Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Odejść w płomieniach
#1




Gdzieś w miejscu, gdzie kończył się gęsty, sosnowy las, a zaczynały bezkresne łąki, stał dom, dom stary i poważnie nadgryziony zębem czasu, dawno temu zapomniany przez Boga i ludzi, niczym dziwaczny drogowskaz na pustkowiu.
W kamiennej, grobowej ciszy i bezruchu zjawisk tkwił tam od lat, samotny, opuszczony, omijany...Jedynie stada zabłąkanych ptaków przelatywały nad nim zalęknione, uciekając pośpiesznie ku swym szlakom, pędząc byle dalej od tej głuchej, zastygłej w niemym, ponurym oczekiwaniu, przestrzeni...Tu czas jakby nigdy nie istniał, jakby nawet nigdy nie zaczął...Pory roku i ich zmienność znaczyły upływ kolejnych zdarzeń, które musiały mieć tu niegdyś miejsce…
Dom był jedną wielką ruiną, porzucony dawno temu z nieznanych powodów przez tych, którzy musieli w nim przed laty zamieszkiwać.
Czemu odeszli? Co ich do tego zmusiło i kiedy miało to miejsce? – Nie wiadomo…
Rudera napawała lękiem…
Przedstawiała żałosny, opłakany widok, jak ze złego, przeklętego snu, którego nie sposób łatwo i szybko zapomnieć na jawie. Resztki okien straszyły swym złowieszczym wyglądem, dach częściowo zapadnięty, pozbawiony był dachówek, pełen dziur i zeschłych liści, które wiatr przyniósł tu w jesienne szarugi. Drzwi uchylone do połowy otwierały gwałtownie podmuchy wichur, uderzając nimi o framugi z głuchym, tępym łoskotem niczym diabelskie pukanie w nocną godzinę grozy. Biły nieustannie mroczną swą melodię bez końca, uporczywie, niepokojąco… Odgłos mógł przerazić każdego – był jak zapowiedź odwiedzin samego szatana, który wyłoniwszy się znienacka z upiornej głuszy, przybędzie o północy pożreć bezlitośnie niewinną duszą…
Dom był daleko od wszelkich ludzkich szlaków, co sprawiało, że nikt tu się nigdy nie zapuszczał. Nikomu nie było tu śpieszno. Nikt nie chciałby spędzić tu bodaj krótkiej chwili. Wszędzie, lecz nie w tym martwym, posępnym ustroniu. Człowiek nie postawił tu swej nogi od lat, instynktownie omijając to miejsce z napawającym nieokreślonym lękiem przeczuciem, że są rzeczy, których lepiej nie budzić... Lepiej się do nich nie zbliżać…
W długie, zimowe wieczory, niesione podmuchami wiatru płatki śniegu, tańczyły swój opętańczy taniec w pustych izbach, wśród wiecznych skowytów, wśród trzaskającego, siarczystego mrozu, który ścinał bezlitośnie całe to, wymarłe odludzie…
Niekiedy słychać było dziwne odgłosy – wyraźne i zdecydowane - jak gdyby od czyichś kroków na śnieżnym dywanie podwórza, kiedy indziej, w księżycowej poświacie majaczyły wzdłuż trupio białych ścian jakieś ledwie widoczne kształty i cienie, przybierające chwilami zarysy ludzkich postaci…
Wokół bezlistne kikuty drzew, uginały się w te zimowe noce, szumiąc swą szaleńczą pieśń, daleką i dziwną, jak całe to opuszczone obejście....
Nie prowadziła tu nawet żadna droga...
Nawet mała, leśna drożyna…
Nie było nic – tylko niepokojąca, monumentalna cisza…
W jaki sposób dom powstał na tym, tak tajemniczym pustkowiu, na zawsze pozostanie głęboką tajemnicą. Kto i kiedy jako pierwszy stanął na tej ziemi, nigdy nie zostanie poznane. To sekret tego miejsca, pytanie bez nadziei na odpowiedź. Była to wszak okolica niepokojąca swym złowrogim spokojem, tą stagnacją i pustką, która sprawia, że miejsce takie jak to, chce się jak najszybciej opuścić i szybko wyprzeć z pamięci wspomnienie o nim…
Lecz pewien dzień miał zmienić na krótki czas dziwną, martwą harmonię tego miejsca…
Był to zwykły marcowy czwartek lub piątek, środa albo niedziela jakich wiele, kiedy na widnokręgu świeci już mdło i nieśmiało wczesnowiosenne słońce, roztapiając słabym swym żarem resztki leżącego w zakamarkach ziemi śniegu.

TEGO DNIA COŚ MIAŁO SIĘ ODMIENIĆ...
NIEODWRACALNIE...
BEZLITOŚNIE…

Z gęstwiny lasu wyłonił się młody mężczyzna...
Wyglądał na zmęczonego i wyczerpanego. Jeszcze godzina lub dwie na nogach, a byłby skonany do kresu swych sił. Szedł bez pośpiechu. Miał duży pakunek, który jak plecak, niósł stawiając ostrożnie kroki między topniejącymi zaspami śniegu. Sprawiał wrażenie wędrowca, kogoś, kto szedł dość długo i ma już szczerze dosyć marszu. Widząc na swej drodze samotną ruderę, na chwilę na jego twarzy pojawił się przelotny uśmiech radości. Podszedł bliżej, przypatrując się dziwacznemu domostwu uważnie, zaglądając z pewnym zaciekawieniem przez wybite okna, przez poruszane nieustannie wiatrem, drzwi. Obszedł dom dookoła i stanął przed wejściem. Już wiedział, co zrobi. Nie miał wyboru. Popchnął półotwarte drzwi i wszedł do środka. Widok był zaiste żałosny: wszędzie gęste pajęczyny, wszędobylski kurz i brud oraz ohydna pleśń, która zielonym, gąbczastym grzybem porastała bujnie ściany. Zmurszała podłoga, niebezpiecznie skrzypiała. Trzeba było uważać, gdzie stawia się nogę… Upadek mógłby skończyć się fatalnie, gdzieś pod poziomem chałupy…
— Nigdzie śladu człowieka! Ani żywej duszy. Od lat stało to niezamieszkałe! — pomyślał mężczyzna, stawiając tobołek na ziemi. — Dziwne miejsce! Nieco niesamowite… Ale cóż, lepsze to niż nic. Dobry i taki nocleg. Grunt, że nie muszę dalej iść…
Wnętrze przedstawiało się nad wyraz przykro, by nie powiedzieć, odrażająco, lecz jemu to nie przeszkadzało – nie mogło, nie tej mroźnej nocy, którą mógł spędzić w gorszych warunkach.
Wiedział, że następnego dnia będzie daleko i może niebawem będzie spać w cieple.
Musiał jakoś znieść przytłaczającą atmosferę miejsca i jego otoczenia, która była mu od początku wstrętną, lecz nie na tym się skupiał i nie to interesowało go w owej chwili.
Udawał, że nie dostrzega brzydoty obejścia i jego trupiego charakteru. Nie to było ważne.
Rozejrzał się bacznie po izbach. Chciał zobaczyć, co mu tu ,,przygotowano”.
Ku swemu zdziwieniu odkrył, iż w jednej z nich, gdzieś w rogu wyrósł, jakby na przekór naturze, bujny pęk pokrzywy i chwastów. Gdzie indziej gęsty, zeszłoroczny mech tkwił w najlepsze wśród desek podłogowych. Na ścianach powstały brudnoszare liszaje po oderwaniu się tynku, który obficie zalegał dookoła. Mury skażone były mnóstwem rozmaitych dziur i wyżłobień. Tu i ówdzie widać było cegły, wyglądające jak krwawe plamy. Ściany, sufit, podłoga lub to, co po nich pozostało, wszystko to wyglądało, jak gdyby miało się zaraz rozsypać pod najmniejszym choćby dotykiem czy naciskiem...
— Tak! Od lat nie widziano tu nikogo... Lecz od jak dawna? Kiedy ostatnio ktoś tu mieszkał? Musiał chyba porzucić te przeklęte strony i odejść do miasta — pomyślał mężczyzna. — Kto by tu wytrzymał na tym pustkowiu, na tym końcu świata, gdzie diabeł mówi dobranoc. Niezbyt tu przyjemnie, prawdę mówiąc…

Marcowy dzień chylił się ku zachodowi. Robiło się coraz chłodniej, a nadchodząca noc wróżyła tęgi przymrozek. Noce były nadal mroźne. Mężczyzna postanowił zdobyć trochę chrustu i drewna, żeby rozpalić ognisko i jakoś przetrwać w cieple do rana. Wiedział, że w tych warunkach to konieczność. W tym celu ruszył pośpiesznie w las, by po kilkunastu minutach wrócić ze sporym naręczem opału. Na szczęście miał zapałki i trochę alkoholu. Nocleg, gdyby nie te bezcenne detale, zakończyłby się niechybnie zamarznięciem. Do wiosny było jeszcze bardzo daleko i nic nie wskazywało jej rychłego nadejścia.
Pobieżnie rozejrzał się wokoło, by wyrobić sobie ,,na gorąco” pierwszą opinię odnośnie szans na swój przyszły „nocleg”.... Zatrzymał się w jednej z izb... Małej, bez okna, wydającej się najłatwiejszą do opalenia i tu postanowił rozpalić ogień, bowiem mocno trząsł się już z zimna. Solidny łyk alkoholu pobudził chwilowo krążenie, lecz było to za mało w tych jakże trudnych, surowych warunkach - był to jedynie półśrodek.
Trzeba było zacząć działać...
Szybko, sprawnie i skutecznie.
Przed domem, pod ścianami, leżało mnóstwo kamieni, odprysków, przeróżnych odłamków muru i cegieł, z których w domu utworzył zaimprowizowany krąg. Wewnątrz kręgu miał zapłonąć ogień. Przyniesiony z lasu chrust posłużył jako zaczyn i zmieszany ze znalezioną w izbie kępą zeschłego suszu, zapłonął natychmiast przyjemnie chrzęszcząc. Poukładane szczapy i kawałki gałęzi powoli zajmowały się radosnym, zdrowym płomieniem. Nie było tak źle! Mężczyzna zebrał dość spory zapas paliwa, więc wiedział już, że noc uda mu się jakoś przetrwać w temperaturze gwarantującej przeżycie. Po chwili buchnął na dobre wielki, jasny ogień, oświetlając izbę i wszędzie po chwili dało się odczuć jego błogie skutki. Godzina była jeszcze wczesna, choć krótki, marcowy dzień niespodziewanie zamienił się w noc i jej ciemna płachta pokryła niepostrzeżenie ziemię. Na rzuconej na podłodze kurtce mężczyzna położył się i delektował swojskim ciepłem ognia. Ogarnął go miły, wszech obezwładniający spokój. Była to bez wątpienia jedna z tych bezcennych chwil, w których czuć radość życia w najprostszych jej przejawach. Czasem tak niewiele potrzeba do szczęścia, zwłaszcza w taką dziwną noc jak ta, kiedy nie wszystko musiało pójść dobrze i gładko – sprawy mogły przybrać inny obrót…
Nie myślał o niczym, po prostu odpoczywał... Poczuł ulgę...Wyjął z torby jedzenie i popijając z butelki, jadł może najdziwniejszą kolację w swym całym życiu, odprężony i swobodny... Dziwne uczucie! Czuł się w obcym domu „zadomowiony”, jak gospodarz, zdobywając sobie swoimi działaniami „prawo bytności”. Choć było jeszcze drugie piętro, mężczyzna nie zainteresował się nim wcale, chodząc po „własnym” pomieszczeniu wokół ognia, spokojny i odprężony, grzejąc wyciągnięte ręce, zacierając je co chwila. Nie czuł już zimna.
Zbawienne ciepło rozlało się po wszystkich członkach jego ciała, rozgrzewając krew do właściwej temperatury. Krążył przez jakiś czas po izbie, po czym usiadł na kurtce w kucki i zatopił się w myślach. O czym myślał lub o czym nie myślał wcale - trudno rzec... Najważniejsze, że noc uda się przespać w cieple!
Na zewnątrz hulał mroźny wiatr, uginając drzewa w błagalnym pokłonie, złowieszczym szumem zdawał się zakłócać tę spokojną, ciepłą noc w domu.

Wiatr dziwny...
Wiatr niepokojący…


— Co to?! — mężczyzna drgnął. Ni stąd, ni zowąd, gdzieś z otchłani niebytu usłyszał kroki... Tuż pod oknami domu ktoś mocno stąpał po zamarzniętym śniegu. Trzaski były wyraźne, pewne, niepokojące. Wiedział, że nie było to złudzenie. Słuch miał przecież dobry…
— Jakieś zwidy, czy co?!
Założył naprędce kurtkę, z tobołka wyjął latarkę i wyszedł przed dom... Zaniepokojony obszedł go kilka razy. Nikogo. Nigdzie żywej duszy. Pusta, ciemna noc i szum wichury.
Światło latarki padło na ziemię. Nie było tu żadnych śladów butów, nic! Oświetlił dalszą okolicę. Niestety, nigdzie nie dostrzegł żadnych śladów człowieka!
Już miał się z powrotem wycofać do wnętrza, gdy nieoczekiwanie, gdzieś, jakby za sąsiednią ścianą domu usłyszał ponownie suchy trzask energicznych kroków, ciężkich i stawianych ze sporym naciskiem... Zamarł na krótką chwilę, by pod wpływem instynktownego odruchu ciekawości skoczyć pośpiesznie za węgieł chałupy... I tym razem napotkał tam nietknięty śnieg, połyskujący w świetle księżyca swą oślepiającą bielą... Ukląkł i spojrzał... Tu nikogo nie było. Nie tej nocy. Tędy na pewno nikt nie przechodził... Więc cóż oznaczać miał ów wyraźnie słyszany chrzęst ludzkich kroków, przecież do licha, KTOŚ MUSIAŁ SIĘ TU KRĘCIĆ! KTOŚ MUSIAŁ TU CHODZIĆ, KTOŚ PRZED MOMENTEM TU BYŁ!
Nie myśląc wiele, obszedł dom dokoła, bacznie obserwując ziemię, jednakże poza własnymi śladami nie dostrzegł tu niczego, co mogłoby być dziełem kogoś innego - wszędzie napotkał tylko odciski własnych butów, jedyne, jakie wokół ścian dziwnego domostwa można było znaleźć.
— Nie do wiary... Przecież słuch mam dobry! Tu nie może być mowy o złudzeniu... Za wyraźne to było…— rzekł do siebie zdumiony.
Odszedł na kilka metrów od murów chałupy i zlustrował przenikliwie całe jej otoczenie, jakiś ugór, ciągnący się za nią, nieopodal majaczący w mrokach nocy las, i coś w rodzaju podwórza... Wszystko drzemało w kamiennym spokoju, nietknięte i niezdradzające żadnego ruchu... Nic nie wydarzyło się tu od niepamiętnych czasów, nic nie zakłóciło utrwalonej od zawsze stagnacji, nie przeszła tędy żadna, ludzka stopa... Wszystko na to wskazywało niezbicie — głucha przestrzeń, omijana przez człowieka, zapomniana i poniechana...
— A może była to tylko wyobraźnia i zmęczenie? Może tu tkwi przyczyna. Pewnie zgadłem... Jestem już na ostatnich nogach.
Wtem gdzieś u góry, na dachu, dał się słyszeć dziwaczny grzechot, niby dachówki, która właśnie oderwała się i spadła na ziemię. Po chwili odgłos powtórzył się z podobnym natężeniem — wyglądało na to, że coś turlało się i staczało po dachu, przenikliwie tłukąc się...
— Co tym razem? — zawołał poirytowany mężczyzna — Jakieś kolejne cuda-niewidy? Znać, że coś tu przed momentem leciało, lecz co i gdzie to teraz leży? — pytanie bez szans na odpowiedź.— Pewnie sypie się to rumowisko przeklęte, bo co by innego... Poszukamy pod murem? Pod chałupą?! Nie zaszkodzi obejrzeć dokładnie, nie zawadzi... Spójrzmy! Przekonajmy się, co i jak! Może w końcu na coś natrafimy?
Gdy snop światła latarki rozjaśnił mrok, wnet okazało się, że wokoło bielił się tylko śnieg, jak dotąd, nienaruszony, nietknięty… Żadna dachówka nie upadła na ziemię. Widać tam było tylko ślady stóp mężczyzny, które sam zrobił nie tak dawno. Niczego poza nimi nie odkrył.
— Jak żyję, nie widziałem czegoś podobnego! Co tu się wyprawia? Przecież nie mogłem się przesłyszeć! — podsumował dziwne odgłosy, spoglądając w osłupieniu na śnieg. — A niech to szlag! Jakaś przedziwna okolica. Nie podobają mi się te żarty! Wcale! I komu tu wierzyć, sobie czy temu, co słychać tu i ówdzie? Przecież to się dzieje! Tu i teraz…
Nagły rzut oka na dach utwierdził go w przekonaniu, że nie brak tam ani jednej dachówki, choć mocno już zmurszałe i nadgryzione bezlitosnym zębem czasu, tkwiły tam wszystkie, co do jednej! Nic nie brakowało... Nic, więc przed chwilą nie spadło…
— Taaak... — stęknął pod nosem. — Czyli czas wracać do środka! Natychmiast! Nic tu po mnie. — I mówiąc to skierował się ku wejściu do domu. Miał tego szczerze dość. Nie chciał tego analizować ani roztrząsać. To nie był czas na rozmyślania.
Wtedy, ponownie, bardzo głośno i wyraźnie USŁYSZAŁ ZA PLECAMI KROKI, JAKBY KTOŚ SZYBKO ZBLIŻAŁ SIĘ DO NIEGO...
— Znów? — obejrzał się gwałtownie. — Pewnie jeszcze raz nic nie znajdę — cofnął się nieco i oświetlił błyskawicznie ziemię – i tym razem nic nowego nie odkrył, tylko jego własne ślady odbiły się na śniegu...
Noc spoglądała na wszystko swym niewzruszonym i wyczekującym spojrzeniem...
Gdzieś w jej czeluściach zawył głucho wilk, przeciągle i złowieszczo, niczym zły omen...
Stalowy księżyc obojętnie przypatrywał się temu, co działo się na dole…
— Kie licho?! Dziwne! Co to ma znaczyć? Przywidzenie czy jakiś inny czort? — oglądając się za siebie wrócił pośpiesznie do domu, myśląc uporczywie, co to mogło być. Poważnie zaniepokojony, wyrwał stare, nadpsute drzwi w jednej z izb i postanowił natychmiast zaryglować się od wewnątrz.
— Tu trzeba być czujnym! Nie podoba mi się to wszystko. Coś tu nie gra…
Podparł nimi drzwi wejściowe, a na dodatek umocnił je przedmiotami i deskami znalezionymi w sąsiednich pomieszczeniach. To już coś! Poczuł się trochę lepiej - na szczęście nie był bezbronny — miał w tobołku mały toporek, ostry jak brzytwa, więc jakby coś miało się tu wydarzyć, to obroni się bez trudu. Może wyobraźnia płatała już swe sztuczki, ze zmęczenia, z przemarznięcia, z powodu odrobiny alkoholu, krążącego w żyłach i mózgu.
W izbie było nagrzane, jak należy. Zrobiło się naprawdę przyjemnie. Ogień wesoło tańczył swój taniec w kamiennym kręgu, dając jasność, błogość i spokój...
— Całe szczęście, że sufity tu wysokie — pomyślał mężczyzna. — Inaczej zamarzłbym bez ogniska. Nie mógłbym go nawet zapalić…
Nagle ciszę rozpruł złowieszczy odgłos...
Szedł spod podłogi, niby gwizdanie, odległe i przytłumione, niby żałosna kołysanka, przeznaczona dla kogoś, kto powinien ją właśnie tu i teraz usłyszeć — jak melodia ostatnich tchnień, kiedy świat rozpływa się nieuchronnie we mgle nieistnienia. Jakby upiorny głos nawołujący z dalekiej, mrocznej krainy, gdzie słychać jedynie skowyt bólu i chrzęst łańcuchów...

Tam promień światła nigdy nie gościł...
Nie jego tam dom…

Tam wieczna ciemność i jej muzyka — na wskroś przeszywający duszę gwizd, martwy i wróżący chłód, którego nigdy nie chciałoby się poczuć na swych plecach, przeciąg niemający swego źródła wśród żywych. Ciągnął zimnym cugiem spod podłogi, niczym lodowaty podmuch zimowych wiatrów.
Mężczyzna przypadł gwałtownie do desek i nasłuchiwał. Nic nie drgnęło, nic nie wydało choćby najmniejszego odgłosu... Zapanowała kamienna cisza, która gorsza była niż zagrożenie czające się za plecami, określone w swej przewidywalnej formie i kształcie. Nikt nie odgadłby, co w sobie kryła, jaka niespodzianka czekała w nieruchomym, bezdźwięcznym powietrzu... Tylko serce biło szybko i miarowo, tknięte złowróżbnym, głuchym przeczuciem. Płynął czas, nieokreślony w swej stagnacji. Chałupa zdawała się patrzeć i czekać... Coś musiało wcześniej czy później nastąpić. Zapowiedź tego unosiła się bezcieleśnie w powietrzu.
Nagle, jakoś tak niedorzecznie i wbrew prawom logiki, odległy gwizd rozległ się w innej części izby, gdzieś pod zmurszałymi deskami...
— Czyżby nieoczekiwanie się przemieścił?
Nie było, co do tego wątpliwości...
Przesunął się o dobre kilka metrów i teraz dochodził spod ściany, jakby ktoś chodził pod podłogą i gwizdał sobie w najlepsze. Czynił to z dziwacznym zapamiętaniem, nie zamierzając bynajmniej przestawać, spacerując sobie i wydobywając z siebie jakieś złośliwe odgłosy, od których robiło się niedobrze i zimny pot występował obficie na pomarszczone lękiem, czoło...
Mężczyzna przywarł w przypływie nieokreślonego niepokoju, którego sam nie potrafił jeszcze zdefiniować, do ziemi i nasłuchiwał. Nie podobało mu się to, co „przygotowano” mu tu w tej opuszczonej ruderze, bardzo się nie podobało...
Słuchał...
Słuchał i czekał...
Obserwował…
Przystawiał ucho w różnych miejscach, szybko przemieszczając się po izbie, lecz jedynie świst wiatru za oknami, gdzieś w czeluściach czarnej nocy zakłócał tę dziwną, niepokojącą ciszę, w której bez wątpliwości coś się kryło, kryło się podstępnie i przebiegle. Zdenerwowany splunął i zaklął. Miał bawić się tu nie wiadomo z kim, w chowanego? W jakieś bezmyślne podchody, bez ładu i składu? A niby, z jakiej racji?! Nonsens!
Wtedy, z jednej ze ścian dobiegł do niego cichy, ledwie słyszalny śpiew, jakby dochodzący ze znacznej odległości, niewyraźny i przytłumiony, lecz niepozostawiający złudzeń, że tam, w nieznanym miejscu ktoś nucił jakąś smutną melodię...jakby gdzieś blisko, tuż za rogiem... Pieśń pełną melancholii i beznadziejności, ponurej, posępnej poezji... Mężczyzna wybiegł gwałtownie, by sprawdzić... Niestety! Dom drzemał dalej w cichym bezruchu. Mrok nie dał i tym razem upragnionej odpowiedzi! Wszędzie tylko pustka, która wydawała się być zapełniona czymś nieznanym i obcym, bez ciała, które dojrzałoby oko...
Jeszcze dwa razy tajemniczy śpiew wypłynął z jednej ze ścian, jedynie po to, by po chwili zniknąć i ucichnąć jak gdyby nigdy go nie było, jakby był dziełem roztrzęsionego mózgu... Zapanował na jakiś czas spokój, przerywany jedynie nocnymi poświstami, szamoczącego się wśród drzew, wiatru... Przez krótką chwilę rzeczywiście nic nie niepokoiło, aż nagle... Gdzieś za plecami ktoś nieoczekiwanie chrząknął... Po kilku sekundach znów, i jeszcze raz. I w tym przypadku wszystkim, co udało się dostrzec i zaobserwować, była martwa, nieruchoma cisza... Nikogo nie było w izbie... Nikt nie ukrywał się pod ścianami ani w rogu...
Nikt, nigdzie...
Mężczyzna poważnie obruszył się... Rozejrzał się z dzikim błyskiem w oczach. Czuł się coraz bardziej wciągany w jakąś niesamowitą grę, nie wiedząc, z kim się ona odbywa i dlaczego... Coś tu nakazywało zdwojoną ostrożność, coś szeptało do ucha, by nie tracić czujności nawet na chwilę - nigdy nic nie wiadomo... Nigdy w takich domach, w których nie jest się samemu, choć pustka zdaje się temu przeczyć... Tu trzeba mieć dwie pary oczu i refleks, co nie zawiedzie... Takie domy potrafią czekać latami... I lepiej nie dawać im okazji, nie prowokować niczym. Nie wolno popełniać żadnych błędów, które później mogłyby obrócić się przeciwko człowiekowi, w najmniej oczekiwanym momencie…

Niektóre domy to wrota do innego, przeklętego świata, którego lepiej nie poznawać.
Nie ma bowiem z niego już ucieczki…

W tej chwili w sąsiednim pomieszczeniu dał się słyszeć dziwny chrzęst, jakby ktoś garścią piasku tarł zawzięcie o szybę okienną. Niesamowity, przenikliwy dźwięk, przyprawiający o dreszcz przerażenia. Mężczyzna zamarł w oczekiwaniu. Wstrzymał oddech. Zapadła cisza, lecz na krótko... Po chwili znów ktoś mocno tarł o okna, jakby coraz szybciej, przenikliwiej, ostrym, koszmarnym dźwiękiem przeszywając duszę... Dźwięk dotąd nieznany, demoniczny, zły – jakby dochodzący z krainy potępionych – rozlegał się po całej chałupie…
Mężczyzna przyciągnął do ognia tobołek i wyłuskał z niego toporek. Kurczowo ścisnął...Czekał... Nasłuchiwał... Nagle zapadła głucha cisza, podobna do tych, które często można usłyszeć na starych, opuszczonych, zarośniętych wysokim zielskiem, cmentarzach…
Trwało to nie wiadomo ile, aż nagle znów ostre tarcie dało znać o sobie, ale nie było już tak, jak wcześniej... Dźwięk dobiegał z kilku pocieranych okien: trzech, czterech, trudno powiedzieć ilu — jakby wiele rąk, trzymając w garściach piach, pocierało nim o szyby, jakby cała grupa wściekłych i szalonych ludzi wykonywała naraz tę obłędną czynność…
Mężczyzna nie wytrzymał, wybiegł gwałtownie z izby i biegając od okna do okna, oświetlał je światłem latarki. Niestety, nic nie zauważył, na zewnątrz nie było nikogo. Okna, aczkolwiek popękane, nie były w żadnym miejscu podrapane, ani od wewnątrz, ani od zewnątrz! Zupełnie gładkie, jak tafla zamarzniętego jeziora, jak nowe, niedawno kupione lustro. Zważywszy na skalę odgłosów, na nacisk, z jakim ktoś pocierał szyby, pozostawiłby na nich jakieś ślady, jakieś rysy – wniosek nasuwał się sam.
LECZ TU NIE BYŁO NIC!
PO PROSTU NIC!
— Co u licha? Co tu się wyprawia?! Przecież to wbrew jakiejkolwiek logice! — kurczowo zaciśnięta na siekierce dłoń drżała.
Coś nie było w porządku...
Coś wysyłało negatywne, złe sygnały...
Mężczyzna rzucał nerwowe, szalone spojrzenia na ściany, na okna, za siebie, na podłogę, lecz nigdzie ani śladu zjawy – ujrzał jedynie to samo, co zastał wchodząc tu kilka godzin temu, ten sam zastój od lat niezmienny... Jeszcze raz wrócił do ogniska, usiadł w kucki i wpatrywał się w ogień i jego kojącą barwę. Dźwięk i trzask pękających szczap oddalał lęk, który w głębi gdzieś wyrósł, jak nieproszony gość, nie zamierzając się wynosić...
Ten osobliwy lęk odchodził i powracał.
Coś wyczuwało się w powietrzu — w ścianach, w deskach, z których był zbudowany dom, jakby jakieś nieprzychylne, mściwe fluidy, tragiczne w swej mrocznej formie, wsiąkły w nie na zawsze i jak echo minionych dni wracały niewidzialne, lecz wyczuwalne mimo swej bezkształtności... Przesyciły sobą cały dziwny dom, nadając mu jakąś złowieszczą duszę. Nic nie ginie na zawsze, coś pozostaje w murach, w sprzętach, w powietrzu, jakaś pamięć zdarzeń minionych każe miejscom pobrzmiewać tymi samymi echami przeszłości, jak gdyby nadal było „wczoraj”, jawnie przecząc upływowi czasu, który nie zawsze oznacza odwieczny ruch i nieuchronne przemijanie. Pewne rzeczy dzieją się według innego scenariusza, według innych, tajemniczych reguł. Dane jest im trwać i trwać, jakby nie było nigdy końca, jakby nie istniało pojęcie upływu lat, który oddala w niebyt dawne wydarzenia i najsilniejsze nawet uczucia…
Może nie wszystko gaśnie w śmierci?
Może trwa nadal, choć oko tego nie dostrzeże?
Wciąż żywe i gotowe, by zaistnieć…
Niepokojąca dusza starych domostw nigdy nie umiera, pozostaje w nich nadal czepiając się miejsc, do których przywykła, błąka się po opuszczonych izbach niczym uporczywe echo lat minionych, niczym jakaś osobliwa energia psychiczna zdolna w odpowiedniej chwili zamanifestować swą utrwaloną, odwieczną obecność, odezwać się wyraźnym gestem...

BO W PRZESTRZENI NIE ISTNIEJE POJĘCIE KOŃCA...

Nic nie ustaje na zawsze, nadal niewidoczne dla oka egzystuje w eterze, w innym wymiarze, w nieco innej formie, lecz nienaruszone i stałe, choć dla zmysłów nieuchwytne... Wieczny ślad silnych wstrząsów, przeżyć i emocji. Silne wspomnienie czasu, który minął, odszedł bezpowrotnie, ale nie zabrał ze sobą głębi tego, co pamiętają mury, podłogi i sufity, to wniknęło w nie na wieki, przesycając swą istotą stare, opuszczone domy, gdzie nic nigdy nie przemija, nie ulatuje w nicość. Tu wszystko trwa dalej, jakby czas zastygł w bezruchu i utrwalił odległe wydarzenia nieprzemijającym piętnem, by biegły nadal swym utartym, dotychczasowym torem...
Nagle blask ognia oświetlił jedno z okien i mężczyzna dałby głowę, że dostrzegł postać ludzką, która pospiesznie przemknęła na dworze, mignąwszy przez moment swym ciemnym, nieokreślonym kształtem. Podbiegł susem do okna i oświetlił latarką mroki nocy. Wszystko wyglądało jak dotąd, nigdzie śladu zmiany. Na zewnątrz wiatr hulał w najlepsze po okolicy i nic nie wskazywało na niczyją obecność w obrębie domostwa...
— Może zwierzę jakieś albo co? — zamyślił się na chwilę. — No bo co innego? A może tylko cień jakiś padł... Noc jest księżycowa, płata figle. Mami oczy złudzeniami. Kto by tu łaził o tej porze? Na takim pustkowiu, w mróz... Tyle przeszedłem i nigdzie nawet śladu człowieka. Coś by było widać w lesie... Tu nikt się nie zapuszcza, bo to odludzie i głusza...
Nawet żadna droga tu nie prowadzi…
Znów utkwił wzrok w ogień, którego czerwone jęzory mile igrały w izbie, odbijając się tysiącem odcieni i barw na starych, zmurszałych ścianach. Było tak, jakby siedziało się przy domowym kominku i nie myśląc o niczym, cieszyło oko wesołą grą płomieni...Przyjemna chwila, małe zapomnienie... I najważniejsze, że jest gdzie przespać noc! Gdyby nie było tego starego domu, który po drodze nagle wyrósł z leśnych otchłani, gdzie przyszłoby spędzić noc, gdzie szukać noclegu? Tu, w tej dzikiej okolicy, może nie byłoby szansy na znalezienie niczego innego i tylko dalszy marsz uratowałby przed zamarznięciem... Do wiosny jeszcze daleko, a mróz trzymał jak za cara... Ale ile można iść w mróz? Wszystko ma swoje granice. Człowiek ma dość i co wtedy? Przecież nie położy się na ziemi... Dobrze, że był ogień...Bezcenny w tej przedziwnej chwili. To go uratowało. Był mu tej niezwykłej nocy prawdziwym przyjacielem w potrzebie. Za takie przysługi dziękuje się do razu…
Znów w oknie mignął nagle zarys ludzkiej postaci. Ciemny, niewyraźny, nieostry…
— Chyba za dużo, jak na jeden dzień... — rzekł do siebie mężczyzna. — To złudzenie...
Nie podniósł się, by sprawdzić, uznając to za kaprys wyobraźni.
Czasem lepiej nie wierzyć wszystkiemu, co się widzi, bowiem można łatwo dać się nabrać... Zmysły płatają nie raz figle i podsuwają przedziwne, fantastyczne obrazy, niebędące odzwierciedleniem realnie istniejących przedmiotów czy zjawisk. Potrafią odmówić posłuszeństwa, jak każda inna część ciała, zwłaszcza w warunkach ekstremalnych i trudnych, gdzie poddane nagłemu obciążeniu, zbaczają nieoczekiwanie gdzieś na manowce. Wtedy pojawiają się dziwne myśli. Człowiek składa się z nich i to one go kształtują, lecz gdy umysł jest zamącony, pojawia się stan niebezpiecznego rozstrojenia nerwowego…
I gdy w oknie zamajaczyła jakaś ledwie widoczna, widmowa twarz, mężczyzna nawet jej nie dostrzegł. Jego wzrok padł apatycznie na pierwszy lepszy fragment pomieszczenia, bez większego skupienia, machinalnie, nieświadomie... W nic szczególnego nie wpatrywał się, a oczy, choć otwarte, nie rejestrowały otoczenia, biernie przesuwając się po niszczejących, zmurszałych ścianach. Nic nie wskazywało na to, że czeka go jeszcze wiele owej dziwnej nocy w opuszczonej ruinie, nic nie zapowiadało swego niespodziewanego nadejścia, wprowadzając w błąd chwilą pozornego spokoju...
Na moment domostwo zamarło w bezgłośnym oczekiwaniu...
Tylko w oknie uparcie trwała ta sama niewyraźna, mglista w konturach, zacięta, szara twarz.
Zła i nienawistna, niczym namalowany na szybie, witraż...
Mężczyzna nie odrywał przez jakiś czas oczu od przeciwległej ściany, nie myśląc o niczym, pogrążając się w leniwym odrętwieniu, zastygając w nieruchomej pozie, zapatrzony... Przeciągnął się i ziewnął.
— Czyż nie nadszedł najwyższy czas na spoczynek? Podobno sny w nowym miejscu się sprawdzają... — rzekł, odrywając wzrok od ściany. — Ciekawe, co może przyśnić się po takim dniu, w takim ponurym domu? Jeśli w ogóle mam na to jakieś szanse... Wątpliwe... Pewnie coś ciężkiego i równie nieprzyjemnego, jak to, co tu wszędzie wokół... Chyba tego właśnie należy się spodziewać... Chyba tego...
Nagle wzrok jego powędrował przypadkowo na okno, lecz nie dostrzegł tam niczego niezwykłego i szczególnego, tylko mrok — odwieczny, niezmienny kolor nocy, która była niemym świadkiem jego niezapowiedzianej, osobliwej „gościny”...
Szara twarz znikła...
Robiło się coraz cieplej, co niewątpliwie jeszcze bardziej popychało mężczyznę w objęcia snu, zasłużonego i jakże potrzebnego, by nazajutrz rozpocząć dalszą wędrówkę, z nowymi siłami i zapałem... Taki miał zapewne zamiar, nie brał pod uwagę spędzenia kolejnej nocy na tym dziwacznym, napawającym nieokreślonym lękiem, pustkowiu... Rano trzeba ruszyć w dalszą drogę i to skoro świt! Ani chwili dłużej niż to będzie konieczne, ani chwili... Zostawić za sobą całe to przedpiekle, gdzie diabeł mówi dobranoc i zbyt długo go nie pamiętać.
To wspomnienie nie przyda się do niczego. Bywają o wiele przyjemniejsze rzeczy, które można później wspominać, opowiadając o nich w gronie znajomych, w domowym zaciszu, przy lampce dobrego wina…
Gdy wstanie dzień, trzeba będzie pożegnać na zawsze te osobliwe, złowieszcze domostwo…
Jeszcze tylko noc, kilka godzin, które jakoś zlecą…
Wtedy nadszedł sen – nagle i niespodziewanie.

W nieokreślonej chwili, z chaosu bezkształtu wyłonił się obraz młodej, rodzącej dziewczyny, wokół której zebrało się kilka starszych kobiet, aby we właściwym momencie przyjąć poród.
Byli to ludzie biedni i nędznie ubrani – niechybnie działo się to w jakiejś ubogiej, podgórskiej wiosce, gdyż gwara, jaką posługiwały się zebrane, na to właśnie niewątpliwie wskazywała.
W izbie rozbrzmiewały krzyki - rodząca wiła się bólach, asystujące jej kobiety usiłowały ją uspokajać i pocieszać, że wszystko będzie dobrze - to tylko kwestia kilkunastu minut…
Dziewczyna była bardzo niespokojna i miotała dookoła spaczone cierpieniem, dzikie spojrzenia, nie pozwalając nijak na siebie wpłynąć. Widać było, że nie będzie łatwo…
Znów padały słowa otuchy, znów pomieszczenie pruły nieludzkie ryki rodzącej.
Choć w żaden sposób nie mógł tego zobaczyć, gdyż okna były szczelnie zasłonięte, śniący mężczyzna WIEDZIAŁ, że jest wczesna wiosna, zapewne marzec – czuł to intuicyjnie, jak wie się wiele rzeczy, dziejących się w snach.
Była, więc ta sama pora roku, jaka akurat panowała na świecie…
Ten poród miał się jeszcze przedłużyć na długie minuty, regularne skurcze trwały nadal, a w izbie zaczynała narastać nerwowa, duszna atmosfera.
Przybyłe kobiety spoglądały na siebie ukradkowo z niepokojem w oku, niektóre cicho modliły się. Znały już takie przypadki, kiedy dziecko rodziło się przez pół dnia…
Wtem, niby przypadkiem, niby od niechcenia, senna uwaga przeniosła się na róg pokoju.
Tam, ustawiona pionowo, oparta o ścianę, stała świeżo wykonana, drewniana trumna…

W tej chwili mężczyzna obudził się z krzykiem.
- Sen mara – Bóg wiara! – z trudem powiedział, przezwyciężając uczucie nagłego lęku.
Rozejrzał się dookoła i odetchnął z ulgą – koszmar sczezł bezpowrotnie.
Wszędzie wszystko było po staremu – ciepła, nagrzana izba, jeszcze pulsująca echami dziwnego snu i on, zmęczony długim marszem, wędrowiec z daleka…
- Ze zmęczenia zawsze śnią się takie bzdury… - stęknął ciężko.
Próbował tak to sobie tłumaczyć. Chciał jak najszybciej uspokoić się i znów zdrzemnąć.
Był naprawdę półprzytomny i niczego tak nie pragnął jak tego, by wyłączyć się na chwilę.
Następnego dnia znów trzeba będzie iść – kto wie, jak daleko i jak długo…
Do tego należało zregenerować siły i pozwolić ciału wypocząć. Organizmu się nie oszuka.
Czuł, że niedługo znów zaśnie i nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Z niemałym trudem otwierał zmęczone oczy, rzucając ciężkie spojrzenia na palenisko, na niezwykłą grę płomienni, przybierających przedziwne, fantazyjne kształty... Siedząc na ziemi, oparty o ścianę, resztkami swych sił utrzymywał przytomność, powoli przegrywając z uczuciem coraz silniejszego znużenia. Czasem tylko rozejrzał się raz jeszcze, jakby chcąc mieć pewność, że może spokojnie wyłączyć się i zamknąć oczy na dłużej... Ogień przytulnie tańczył w izbie, skupiając na sobie całą uwagę, atmosfera panująca wokoło nastrajała do uspokojenia i wyciszenia całodziennych emocji i trudów marszu. Powoli robiło się sennie i powieki zaczynały ciążyć jak ołów... Głowa poczęła opadać i pora spoczynku zbliżała się nieuchronnie, gdy...Gdy coś nagle zakłóciło błogą ciszę, głośno i wyraźnie... Z zadumy przy ogniu wyrwały mężczyznę głośne, ciężkie kroki... Tym razem dochodziły z piętra lub raczej czegoś w rodzaju strychu. Wnet pojawiła się nieokreślona, osobliwa trwoga, przedziwny strach, który jawił się jak oczekiwanie nadchodzącego zła. Gwałtownie wróciła świadomość i pełna koncentracja. Serce zabiło mocniej. To nie mogło być kolejne złudzenie…
Trzymając w rękach latarkę i toporek postanowił sprawdzić, co się też tam dzieje. Przecież nikt nie wszedł do domu za jego bytności, ani nie mógł cały czas przebywać nad nim! Coś by usłyszał, coś zatrzeszczałoby...
Wszedł do sieni i oświetlił schody na górę... Były bardzo zniszczone, częściowo spróchniałe, mogące pęknąć pod naporem ciężaru człowieka.
— Trzeba tam zajrzeć! — pomyślał czując narastający lęk, popychający bezlitośnie do działania.
Ruszył ku górze...
Ostrożnie stawiał kroki, wpierw sprawdzając nogą wytrzymałość stopni. Miał szczęście - jakoś nie złamał się żaden.
Dotarł...
Przed nim ukazał się pełen pajęczej przędzy, zasnuty szarością, zawalony starymi sprzętami strych. Nie sposób było poruszać się. Pajęczyna absolutnie pokryła całość pomieszczenia jak gęsty, srebrny las... Na podłodze zobaczył jakieś stare ubrania, książki, buty i inne domowe przedmioty codziennego użytku — wszystkie bardzo stare, zniszczone, jakby sprzed stu lat. Podłogę pokrywał gęstą warstwą siwy kurz. Nie odkrył tu żadnych dowodów na jakąkolwiek obecność człowieka. Na pewno pozostałyby, gdyby ktoś tu chodził. Spojrzał na własne odciski butów, które przed chwilą zrobił. Były to jedyne ślady na tym przeklętym strychu... Jeszcze raz omiótł światłem latarki wszystko wokoło i tak jak przedtem niczego dziwnego nie odkrył. Zaczynał mieć tego dość...
— Tego już za wiele! Jakieś żarty? Może myszy... Ale, nie! Nie wyglądało to na zwierzę.
To były kroki, ciężkie, ołowiane, jakby ktoś o wielkiej wadze, mocno chodził w topornych buciorach... Jakby mu wybitnie zależało, abym to usłyszał! Akurat w tej chwili! Tak właśnie to widzę…
Domostwo było ze względu na swój wiek i drewnianą konstrukcję bardzo akustyczne, więc każdy, choćby najmniejszy szmer nie uszedłby uwadze. Nie znalazłszy wytłumaczenia dziwnych odgłosów spojrzał na koniec na strych po raz ostatni i odwrócił się, by zejść na dół. Wtedy snop światła padł na coś w rogu, spowite gęstą siecią pajęczej nici. Zaintrygowany mężczyzna podszedł bliżej. W kącie na jednej ze ścian wisiało pęknięte wpół lustro... Było oprawione w ozdobne, drewniane ramy ze srebrną, połyskującą nitką. Owe rozmiary nakazywały sądzić, iż było niezwykle stare — wysokie, szerokie i wielkie. Dziś rzadko spotyka się takie lustra, dziś w dobie postępującej minimalizacji.
— Niezwykle ciekawe odkrycie! — mężczyzna świecąc odgarnął ręką kłębowisko pajęczyn, żeby dokładniej przyjrzeć się dziwnemu lustru. Kiedy już oczyścił je, stojąc na wprost oświetlił je latarką. Na moment krew w nim zawrzała, a przerażenie dotąd nieznane przeszyło duszę gwałtownym ciosem. W lustrze widać było przeciwległą ścianę strychu, oświetloną teraz częściowo światłem latarki, jednakże nie było widać mężczyzny, który stał naprzeciw! Nie miał swego odbicia w lustrze, jakby go tam w ogóle nie było...
Myśli stanęły na moment...
Gardło duszone niewidzialnym uściskiem, z trudem łapało powietrze. Mężczyzna w przerażeniu usiadł na ziemi, głęboko oddychając. Świat zawirował mu przed oczyma, jak w obłędnym tańcu. Ukrył twarz w dłoniach. Lecz to nie był sen! Nie była to halucynacja!
Po chwili, w desperackim akcie odwagi, spojrzał znów w lustro. I po raz kolejny nie znalazł tam swego odbicia, tylko oświetlony latarką strych majaczył zasnuty gęstwiną pajęczyny...
Na chwiejnych nogach podniósł się i ruszył z powrotem. Powoli schodził po schodach, nie rozumiejąc, w czym bierze udział, co wokół niego się dzieje, co mu tu „zgotowano”...
Z wolna zszedł do swego nagrzanego pomieszczenia, by odkryć, że ogień już nieco dogasał. Bezwiednie mężczyzna dorzucił drewna. Próbował racjonalnie myśleć, lecz myśli były jak sparaliżowane, porażone przerażającym odkryciem, niemieszczącym się w kategoriach logicznego wytłumaczenia.
TO NIE MOGŁA BYĆ PRAWDA!
Ten przeklęty dom płata mu tu jakieś okrutne figle, znalazłszy sobie kogoś do zabawy.
Coś próbuje najwyraźniej wciągnąć go w jakąś dziwną, makabryczną pułapkę!
Za oknem wiatr wył niemiłosiernie i przeciągle, jakby słychać było upiorny, opętańczy skowyt, dochodzący z otchłani nocy, a może z przeklętych, piekielnych czeluści…
W pewnej chwili mężczyzna zerwał się na równe nogi, chwycił latarkę i ruszył z powrotem na strych. Nie dawało mu to spokoju, tą rzecz należało wyjaśnić!
— To mogło być jedynie złudzenie! — pocieszał się, w głębi duszy wcale w to nie wierząc.
Chciał natychmiast potwierdzenia, chciał zobaczyć to raz jeszcze, zdesperowany do granic wytrzymałości.
Schody znów trzeszczały, jak poprzednio, tuman kurzu wzbił się wraz z energicznymi krokami mężczyzny. Nie obchodziło go czy zawalą się czy nie. Nie o to mu chodziło.
Chciał zobaczyć lustro.
I zobaczył je...
Ostre światło latarki padło na kąt strychu.
Podszedł...
Popatrzył...
Nie było go tam...
Nie!
Z bolesnym poczuciem zdruzgotania przecierał ręką taflę lustra, łudził się, tarł i patrzył nieprzytomnie. NIC, ABSOLUTNIE NIC! Tylko ściana za nim... Tylko ją ujrzał. Przecież nie był przeźroczysty! Był żywym człowiekiem – z krwi i kości!
Rozwścieczony chwycił toporek i uderzył. Szkło rozprysło się, tworząc liczne promienie pęknięć. W zapamiętaniu mężczyzna nie bacząc na nic niszczył fatalne lustro, aż w końcu zostały same ramy, które wyrwał z zawieszenia i również porąbał na kawałki.
— Spalę cię zaraz, ścierwo przeklęte! — krzyknął. — KONIEC JUŻ TYCH ŻARTÓW! Wziął w garść drewniane resztki i skierował się ku schodom. Sprawę uważał za zakończoną. Wtedy za plecami usłyszał gruby, ordynarny śmiech.
Odwrócił się i zaświecił latarką...
NIE BYŁO TAM NIKOGO!
Tego było już za dużo! Stanowczo za dużo! To zaczynało przypominać jakiś zły sen!
Szybko ruszył w dół...
Błyskawicznie wściekłość zamieniła się w przerażające oczekiwanie. Czuł, że naprawdę nie jest tu sam... Spalił szybko przeklęte ramy lustra, patrząc z dziką satysfakcją, jak pożera je płomienny żywioł. W szaleńczym napięciu uderzał toporkiem w podłogę, raz po raz, automatycznie... Był wstrząśnięty jak nigdy dotąd w całym swoim życiu, bowiem noclegi zazwyczaj przyszło mu spędzać w miejscach o wiele milszych i przyjemniejszych.

Nie wiedział, co robić...Czy uciekać czy pozostać w domu, gdzie grozi mu niebezpieczeństwo, którego nawet nie zna i nie umie nazwać? Zewsząd czai się niewidzialne zło, które upatrzyło sobie właśnie jego, jako kogoś, na kogo czekało tu może od wielu, wielu lat... Teraz jest bezbronny wobec tajemnicy, jaka osacza go coraz bardziej i chwyta za gardło niewidzialnymi szponami, bezbronny wobec złej siły idącej w jego stronę coraz bardziej namacalnie, coraz bardziej niebezpiecznie.
Wybrany spośród wielu...
Po co komu taki wybór?
Nagle jakaś nadchodząca siła niczym huragan otworzyła zaryglowane od środka drzwi wejściowe. Wyrwała je i uderzyła nimi o ścianę. To, co je blokowało — przyniesione przez mężczyznę ciężkie deski — rozprysły się w powietrzu jak rzucone na wiatr zapałki. Do środka wdarł się podmuch lodowatego wiatru... Na zewnątrz szalała wichura... Drzewa uginały się prawie do ziemi, a szum koszmarnego wichru ogłuszał boleśnie, jak gdyby lada moment świat miał się skończyć... Wtedy mężczyzna wpadł w przerażenie - było to, jakby poczuł podmuch nieziemskiej grozy, liżący go lodowatym ozorem po twarzy. Najpierw zastygł w bezruchu, wpatrzony w tłukące o ścianę otwarte drzwi i czarny mrok nocy, potem jakby drgnął, wyszarpnął toporek z podłogi i skoczył ku sieni. Złapał drzwi, chcąc je zatrzasnąć i zamknąć jakoś, ale nie dawał rady, oporne na jego wysiłki, nie pozwalały się unieruchomić, wypychane wciąż silnymi podmuchami wichury. Napierał całym ciałem, wściekły do granic wytrzymałości, zaciekły, rozjuszony...Złośliwość faktu potęgowała tylko jego zacietrzewienie...Wpadł nagle na pomysł, że jeśli wbije między drzwi a framugę kilka desek, jak klin, wtedy drzwi muszą się niechybnie zaklinować i zamknąć. Tak też zrobił. Toporek poszedł w ruch i od góry do dołu powbijane zostały kawałki desek, metalu, to, co dało się znaleźć na podłodze. Wszystko mężczyzna zastawił jak poprzednio drugą parą drzwi, wziętych z sąsiedniej izby. W jakimś transie znów ruszył na strych i toporkiem zaczął rąbać po kolei schody od góry do dołu, schodząc coraz niżej. Roztrzaskiwał je silnymi uderzeniami i rzucał na dół. Nie czuł zmęczenia, czuł wściekłość i przerażenie, tą diabelską mieszaninę oszalałych myśli, która pchała go do furii zniszczenia.
— Strych musi być odcięty od reszty tego przeklętego domu! — krzyknął do siebie mężczyzna, rąbiąc deski w iście zawrotnym tempie. Wyglądało to, jakby czasu było już mało, jakby coś zagęszczało się wokół niego, pchając ku nieuchronnemu finałowi...Spieszyło mu się. I to bardzo... Zrozumiał, że nie można tego odwlekać ani chwili dłużej.
Kiedy schody przestały istnieć, wrzucił całe to pobojowisko do ognia. Patrzył przez chwilę na płomienie, na ich przedziwne, wężowate ruchy. Poczuł chwilową ulgę...

Wtedy drugi raz usłyszał chrapliwy śmiech na strychu...

Ogarnęła go fala zwątpienia, czuł, że nie podoła, że to go przerośnie, że przyszło zmierzyć się z przeciwnikiem o wiele silniejszym od siebie... Przerażenie zatruwało jego duszę podstępnie, coraz bardziej, ale instynkt samozachowawczy jeszcze nie wygasł, jeszcze coś się tliło, coś kazało walczyć do końca, bez względu na skutki... Zaczął wtedy miotać się, jak oszalałe zwierzę — rąbać i siec siekierą po ścianach, podłodze, framugach drzwi. Jak opętany, walił we wszystko, co napotkał na swej drodze, wrzucając porąbane szczapy do kamiennego kręgu, w którym płonął nienasycony ogień…
Drewna przybywało...
Mężczyzna działał, jak w transie, niszcząc nienawistną ruderę i niwecząc jej ściany, wyrąbując całe kawały spróchniałych desek... Przypominało to prawdziwą, zażartą walkę, walkę narastającą z minuty na minutę, szaleńczą furię kogoś, kto nie cofnie się przed niczym i za wszelką ceną postawi na swoim...
Wiedział, że nic go nie powstrzyma.
W pewnej chwili zmęczony, przerwał. Otarł czoło z potu, który zalewał oczy...
W domu robiło się coraz jaśniej, słup ognia płonął coraz wyżej, jaśniejszy, potężniejszy... Mężczyzna patrzył na swe dzieło, na żar tego niesamowitego ogniska... Wtedy w oknach domu rozległ się koszmarny chrzęst, piekielne drapanie, obłędne, przebijające duszę tarcie... jakby piachem z siłą ogromną, wstrząsającą, napawającą przerażeniem. Zewsząd dobiegały makabryczne odgłosy, zagłuszając trzask palących się szczap.
Zrobiło się przerażająco głośno...
Dźwięk tarcia narastał rozsadzając głowę bliską pęknięcia, szybko zamieniając się w łomot jakiś, jakby miliony rąk rozgniatały mokry żwir na szkle okien...
Mężczyzna zachwiał się i upadł...
— Za dużo tego, za dużo... — wyjęczał, nie mogąc więcej znieść świadomości tego, w czym przyszło mu wziąć udział. Gdy leżał nieprzytomny na podłodze, ogień jakby tylko na to czekając, zaczął błyskawicznie i z niezwykłą zjadliwością rozprzestrzeniać się po całym przeklętym domostwie, potężny i bezkarny...

Teraz, bowiem nadszedł jego czas...
Czas ostateczny...

Ogromny, ognisty słup zdawał się przepalać sufit, przeżarłszy spróchniałe deski, które stały się dlań łatwym łupem... Po chwili już setki płomiennych jęzorów wyzierało z każdego zakamarka rudery, liżąc ją demonicznym żarem, wybuchając znienacka z kłębów dymu, strzelając krwawymi mackami ku górze... Czerwona topiel pochłaniała bez przeszkód wszystko to, co napotkała na swej drodze, parła bezwzględnie do przodu, wchłaniając w swą gardziel, jak podany pod nos żer, całe to nieszczęsne domostwo. Morze płomieni zaczęło szybko ogarniać swym zasięgiem przeklęty strych, który teraz poddawał się brutalnemu żywiołowi bez oporu, bezwolnie i ulegle... Języki ognia pełzały już po całym domu, wyzierając z pękających okien, zamieniając całą chałupę w ogromną purpurową kulę, podsycaną nieustannie podmuchami porywistego wiatru, zdradliwego sprzymierzeńca w tę diabelską porę ciemnych ziszczeń...
Gdy poprzepalane bezlitosnym żywiołem ognia belki, zaczęły walić się z piekielnym łomotem w dół, w środku tej piekielnej pożogi mężczyzna nagle ocknął się i w mgnieniu oka pojął, jak daleko posunął się ów szatański pożar.
Zrozumiał, że musi uciekać... Ratować to, co ma najcenniejsze — życie!
Szybko rozejrzał się chaotycznie za kurtką, lecz ta już dawno spłonęła... Wokół paliło się już wszystko, i tylko miejsce, w którym znajdował się dotąd, dziwnym zrządzeniem losu nie zostało jeszcze strawione przez szalejące grzywy rozwścieczonej, potężnej siły... Dźwięk upiornego tarcia o szyby okienne zniknął gdzieś w krwawym oceanie ognia, przepadł jakby go nigdy nie było... Tylko trzask płonących desek wypełniał sobą przestrzeń...

I wtedy, z trawionego czerwonym kurem, strychu mężczyzna usłyszał po raz trzeci ów ordynarny, prostacki śmiech.

Zadudnił ciężkim, piekielnym echem po pustym domu. Teraz zabrzmiał on donośniej, pełen pogardy i na wskroś odrażający... Długo boleśnie dźwięczał w uszach…
Lecz coś było inaczej...
Śmiech zdawał się zbliżać, coraz bliżej i bliżej, jakby ktoś schodził nie śpiesząc się ze strychu na dół, do niego, do izby... Powoli, delektując się tym przerażającym brakiem pośpiechu... Odgłos był już tuż za rogiem, jeszcze tylko kilka kroków, blisko, bardzo blisko...
Na mężczyźnie zaczynało palić się już ubranie, lecz początkowo tego nie zauważył, skupiwszy całą swą uwagę na tym, co dane mu było przed momentem usłyszeć. Do jego uszu dobiegał nadal piekielny śmiech, rozbrzmiewający gdzieś w pobliżu, niemalże w zasięgu ręki, aż w końcu usłyszał go obok siebie...
Zamarł...
W bezruchu zacisnął zęby...
Nasłuchiwał...
W płonącej izbie poza nim nie było nikogo... Tylko czerwony żywioł, pożerający wszystko w szalonej furii... Tylko jego dostrzegło przerażone oko, wijącego się jak wąż, drapieżcę... Rechot zdawał się dochodzić z samego środka płomiennego kręgu ognia, z jego otchłani... W jego krwawej fontannie usłyszał go po raz ostatni... Grubiański śmiech zdawał się rozsadzać czaszkę swym piekielnym natężeniem, jakby kraina przeklętych otworzyła się na chwilę, by dać świadectwo swemu istnieniu i temu, że tu i w tym miejscu, to jej domena...
Nie wiadomo kiedy, jakby czekając na odpowiedni znak, przeklęty, ognisty żywioł rzucił się na niego i chwycił go w swe niesamowite szpony, mocno, pewnie, nie dając cienia szansy... Teraz płonął już od stóp do głów, miotając się w koszmarnych konwulsjach, bezsilny i słaby, bezbronny jak dziecko... Ciskał się szaleńczo niczym ranny zwierz od ściany do ściany, rycząc na całe gardło w miarę jak zabójcze płomienie lizały go i bezlitośnie wysysały z niego ostatnie siły... Przez chwilę szamotał się w bezsilnym amoku, próbując zdzierać z siebie ubranie, gasić płonące włosy, lecz piekielny morderca wżerał się już coraz głębiej i głębiej, stając się panem jego losu, bezwzględnie dążąc do nieuniknionego, tragicznego zakończenia...
W końcu, jeszcze żywy, wyskoczył oknem i popędził na oślep przed siebie.
Biegł, nie patrząc na nic, przewracając się w gęstwinie leśnych korzeni...
Walczył do końca…
Wstawał...
Upadał...
Jeszcze raz podnosił się z niewypowiedzianym trudem...
Lecz bieg ten stawał się coraz wolniejszy i wolniejszy...
Nadeszła chwila, gdy zabrakło sił.
Niczym żywa pochodnia, mężczyzna upadł gdzieś w mrokach nocy, po raz ostatni...
Mroźny wiatr jeszcze długo smagał jego martwe, lecz wciąż płonące ciało...

* * *

W tej samej chwili, w odległej o setki kilometrów, biednej, podgórskiej wiosce narodziło się dziecko – chłopiec…
Nikt jeszcze nie wiedział, że za wiele lat i on pojawi się w okolicach przeklętego domu…
Na jedną noc, szukając desperacko noclegu…
Znajdzie go wewnątrz nawiedzonej chałupy, w jednej z opuszczonych izb…
Będzie ona czekać na niego, jak czekała na tamtego samotnego wędrowca, który odszedł w płomieniach…
Który nie widział wszystkiego, co stało się później.
Ogień, bowiem nagle zgasł, ugaszony przez nieznaną siłę, dokładnie w chwili, gdy życie mężczyzny ustało.
W tym samym momencie wygląd złowieszczego domostwa uległ nagłej przemianie – znów wyglądało ono tak, jak poprzednio, jak gdyby nigdy nie było żadnego pożaru…
Nic już nie paliło się…
Nic nie zostało strawione przez żywioł – wśród grobowej ciszy stała nadal ta sama ponura, opuszczona rudera.
W niej żyło dalej zło, i niewidzialny, uśpiony ogień – podstępny morderca…
Zastygły w oczekiwaniu na moment upiornego wyzwolenia – na niedomyślną rękę, która bezwiednie go zapali…
Miał zapłonąć kiedyś ponownie – jak tego złego, marcowego dnia.
Jak to czynił od dawien dawna…
I ktoś znów miał stawić mu czoła…
W ciemną, przeklętą noc…



Listopad 2005 r.,

Odpowiedz
#2
Cytat:W kamiennej, grobowej ciszy i bezruchu zjawisk tkwił tam od lat, samotny, opuszczony, omijany...Jedynie stada zabłąkanych ptaków przelatywały nad nim zalęknione, uciekając pośpiesznie ku swym szlakom, pędząc byle dalej od tej głuchej, zastygłej w niemym, ponurym oczekiwaniu, przestrzeni...Tu czas jakby nigdy nie istniał, jakby nawet nigdy nie zaczął...Pory roku i ich zmienność znaczyły upływ kolejnych zdarzeń, które musiały mieć tu niegdyś miejsce…

Brak spacji po wielokropku.

Cytat:Gdzieś w miejscu, gdzie kończył się gęsty, sosnowy las, a zaczynały bezkresne łąki, stał dom, dom stary i poważnie nadgryziony zębem czasu, dawno temu zapomniany przez Boga i ludzi, niczym dziwaczny drogowskaz na pustkowiu.
W kamiennej, grobowej ciszy i bezruchu zjawisk tkwił tam od lat, samotny, opuszczony, omijany...Jedynie stada zabłąkanych ptaków przelatywały nad nim zalęknione, uciekając pośpiesznie ku swym szlakom, pędząc byle dalej od tej głuchej, zastygłej w niemym, ponurym oczekiwaniu, przestrzeni...Tu czas jakby nigdy nie istniał, jakby nawet nigdy nie zaczął...Pory roku i ich zmienność znaczyły upływ kolejnych zdarzeń, które musiały mieć tu niegdyś miejsce
Dom był jedną wielką ruiną, porzucony dawno temu z nieznanych powodów przez tych, którzy musieli w nim przed laty zamieszkiwać.
Czemu odeszli? Co ich do tego zmusiło i kiedy miało to miejsce? – Nie wiadomo
Rudera napawała lękiem
Przedstawiała żałosny, opłakany widok, jak ze złego, przeklętego snu, którego nie sposób łatwo i szybko zapomnieć na jawie. Resztki okien straszyły swym złowieszczym wyglądem, dach częściowo zapadnięty, pozbawiony był dachówek, pełen dziur i zeschłych liści, które wiatr przyniósł tu w jesienne szarugi. Drzwi uchylone do połowy otwierały gwałtownie podmuchy wichur, uderzając nimi o framugi z głuchym, tępym łoskotem niczym diabelskie pukanie w nocną godzinę grozy. Biły nieustannie mroczną swą melodię bez końca, uporczywie, niepokojącoOdgłos mógł przerazić każdego – był jak zapowiedź odwiedzin samego szatana, który wyłoniwszy się znienacka z upiornej głuszy, przybędzie o północy pożreć bezlitośnie niewinną duszą
Dom był daleko od wszelkich ludzkich szlaków, co sprawiało, że nikt tu się nigdy nie zapuszczał. Nikomu nie było tu śpieszno. Nikt nie chciałby spędzić tu bodaj krótkiej chwili. Wszędzie, lecz nie w tym martwym, posępnym ustroniu. Człowiek nie postawił tu swej nogi od lat, instynktownie omijając to miejsce z napawającym nieokreślonym lękiem przeczuciem, że są rzeczy, których lepiej nie budzić... Lepiej się do nich nie zbliżać
W długie, zimowe wieczory, niesione podmuchami wiatru płatki śniegu, tańczyły swój opętańczy taniec w pustych izbach, wśród wiecznych skowytów, wśród trzaskającego, siarczystego mrozu, który ścinał bezlitośnie całe to, wymarłe odludzie
Niekiedy słychać było dziwne odgłosy – wyraźne i zdecydowane - jak gdyby od czyichś kroków na śnieżnym dywanie podwórza, kiedy indziej, w księżycowej poświacie majaczyły wzdłuż trupio białych ścian jakieś ledwie widoczne kształty i cienie, przybierające chwilami zarysy ludzkich postaci
Wokół bezlistne kikuty drzew, uginały się w te zimowe noce, szumiąc swą szaleńczą pieśń, daleką i dziwną, jak całe to opuszczone obejście....
Nie prowadziła tu nawet żadna droga...
Nawet mała, leśna drożyna
Nie było nic – tylko niepokojąca, monumentalna cisza
W jaki sposób dom powstał na tym, tak tajemniczym pustkowiu, na zawsze pozostanie głęboką tajemnicą. Kto i kiedy jako pierwszy stanął na tej ziemi, nigdy nie zostanie poznane. To sekret tego miejsca, pytanie bez nadziei na odpowiedź. Była to wszak okolica niepokojąca swym złowrogim spokojem, tą stagnacją i pustką, która sprawia, że miejsce takie jak to, chce się jak najszybciej opuścić i szybko wyprzeć z pamięci wspomnienie o nim
Lecz pewien dzień miał zmienić na krótki czas dziwną, martwą harmonię tego miejsca
Był to zwykły marcowy czwartek lub piątek, środa albo niedziela jakich wiele, kiedy na widnokręgu świeci już mdło i nieśmiało wczesnowiosenne słońce, roztapiając słabym swym żarem resztki leżącego w zakamarkach ziemi śniegu.

TEGO DNIA COŚ MIAŁO SIĘ ODMIENIĆ...
NIEODWRACALNIE...
BEZLITOŚNIE

Cytat:Jeszcze godzina lub dwie na nogach, a byłby skonany do kresu swych sił.

Ojojojoj, skonany do kresu sił? A cóż to?

Cytat:Wyglądał na zmęczonego i wyczerpanego. [...] Sprawiał wrażenie wędrowca, kogoś, kto szedł dość długo i ma już szczerze dosyć marszu.

A to nie to samo? Użycie dwóch przymiotników dostatecznie wzmacnia przekaz, nie trzeba powtarzać tej samej informacji kilka zdań później.

Cytat:Podszedł bliżej, przypatrując się dziwacznemu domostwu uważnie, zaglądając z pewnym zaciekawieniem przez wybite okna, przez poruszane nieustannie wiatrem, drzwi.

Przecinek przed drzwi chyba nie potrzebny.

W tym momencie przestałem wyłapywać błędy, bo chyba 2 dni bym to czytał w takim przerywanym tempie. Tekst jest słaby i źle napisany. Opisy zwyczajnie męczą: jest w nich tak dużo przymiotników, że aż się niedobrze robi. Przez to bardzo cierpi akcja, która zawiązuje się piekielnie długo i w zasadzie jest bardzo licha. To co powinno obudzić opowiadanie, czyli obudzenie się domu, ginie w natłoku "jesiennych liści, spękanych dachówek, wybitych okien itp.". Do tego sama historia jest sztampowa i w sumie podobna do innych o nawiedzonym miejscu.

Tekst wygląda jak oda do wielokropka. Serio, w życiu nie widziałem tylu przykładów zastosowania tego znaku w jednym tekście. Zupełnie nieuzasadnionego dodajmy.

To tyle. Do gruntownej przebudowy.
Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom! Just call me F.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości