12-12-2010, 19:27
Harry Potter - Hermiona/Scabior
______________________________
PROLOG
Tego dnia pogoda zdecydowanie nie była taka, jaka być powinna. Zakupy na zalewanej deszczem Pokątnej, z ciężką siatką, wrzeszczącym dzieciakiem uwieszonym u ręki i drugim obskakującym wszystkie witryny wzdłuż całej ulicy, bynajmniej nie należały do przyjemności. Wolną ręką poszukiwała w torbie parasola, nieliczne srebrne monety, które pobrzękiwały do tej pory w jej kieszeni, wraz z poruszeniem się poły płaszcza, wysypały się na ulicę z donośnym brzękiem.
- William! – zero odzewu. Chłopiec nadal stał z nosem dosłownie przylepionym do wystawy apteki „Slug&Jiggers”, na której, nad proszkami w pięknych buteleczkach, wisiała przypominająca abażur, imponująca dekoracja z mocno nieprzyjemnie wyglądających kłów i pazurów. Ciemnowłosy jedenastolatek o pociągłej twarzy z przekrzywioną w lewą stronę głową, próbował odczytać napisy wykaligrafowane na buteleczkach.
Sibyl podjęła próbę pochylenia się, jednak szarpiący jej rękę rozwydrzony ośmioletni blondynek skutecznie to uniemożliwiał. Po szkłach okularów płynęły strużki deszczu.
- Impervius! – mruknęła kobieta celując różdżką w okulary. Widoczność natychmiast uległa poprawie. – William, ile razy mam cię wołać? - kobieta przeklęła w myślach ojca dzieciaków. „Że też musiały się podać na tego nieudacznika… Siedzi zapewne teraz w jakimś obskurnym pubie i zalewa się w trupa Ognistą.” – pomyślała, po czym bez namysłu podeszła do witryny apteki i szarpnęła za ramię starszego syna. Chłopak odwrócił się niespiesznie, wciąż z wyrazem zamyślenia w szarych oczach. Widok matki natychmiast wyrwał go z zadumy.
- Pozbieraj. – rzuciła niezadowolona, wskazując łokciem w stronę rozsypanych na chodniku monet. – I nie zatrzymuj się przy każdym sklepie, nie mamy czasu.
Szli prostą uliczką do mieszczącego się na samym jej końcu Banku Gringotta. Przy wejściu minęli kobietę z roześmianą od ucha do ucha dziewczynką, która podskakiwała, wymachując sakiewką trzymaną w pulchnej dłoni. Ciemnowłosy chłopiec bez namysłu podłożył nogę dziewczynce, która wylądowała prosto na zabłoconej ulicy, jej błękitną sukienkę ozdobiły rozległe plamy brudu. Dzieciak uśmiechnął się nieznacznie, słysząc płacz małej czarownicy.
- Jak pani syna pilnuje?! – wrzasnęła rozzłoszczona kobieta i natychmiast podbiegła do córki. Sibyl rzuciła jej tylko przelotne spojrzenie pełne niechęci i wraz z dziećmi weszła do środka. Podeszła z gracją do najbliższego okienka, goblin o rozwichrzonych siwych włosach oderwał się na moment od przeliczania galeonów i spojrzał na nią z góry.
- Chciałabym dokonać wypłaty. – kobieta podała mu mały złoty kluczyk.
- Nazwisko?
- Scabior. Sibyl Scabior.
***
Ekspres linii Londyn-Hogwart odjeżdżał z peronu 9 i ¾ po raz szósty zabierając ze sobą Williama Scabiora. Blady chłopak z godłem Slytherinu przyszytym na piersi zaciągnął zasłony i rozparł się wygodnie na siedzeniu w pustym przedziale. Z niewielkiego plecaka wyjął podręcznik do astronomii i mugolskie czasopismo ze zdjęciami roznegliżowanych panienek o wyjątkowo pustych spojrzeniach. Jak co roku miał nadzieję, że nikt nie zapuka do przedziału i jak co roku, właśnie ktoś zapukał. Drzwi odsunęły się i stanął w nich zgarbiony, przysadzisty chłopak o rozbieganym spojrzeniu, chyba z siódmego roku, William mijał się z nim często w salonie, jednak nigdy go nie poznał. Bez przyzwolenia nastolatek usiadł na siedzeniu naprzeciwko i wyciągnął do niego rękę:
- Amycus Carrow.
***
- Co jest?
- Ojej… - ciemnowłosy szesnastolatek zacmokał z udawaną dezaprobatą lustrując wzrokiem długi list – Mój kochany ojczulek wreszcie odszedł z tego świata. Mamcia wrzuciła go spetryfikowanego do stawu pełnego jeżanek. Cóż, z tatusia niewiele zostało.
- A matka gdzie? – spytała przygarbiona dziewczyna o ziemistej cerze.
- Jak to gdzie, śliczna? W Azkabanie, już od wczoraj. – odparł z nonszalancją. Alecto Carrow spłonęła rumieńcem, całkowicie niepotrzebnie, ponieważ nikt nigdy nie uważał jej za śliczną, ani nawet ładną, odzywki tego typu były po prostu kwestią przyzwyczajenia chłopaka. Spojrzał w stronę stołu Puchonów, przy którym grupka ciapowato wyglądających dzieciaków pocieszała właśnie spłakanego blondynka. „O mój Boże” – pomyślał William patrząc z politowaniem na młodszego brata – „Gdzie się taki uchował?”. W końcu ani ich zapuszczona rezydencja na przedmieściach Bradford, ani atmosfera w domu bynajmniej nie sprzyjały rozwijaniu się obdarzonej tak słabym charakterem persony, jaką był Randall. „Widać żałuje starej mamuśki. Chyba czas mu przypomnieć, jak iście po mugolsku łoiła go psią smyczą.” – pomyślał chłopak, nadgryzając kanapkę. Mimo ogromnej niechęci nie mógł jednak nienawidzić brata, wszelkie próby zrażenia do siebie rodzeństwa nie przyniosły efektów, doszedł w końcu do wniosku, że młodszy brat wydaje mu się w jakiś sposób… milutki. Całkowicie skapitulował, kiedy Randy niemalże z uśmiechem oddał mu tubkę swojej pasty do zębów, którą w wakacje William napełnił dla zabawy cuchnącym żabim skrzekiem i białą farbą. Szesnastolatek wyciągnął z torby mapę układów gwiezdnych i oderwał się od rozmowy znajomych. Czego jak czego, ale astronomii nigdy nie miał dość.
***
- Jesteś pewny, że chcesz to robić? Wiesz, taka robota niesie ze sobą sporo ewentualnych konsekwencji.
- Znasz mnie, mam gdzieś konsekwencje. Poza tym bardzo potrzebne mi złoto, a za to dobrze płacą. Hylett czeka na swój tysiąc galeonów, Munder na dwa. To wszystko jest raczej bezterminowe, ale cierpliwość też ma swoje granice. – zaśmiał się nerwowo dwudziestosiedmioletni William Scabior, po czym poluźnił zawiązany na szyi brązowy szalik, miał dziwne wrażenie, że węzeł zaczyna go dusić.
- Ach, czyli mam rozumieć, że zmuszają cię do tego pobudki czysto finansowe, a nie bezgraniczne poparcie deklarowane sprawom Czarnego Pana? – spytał Amycus, wygładzając swoją długą szatę. Zapadła krótka chwila ciszy.
- Oczywiście, że go popieram, inaczej nie byłoby mnie tutaj. – odparł nieco zbyt niepewnie William. Nie skłamał, ale i nie powiedział całej prawdy. Jego skromnym zdaniem brzydzenie się nieczystością krwi było absurdalne, jego ciotka, jedyna w miarę normalna osoba w rodzinie, była przecież szlamą, poza tym sam lubił zabawiać się z nieświadomymi niczego mugolskimi kobietkami, którym potem całe zajście z zadowoleniem wymazywał z pamięci. Cała reszta była mu przyjemnie obojętna, na tyle, że ze spokojem mógł pracować dla idei Czarnego Pana.
- Dobrze, zarekomenduję cię. Czekaj na sowę z Ministerstwa.
Scabior skinął głową i bez słowa wyszedł z „Dziurawego Kotła”, tuż za progiem zapalając papierosa.
***
Był wściekły. Już dwa dni szwędał się po odludnej puszczy z bandą przytępawych patałachów. Prymitywne namioty, obrzydliwe żarcie, a Pottera ani widu, ani słychu. Noc dawno już zapadła, trochę za zimna, jak na tamte rejony. Zamykał pochód, rozglądając się co jakiś czas dokoła i przyświecając sobie bukową różdżką. Tuvlin szedł kilka metrów przed nim, niosąc na ramionach oszołomionego chłopaka, którego złapali kilka godzin wcześniej. Jak odstawią go całego i zdrowego do Ministerstwa, to pewnie kochane władze sypną im do rąk sporo galeonów. Scabior miał właśnie zająć się na powrót studiowaniem układów gwiezdnych, kiedy…
- Chwila, chwila, chwila… Co to? – powiedział cicho, wszyscy jego towarzysze zatrzymali się. Cofnął się kilka kroków do miejsca, w którym powietrze bynajmniej nie pachniało nadgniłymi liśćmi i drzewami iglastymi.
- Czuję zapach… - zamknął oczy, mocno wciągnął powietrze i od razu wyczuł coś dziwnego, jakby… kadzidło? Tak, właśnie tak pachniało w kościele, w którym był zresztą tylko raz w całym swoim życiu. Wyczuwał coś jeszcze… jakby znów był w Miodowym Królestwie i z zamiłowaniem wcinał kolejną bryłę kremowego nugatu. No i na dodatek jakieś obrzydliwie mdłe kwiatki. Wyraźnie damskie perfumy. Starał nie skupiać się na tym, że zapach raczej go odrzuca, otworzył oczy i rozejrzał się, wokół całkowita pustka. A gdyby tak wyciągnąć rękę…
ŁUP!
- Co ty wyprawiasz?! – wrzasnął do Tuvlina, który zrzucił z barków nieprzytomnego chłopaka i właśnie zrobił ogromny łyk Ognistej Whisky z obrzydliwie brudnej piersiówki.
- Ciężki jest… - wychrypiał.
- Co, mam go ponieść za ciebie? – spytał William, robiąc przesadnie teatralny przyzwalający ruch ręką.
- Dobra, dzięki. – odparł zadowolony z siebie mężczyzna.
- Zwariowałeś? Podnieś go. – rzucił Scabior i w tym samym momencie zorientował się, że zapach całkowicie się ulotnił.
„Może to tylko jakiś omam? W końcu dawno już z nikim nie spałem. Oj, William, William, ale ci się zachciewa… Starzejesz się.” – pomyślał Scabior i skupiając wzrok z powrotem na rozgwieżdżonym, czystym niebie, ruszył za kolumną w dalszą drogę.
***
- Coś tu jest! – Scabior usłyszał donośny głos Coy’a. Szybko wbiegł na niewielkie wzniesienie. Forest of Dean faktycznie wyglądało pięknie. Niski szmalcownik stał przy drzewie, którego pień ktoś przewiązał długim, kolorowym szalikiem. William podszedł do drzewa, odwiązał materiał i dokładnie go obejrzał. Pośrodku przyszyty był krótki skrawek bawełny z wyhaftowanym krzywo napisem „H.G” i ten znajomy zapach… kadzidło! Potter, puszcza, perfumy, szalik… H.G… Potter… Hermiona Granger! Fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce.
- Tu był Potter. Chyba jesteśmy na właściwym tropie. – zawołał Scabior, po czym odwiązał swój brązowy szalik i zastąpił go kolorowym.
- Już niedługo, panno Granger. Niedługo się spotkamy, piękna. – wyszeptał z ironicznym uśmiechem, w zamyśleniu bawiąc się troczkami szala.
_________________________
Mogę określić ten tekst jako mój osobisty debiut pisarski, a na pewno debiut w tematyce Harry'ego Pottera Niestety nie uświadczysz tu ani cudownej fabuły, ani błyskotliwego dowcipu, ani zaskakującej puenty. Ba! Mogły nawet wkraść się tam błędy interpunkcyjne! Mimo to żywię jednak nadzieję, że przebrnęliście przez prolog bez większych problemów i zechcecie pochwalić/zmieszać z błotem/skrytykować moją pracę
Bardzo was do tego zachęcam!
______________________________
PROLOG
Tego dnia pogoda zdecydowanie nie była taka, jaka być powinna. Zakupy na zalewanej deszczem Pokątnej, z ciężką siatką, wrzeszczącym dzieciakiem uwieszonym u ręki i drugim obskakującym wszystkie witryny wzdłuż całej ulicy, bynajmniej nie należały do przyjemności. Wolną ręką poszukiwała w torbie parasola, nieliczne srebrne monety, które pobrzękiwały do tej pory w jej kieszeni, wraz z poruszeniem się poły płaszcza, wysypały się na ulicę z donośnym brzękiem.
- William! – zero odzewu. Chłopiec nadal stał z nosem dosłownie przylepionym do wystawy apteki „Slug&Jiggers”, na której, nad proszkami w pięknych buteleczkach, wisiała przypominająca abażur, imponująca dekoracja z mocno nieprzyjemnie wyglądających kłów i pazurów. Ciemnowłosy jedenastolatek o pociągłej twarzy z przekrzywioną w lewą stronę głową, próbował odczytać napisy wykaligrafowane na buteleczkach.
Sibyl podjęła próbę pochylenia się, jednak szarpiący jej rękę rozwydrzony ośmioletni blondynek skutecznie to uniemożliwiał. Po szkłach okularów płynęły strużki deszczu.
- Impervius! – mruknęła kobieta celując różdżką w okulary. Widoczność natychmiast uległa poprawie. – William, ile razy mam cię wołać? - kobieta przeklęła w myślach ojca dzieciaków. „Że też musiały się podać na tego nieudacznika… Siedzi zapewne teraz w jakimś obskurnym pubie i zalewa się w trupa Ognistą.” – pomyślała, po czym bez namysłu podeszła do witryny apteki i szarpnęła za ramię starszego syna. Chłopak odwrócił się niespiesznie, wciąż z wyrazem zamyślenia w szarych oczach. Widok matki natychmiast wyrwał go z zadumy.
- Pozbieraj. – rzuciła niezadowolona, wskazując łokciem w stronę rozsypanych na chodniku monet. – I nie zatrzymuj się przy każdym sklepie, nie mamy czasu.
Szli prostą uliczką do mieszczącego się na samym jej końcu Banku Gringotta. Przy wejściu minęli kobietę z roześmianą od ucha do ucha dziewczynką, która podskakiwała, wymachując sakiewką trzymaną w pulchnej dłoni. Ciemnowłosy chłopiec bez namysłu podłożył nogę dziewczynce, która wylądowała prosto na zabłoconej ulicy, jej błękitną sukienkę ozdobiły rozległe plamy brudu. Dzieciak uśmiechnął się nieznacznie, słysząc płacz małej czarownicy.
- Jak pani syna pilnuje?! – wrzasnęła rozzłoszczona kobieta i natychmiast podbiegła do córki. Sibyl rzuciła jej tylko przelotne spojrzenie pełne niechęci i wraz z dziećmi weszła do środka. Podeszła z gracją do najbliższego okienka, goblin o rozwichrzonych siwych włosach oderwał się na moment od przeliczania galeonów i spojrzał na nią z góry.
- Chciałabym dokonać wypłaty. – kobieta podała mu mały złoty kluczyk.
- Nazwisko?
- Scabior. Sibyl Scabior.
***
Ekspres linii Londyn-Hogwart odjeżdżał z peronu 9 i ¾ po raz szósty zabierając ze sobą Williama Scabiora. Blady chłopak z godłem Slytherinu przyszytym na piersi zaciągnął zasłony i rozparł się wygodnie na siedzeniu w pustym przedziale. Z niewielkiego plecaka wyjął podręcznik do astronomii i mugolskie czasopismo ze zdjęciami roznegliżowanych panienek o wyjątkowo pustych spojrzeniach. Jak co roku miał nadzieję, że nikt nie zapuka do przedziału i jak co roku, właśnie ktoś zapukał. Drzwi odsunęły się i stanął w nich zgarbiony, przysadzisty chłopak o rozbieganym spojrzeniu, chyba z siódmego roku, William mijał się z nim często w salonie, jednak nigdy go nie poznał. Bez przyzwolenia nastolatek usiadł na siedzeniu naprzeciwko i wyciągnął do niego rękę:
- Amycus Carrow.
***
- Co jest?
- Ojej… - ciemnowłosy szesnastolatek zacmokał z udawaną dezaprobatą lustrując wzrokiem długi list – Mój kochany ojczulek wreszcie odszedł z tego świata. Mamcia wrzuciła go spetryfikowanego do stawu pełnego jeżanek. Cóż, z tatusia niewiele zostało.
- A matka gdzie? – spytała przygarbiona dziewczyna o ziemistej cerze.
- Jak to gdzie, śliczna? W Azkabanie, już od wczoraj. – odparł z nonszalancją. Alecto Carrow spłonęła rumieńcem, całkowicie niepotrzebnie, ponieważ nikt nigdy nie uważał jej za śliczną, ani nawet ładną, odzywki tego typu były po prostu kwestią przyzwyczajenia chłopaka. Spojrzał w stronę stołu Puchonów, przy którym grupka ciapowato wyglądających dzieciaków pocieszała właśnie spłakanego blondynka. „O mój Boże” – pomyślał William patrząc z politowaniem na młodszego brata – „Gdzie się taki uchował?”. W końcu ani ich zapuszczona rezydencja na przedmieściach Bradford, ani atmosfera w domu bynajmniej nie sprzyjały rozwijaniu się obdarzonej tak słabym charakterem persony, jaką był Randall. „Widać żałuje starej mamuśki. Chyba czas mu przypomnieć, jak iście po mugolsku łoiła go psią smyczą.” – pomyślał chłopak, nadgryzając kanapkę. Mimo ogromnej niechęci nie mógł jednak nienawidzić brata, wszelkie próby zrażenia do siebie rodzeństwa nie przyniosły efektów, doszedł w końcu do wniosku, że młodszy brat wydaje mu się w jakiś sposób… milutki. Całkowicie skapitulował, kiedy Randy niemalże z uśmiechem oddał mu tubkę swojej pasty do zębów, którą w wakacje William napełnił dla zabawy cuchnącym żabim skrzekiem i białą farbą. Szesnastolatek wyciągnął z torby mapę układów gwiezdnych i oderwał się od rozmowy znajomych. Czego jak czego, ale astronomii nigdy nie miał dość.
***
- Jesteś pewny, że chcesz to robić? Wiesz, taka robota niesie ze sobą sporo ewentualnych konsekwencji.
- Znasz mnie, mam gdzieś konsekwencje. Poza tym bardzo potrzebne mi złoto, a za to dobrze płacą. Hylett czeka na swój tysiąc galeonów, Munder na dwa. To wszystko jest raczej bezterminowe, ale cierpliwość też ma swoje granice. – zaśmiał się nerwowo dwudziestosiedmioletni William Scabior, po czym poluźnił zawiązany na szyi brązowy szalik, miał dziwne wrażenie, że węzeł zaczyna go dusić.
- Ach, czyli mam rozumieć, że zmuszają cię do tego pobudki czysto finansowe, a nie bezgraniczne poparcie deklarowane sprawom Czarnego Pana? – spytał Amycus, wygładzając swoją długą szatę. Zapadła krótka chwila ciszy.
- Oczywiście, że go popieram, inaczej nie byłoby mnie tutaj. – odparł nieco zbyt niepewnie William. Nie skłamał, ale i nie powiedział całej prawdy. Jego skromnym zdaniem brzydzenie się nieczystością krwi było absurdalne, jego ciotka, jedyna w miarę normalna osoba w rodzinie, była przecież szlamą, poza tym sam lubił zabawiać się z nieświadomymi niczego mugolskimi kobietkami, którym potem całe zajście z zadowoleniem wymazywał z pamięci. Cała reszta była mu przyjemnie obojętna, na tyle, że ze spokojem mógł pracować dla idei Czarnego Pana.
- Dobrze, zarekomenduję cię. Czekaj na sowę z Ministerstwa.
Scabior skinął głową i bez słowa wyszedł z „Dziurawego Kotła”, tuż za progiem zapalając papierosa.
***
Był wściekły. Już dwa dni szwędał się po odludnej puszczy z bandą przytępawych patałachów. Prymitywne namioty, obrzydliwe żarcie, a Pottera ani widu, ani słychu. Noc dawno już zapadła, trochę za zimna, jak na tamte rejony. Zamykał pochód, rozglądając się co jakiś czas dokoła i przyświecając sobie bukową różdżką. Tuvlin szedł kilka metrów przed nim, niosąc na ramionach oszołomionego chłopaka, którego złapali kilka godzin wcześniej. Jak odstawią go całego i zdrowego do Ministerstwa, to pewnie kochane władze sypną im do rąk sporo galeonów. Scabior miał właśnie zająć się na powrót studiowaniem układów gwiezdnych, kiedy…
- Chwila, chwila, chwila… Co to? – powiedział cicho, wszyscy jego towarzysze zatrzymali się. Cofnął się kilka kroków do miejsca, w którym powietrze bynajmniej nie pachniało nadgniłymi liśćmi i drzewami iglastymi.
- Czuję zapach… - zamknął oczy, mocno wciągnął powietrze i od razu wyczuł coś dziwnego, jakby… kadzidło? Tak, właśnie tak pachniało w kościele, w którym był zresztą tylko raz w całym swoim życiu. Wyczuwał coś jeszcze… jakby znów był w Miodowym Królestwie i z zamiłowaniem wcinał kolejną bryłę kremowego nugatu. No i na dodatek jakieś obrzydliwie mdłe kwiatki. Wyraźnie damskie perfumy. Starał nie skupiać się na tym, że zapach raczej go odrzuca, otworzył oczy i rozejrzał się, wokół całkowita pustka. A gdyby tak wyciągnąć rękę…
ŁUP!
- Co ty wyprawiasz?! – wrzasnął do Tuvlina, który zrzucił z barków nieprzytomnego chłopaka i właśnie zrobił ogromny łyk Ognistej Whisky z obrzydliwie brudnej piersiówki.
- Ciężki jest… - wychrypiał.
- Co, mam go ponieść za ciebie? – spytał William, robiąc przesadnie teatralny przyzwalający ruch ręką.
- Dobra, dzięki. – odparł zadowolony z siebie mężczyzna.
- Zwariowałeś? Podnieś go. – rzucił Scabior i w tym samym momencie zorientował się, że zapach całkowicie się ulotnił.
„Może to tylko jakiś omam? W końcu dawno już z nikim nie spałem. Oj, William, William, ale ci się zachciewa… Starzejesz się.” – pomyślał Scabior i skupiając wzrok z powrotem na rozgwieżdżonym, czystym niebie, ruszył za kolumną w dalszą drogę.
***
- Coś tu jest! – Scabior usłyszał donośny głos Coy’a. Szybko wbiegł na niewielkie wzniesienie. Forest of Dean faktycznie wyglądało pięknie. Niski szmalcownik stał przy drzewie, którego pień ktoś przewiązał długim, kolorowym szalikiem. William podszedł do drzewa, odwiązał materiał i dokładnie go obejrzał. Pośrodku przyszyty był krótki skrawek bawełny z wyhaftowanym krzywo napisem „H.G” i ten znajomy zapach… kadzidło! Potter, puszcza, perfumy, szalik… H.G… Potter… Hermiona Granger! Fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce.
- Tu był Potter. Chyba jesteśmy na właściwym tropie. – zawołał Scabior, po czym odwiązał swój brązowy szalik i zastąpił go kolorowym.
- Już niedługo, panno Granger. Niedługo się spotkamy, piękna. – wyszeptał z ironicznym uśmiechem, w zamyśleniu bawiąc się troczkami szala.
_________________________
Mogę określić ten tekst jako mój osobisty debiut pisarski, a na pewno debiut w tematyce Harry'ego Pottera Niestety nie uświadczysz tu ani cudownej fabuły, ani błyskotliwego dowcipu, ani zaskakującej puenty. Ba! Mogły nawet wkraść się tam błędy interpunkcyjne! Mimo to żywię jednak nadzieję, że przebrnęliście przez prolog bez większych problemów i zechcecie pochwalić/zmieszać z błotem/skrytykować moją pracę
Bardzo was do tego zachęcam!