Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Odpływ
#1
Przez siedem dni czekałem na Ciebie.
Przez cały tydzień oczekiwałem wieści mogącej zaświadczyć, że Ty naprawdę istniejesz…
Morze wkradało się nocami w wąskie przesmyki wyżłobione podstępnie przez sztormowe fale.
Poszarpana linia portowego nabrzeża usiana była truchłami obumarłych dźwigów.
Nie mogąc odnaleźć snu, włóczyłem się wzdłuż opustoszałych doków niczym bezrobotny spawacz.
Poszarzałe rybitwy wiodły nad moją głową odwieczny spór o wyrzuconą na brzeg flądrę.
Niedziela zastała mnie na wydmach, gdzie rozpamiętywałem Twój zapach, ciężki i korzenny.
Nurzałem dłonie w piasku aż po wykręcone reumatyzmem tęsknoty nadgarstki.
Jakbym z jego ziaren odczytać umiał jakąkolwiek wróżbę…
Po tygodniu dopiero zrozumiałem, że zabrała Cię fala odpływu, daleko, aż na przeciwległy brzeg.
Nigdy nie przestanę użalać się nad sobą.
Nigdy też nie będę umiał przynależeć nikomu innemu tak naprawdę.
Pożałowania tylko godny, jak morszczyn wdeptany w linię brzegu.
Wszystko to odbyło się tak niepostrzeżenie, że nie jestem w stanie odnieść się do Twojego zniknięcia z cichą nawet akceptacją.
Wyobraźnia podsuwa mi obrazy, których przechowywanie w pamięci choćby i latami nie byłoby uciążliwe i przykre, mimo ich ostatecznego zabarwienia. Gdy przymykam zmęczone wypatrywaniem Ciebie oczy, widzę okrętowy kadłub, porośnięty bokobrodami alg. Nieco powyżej linii zanurzenia widnieją białe plamy morskiej soli, nieregularne i brzydkie, jak wapienne wykwity na starannie wymurowanej klinkierowej ścianie. Woda wypełniająca kanał portu, zielonkawa i cuchnąca popłuczynami okrętowej zęzy, kołysze leniwie przepastnym brzuchem pasażerskiego pięćdziesięciotysięcznika. Nie muszę wspinać się na palce, by dojrzeć trap. Natura obdarzyła mnie ponadprzeciętnym wzrostem, śledzę więc ponad głowami innych jak krząta się załoga, odrzucająca warkocze cum i przenosząca w głąb ładowni ostatnie pakunki. Zgromadzeni na brzegu wymachują tym, co kto ma pod ręką. Idą w ruch chusty i chusteczki (nawet te jednorazowe, śnieżnobiałe i rozsiewające woń eukaliptusa, różanych płatków, bądź mięty), parasolki i parasole, zdjęte na chwilę damskie rękawiczki i osławione moherowe kapelusze. Ludzie przekrzykują się wzajemnie, szlochają ze wzruszenia, co wrażliwsze kobiety zalewają się łzami. Nie ja. Ja trwam w bezruchu, czekając. Może zrezygnowałaś? Rozmyśliłaś się? Odsprzedałaś bilet komuś, kto znalazł się w gwałtowniejszej od Twojej potrzebie? Może nie będzie nas dzielić bezkresna, oceaniczna pustka? Nadzieja na to sprawia, że nie czuję zimnego podmuchu, niosącego zapach okrętowego poszycia.
Zwolniono ostatnie cumy i trap dla pasażerów jest ostatnią więzią ze stałym lądem. Niczym pępowina na chwilę przed tym, jak zacisną się na niej sterylne ostrza chirurgicznych nożyc, wiąże stalowy płód do łożyska macierzystego nabrzeża. Jesteś…
Pojawiasz się na tej chwiejnej kładce, swoim zwyczajem spóźniona i w ostatniej chwili wbiegasz na skrzący się kryształami morskiej soli pokład. Paraliż z wolna mija. Dociera do mnie nieuchronność, której nie można zapobiec; którą można co najwyżej złagodzić i oswoić do postaci akceptowalnej przez umęczoną duszę…Zaczynam gorączkowo szukać. Przetrząsam kieszenie, choć znam ich zawartość i absolutnie nie spodziewam się odnaleźć tam poszukiwanej tak gwałtownie treści. Nie mam chusteczek. Nigdy ich nie nosiłem. Jeśli już miałem jakąś, gubiłem ją niezwłocznie na podobieństwo zapalniczek i przeciwsłonecznych okularów. Kiedyś nawet dałaś mi swoją własną, gdy niemiłosiernie pociągałem nosem… Nie znajduję niczego, co mogłoby pomóc mi zwrócić na siebie uwagę. Podnoszę więc dłoń, wysoko nad głowy zebranej na brzegu gawiedzi. Jest duża, pamiętasz? Zamykałem w niej Twoje obie, złożone jak do modlitwy… Dostrzegasz ją w chwili, w której stłumiony warkot ukrytych w maszynowni diesli głuszy przelot ptactwa. Nasze spojrzenia krzyżują się na tych ostatnich kilkanaście sekund i dociera do mnie, że się nie myliłem! Że kochałaś!
Zdolny byłbym z tym żyć. Ze wspomnieniem takim jak odmalowana tu przed chwilą wizja, rozpamiętując Twój ostatni, posłany mi na pożegnanie uśmiech… Nie mam go jednak. Nie zdążyłem (nie dane było mi?) pożegnać Cię. Zabrał Cię poranny odpływ. Zaniósł Cię na daleki, ukryty za horyzontem zdarzeń brzeg, dokąd nie docierają łuszczące się od żółtej farby kutry.
Żal po gwałtownej utracie jest tym większy, im mniej spodziewaliśmy się, że nas ona dotknie. Przypomina fantomowy ból w miejscu po amputowanej kończynie; tępy i powracający z uporem, odbierający sen i radość życia, tak przy tym sugestywny, że w miejscu z którego dobiega widzimy obły kształt wybrzuszający pościel. Taki ból nie poddaje się działaniu podawanych dożylnie analgetyków. Jest współobecny w każdej mijającej chwili, stając się z czasem pastelowym tłem naszego każdego dnia. Przyzwyczaja nas do siebie tak uparcie, że traktujemy go po pewnym czasie jak tętno, czy perystaltykę jelit; staje się procesem życiowym następującym bez naszej woli, samoistnym i oczywistym dla nas, przewidywalnym i do znudzenia cyklicznym. Niczym kolejny odpływ wzburzonego oceanu.
Odpowiedz
#2
Opowiadanie sentymentalne, jak zły sen. Warkocze cum, skrzące kryształy soli...? Nie
Najlepszy numer, to wykręcone reumatyzmem tęsknoty nadgarstki.
Odpowiedz
#3
W przeciwieństwie do innych Twoich prac, ta akurat nie podeszła. Nie poruszyła żadnej struny we mnie. Milczę, jak gitara odstawiona w kąt.
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz
#4
a ja zacytuję jednego z Wielkich: "I w najmniejszym okruchu rozpoznasz poetę." i tyle... poetyka utworu powala i pozwala delektować się co rusz od nowa... oj, Bartku! dzięki za to, że już nie piszesz - bo i po co? pozdrawiam Bart
Odpowiedz
#5
Jedna scena- pożegnanie, a opisana z taką dbałością o szczegóły, wyczuciem, lekkością, poetyckim zabarwieniem, że przeczytałam z przyjemnością.

Wyodrębniłabym ten fragment:

Przez siedem dni czekałem na Ciebie.
Przez cały tydzień oczekiwałem wieści mogącej zaświadczyć, że Ty naprawdę istniejesz…
Morze wkradało się nocami w wąskie przesmyki wyżłobione podstępnie przez sztormowe fale.
Poszarpana linia portowego nabrzeża usiana była truchłami obumarłych dźwigów.
Nie mogąc odnaleźć snu, włóczyłem się wzdłuż opustoszałych doków niczym bezrobotny spawacz.
Poszarzałe rybitwy wiodły nad moją głową odwieczny spór o wyrzuconą na brzeg flądrę.
Niedziela zastała mnie na wydmach, gdzie rozpamiętywałem Twój zapach, ciężki i korzenny.
Nurzałem dłonie w piasku aż po wykręcone reumatyzmem tęsknoty nadgarstki.
Jakbym z jego ziaren odczytać umiał jakąkolwiek wróżbę…
Po tygodniu dopiero zrozumiałem, że zabrała Cię fala odpływu, daleko, aż na przeciwległy brzeg.
Nigdy nie przestanę użalać się nad sobą.
Nigdy też nie będę umiał przynależeć nikomu innemu tak naprawdę.
Pożałowania tylko godny, jak morszczyn wdeptany w linię brzegu.

Może to być taki a'la prolog, wspomnienie, fragment listu(?). Pokusiłabym się nawet o napisanie go kursywą.

Piotrze, to tylko moje sugestie, zrobisz jak uważasz.

Pozdrawiam,

Kheira
Quod me non necaverit, certe confirmabit


Nie dajmy się zwariować. Nie mam doktoratu z filologii polskiej. Oceniam według własnego uznania...
wiersze, nigdy zaś Autora.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości