otworzyły. Wszystkim nam podskoczyło ciśnienie. Mi osobiście serce waliło jak opętane. Czyżby taki miał być koniec siódmej drużyny specjalnej zakonu krzyżackiego? Nagle okno na ostatnim piętrze kamienicy rozwarło się z hukiem. Ostrzał ciężkiego
karabinu maszynowego zwiastował nadchodzący ratunek. A krzyki osoby obsługującej go były jak miód dla ucha.
-Macie kurwa mięsko. Chcecie jeszcze? Spieprzać mi stąd!- Wilki skomląc zaczęły uciekać. Drzwi piszcząc się otworzyły. Za nimi stał starszy mężczyzna w pancerzu wspomaganym.
No dobra CDN. Wiem są błędy nie jestem przecież bogiem i nie widzę wszystkiego. Ja teraz idę czytać wasze teksty a wy poczytajcie to.