Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Oblicza szaleństwa
Słowem wstępu: Oblicza szaleństwa są wznowioną i przerobioną wersją Alicji w Krainie Czarów.

Rozdział I


Od rana nie przestawało padać. Znudzony deszcz bębnił palcami o parapet, wystukując monotonną jesienną melodię. Większość ludzi nie lubiła listopada za jego depresyjny charakter. Alicja wręcz przeciwnie — ponury deszczowy miesiąc idealnie harmonizował się z jej nastrojem. Niewyraźny szaro-bury świat za oknem dawał świetną wymówkę dla bycia  przygnębionym.
Przysiadła na parapecie, mocniej ściskając w dłoniach kubek gorącej herbaty, żeby rozgrzać wiecznie zimne palce. Dzięki bezsenności codziennie mogła obserwować, jak zaspane miasto budzi się do życia. Solidna ulewa z nocy przeszła w niedbałą mżawkę — widocznie w poniedziałkowy poranek nawet chmury nie miały chęci do pracy. Ala z rozbawieniem obserwowała, jak ludzie zamykają i otwierają parasole, niezdecydowani, czy będą im jeszcze potrzebne. Cień uśmiechu przemknął po ustach dziewczyny i równie szybko zniknął, kiedy zacisnęła wargi, koncentrując całą swoją uwagę na nieznajomych twarzach. 
Przyłapała się na tym, że mimowolnie znowu to robiła. A trzeba dodać, że robiła tak codziennie od dnia przyjęcia na oddział. Nie przegapiła ani jednego poranka. Chyba miała pewnego rodzaju obsesję, ale uparcie odganiała tę myśl.
Uważnie obserwowała  przechodniów — tylko dlatego, żeby potwierdzić to, co i tak już wiedziała. Przecinając ulicę, ludzie rozglądali się na boki, ale nikt, dosłownie nikt, nie spojrzał w kierunku szpitala. Każdy starannie omijał szary budynek wzrokiem, jakby ten w ogóle nie istniał. Dawniej sama tak robiła, przechodząc tędy w drodze do szkoły. Wtedy jej największymi zmartwieniami były kiepskie oceny ze znienawidzonej matematyki, nadchodząca matura, kłótnie z ojcem i plotkujące za plecami koleżanki. Oddałaby wszystko, żeby móc wrócić do tamtych błahych problemów i do życia zwyczajnej licealistki. Nigdy nie pomyślałaby, że można tak mocno tęsknić za nudną normalnością. Teraz niczego bardziej nie pragnęła. Jednak ona i normalność nie miały już ze sobą wiele wspólnego — ich drogi rozeszły się lata temu.
— No, gdzie oni ją schowali! Przecież musi gdzieś tu być!
Alicja drgnęła nerwowo, wyrwana z zamyślenia. Odwróciła głowę,  przyglądając się poczynaniom Beaty, która właśnie skończyła przeszukiwać swoje łóżko, co było widać po zrzuconej na podłogę kołdrze i zrolowanym prześcieradle. Następnie kobieta zabrała się za to należące do Ali. Zajrzała pod materac, zrzucając przy tym poduszkę, którą Alicja złapała w powietrzu. Pomimo to dziewczyna nie zrobiła nic, żeby przerwać zachowanie współlokatorki i całą sytuację skomentowała jedynie wymownym uniesieniem brwi. Jeszcze miesiąc temu pewnie wszczęłaby awanturę, ale teraz, nauczona doświadczeniem, wiedziała, że równie efektywnie mogłaby kłócić się ze ścianą. Tolerowała manię Beaty jako jeden z elementow szpitalnej codzienności, bo nie bardzo miała inne wyjście. Czasami sama się sobie dziwiła, że tak szybko przywykła do dziwacznego towarzystwa. Z tą myślą przeniosła wzrok na kolejne szpitalne łóżko. Pani Stanisława, niewzruszona rosnącym bałaganem, w maksymalnym skupieniu odmawiała poranną modlitwę. Skołtunione siwe włosy opadały jej na twarz, kiedy pochylała się, przesuwając między powykręcanymi artretyzmem palcami koraliki różańca. Alicja wątpiła, czy cokolwiek, włączając w to Apokalipsę świętego Jana, byłoby w stanie zmusić fanatyczną staruszkę do przerwania modłów.
[akapit][/akapit]Przeniosła wzrok na czwarte łóżko, ustawione najbliżej wyjścia. Chwilowo puste, ale zmięta pościel i ustawione na nocnej szafce kosmetyki zdradzały, że miało już właścicielkę. Jak na zawołanie, otworzyły się drzwi i do środka weszła szczupła dziewczyna w białym szlafroku.
— Ala! Nie uwierzysz, jakie ciacho przed chwilą widziałam! — krzyknęła już od progu Gosia. Szeroki uśmiech nie schodził jej z twarzy. Entuzjazm to słowo, które najlepiej opisywało przyjaciółkę Alicji. Żywiołowy temperament mocno kontrastował z subtelną urodą drobnej blondynki. Złociste loki, niebieskie oczy i alabastrowa cera przywodziły na myśl porcelanową laleczkę. Gdyby urządzono szpitalne wybory piękności, to Małgosia z pewnością otrzymałaby tytuł  Miss Wariatek.
Ala często zastanawiała się, jakim cudem to w ogóle możliwe, że zostały przyjaciółkami. Obydwie pochodziły z zupełnie innych bajek. Ona — szara myszka z wyboru, zawsze w niedbale związanym kitku, szarym swetrze lub zwykłym t-shircie i czarnych jeansach. Gosia — szkolna miss piękności, zawsze idealnie ułożone włosy, drogie ciuchy, pełny makijaż, biżuteria prosto od jubilera, hybrydowe paznokcie. Nawet w niedogodnych szpitalnych warunkach nie pozwalała sobie na zaniedbanie wyglądu. Kiedy inni chodzili w dresach i piżamach, ona zakładała sukienki i fikuśne spódniczki. Ala zdawała sobie sprawę, że gdyby spotkały się na szkolnym korytarzu, Gosia nawet by na nią nie spojrzała. Od zawsze należała do outsiderek, takie jak Małgosia kpiły z niej albo — w najlepszym wypadku — traktowały jak powietrze. Jednak tutaj podziały społeczne nie istniały — teraz jechały na jednym wózku. Nie miały nikogo, prócz siebie. Alicja zawsze powtarzała, że tylko dlatego jeszcze nie udusiła Gosi gołymi rękami. A trzeba zaznaczyć, że kilka razy było naprawdę blisko. W lepsze dni po prostu miała wrażenie, jakby rozmawiała z kimś z odległej planety. Zupełnie tak jak teraz.
— Ciacho? — spojrzała na Gosię z powątpiewaniem. Albo jej współlokatorka zaczynała mieć przewidzenia (co nie było niczym niezwykłym na tym oddziale) albo — w bardziej optymistycznej wersji — pilnie potrzebowała wizyty u dobrego okulisty. Z całą pewnością żaden mężczyzna na oddziale — czy to pacjent czy lekarz — nie zasługiwał na tak pochlebny tytuł.
— No, mamy nowego doktorka! — kontynuowała Gośka, zupełnie niezrażona sceptycyzmem przyjaciółki. — Mówię ci, niezły przystojniak! Dziesięć na dziesięć! Wygląda zupełnie jak Alejandro z „Zaklętej Miłości”! Dałabym wszystko, żeby to on był moim lekarzem prowadzącym, a nie ten stary dziwak Kamiński! — westchnęła z rozmarzonym spojrzeniem.
— Nie wątpię, że dałabyś wszystko — stwierdziła uszczypliwie Ala.
— Ty wiedźmo! Jak cię zdzielę! — warknęła Gosia. Nawet jeśli groźba była prawdziwa, to nie miała okazji jej zrealizować, bo głośny jęk starych zawiasów przerwał im rozmowę.
— Dzień dobry, obchód!
Obchód zawsze wyglądał tak samo. Doktor Zakrzewski z obstawą pielęgniarek odwiedzał po kolei wszystkie sale chorych. Ten krótki spacer musiał go męczyć, bo ciężko sapał, dźwigając wielki brzuch opięty białym kitlem, którego guziki w każdej chwili mogły wystrzelić w powietrze. Dzisiejszy dzień niczym nie odbiegał od utartego schematu. Stary ordynator zatrzymał się zaraz za progiem — Alicję zawsze zastanawiało, czy to z czystego lenistwa, czy może nie chciał ryzykować zaklinowania się w wąskim przejściu między łóżkiem a ścianą. Patrząc na słuszne wymiary mężczyzny, rzeczywiście istniało takie ryzyko.
— Jak tam samopoczucie? — zapytał od niechcenia, ledwie zahaczając spojrzeniem o pacjentki. Ala już znała na pamięć tę śpiewkę. Ordynator dla każdego miał przygotowany odpowiedni tekst: anorektyczkom mówił, żeby więcej jadły, depresyjnym radził, aby się nie smucili, niedoszłym samobójcom zakazywał robić głupot, a schizofrenikom polecał, by nie słuchali głosów w głowie. Pacjentom z demencją mówił cokolwiek albo nie odpowiadał wcale, bo przecież i tak zaraz zapominali.
— Panie ordynatorze! Panie ordynatorze! Ja chciałam zgłosić bardzo ważną sprawę! — Pierwsza odezwała się Stanisława. — Bo ja miałam taką piękną zastawę po babci. Porcelanę z Chin przywiezioną. I srebrne sztućce... Pamiątka rodzinna, rozumie doktor! Zaprawdę, srebro najczyściejsze! — opowiadała z przejęciem, żywo przy tym gestykulując. Alicja z obrzydzeniem zauważyła, że pomarszczona skóra na rękach falowała przy każdym ruchu starej kobiety. — Wszystko zniknęło. Okradli mnie, złodzieje jedne! Nic nie zostało! — Jak nietrudno się domyślić, prócz wiekowego peselu, największym problemem starszej pani była schizofrenia w połączeniu z demencją starczą. Choroby męczące Stanisławę objawiały się tym, że wszyscy okradali ją z rzeczy, których nigdy nie miała. Czasem też widywała się z Jezusem i Maryją, ale to tylko wtedy, kiedy „zapomniała” wziąć leków.
— No i bardzo dobrze, proszę pani! — zadudnił donośnym basem Zakrzewski. — To pani nie wie, że na teren oddziału zamkniętego nie można wnosić metalowych sztućców?! — prychnął z politowaniem. Doskonale się bawił, widząc zmieszanie pacjentki, która zamilkła, zupełnie nieprzygotowana na taką odpowiedź. 
[akapit][/akapit]Z kolei Beata nie zawracała sobie głowy obchodem. Właśnie skończyła przeszukiwać swoją torbę z ubraniami i skierowała się do stojącego pod umywalką śmietnika.
— Co ona robi? — zapytał burkliwie ordynator.
— Szuka ukrytej kamery — wyjaśniła łaskawie Gosia. — To tak co najmniej trzy razy w tygodniu.
— Nienormalna jakaś? — prychnął pogardliwie. — Proszę pani! Proszę natychmiast przestać! To kosz na odpadki medyczne! — zawołał, co nie miał większego sensu, bo Beata była chwilowo głucha na wszelkie bodźce zewnętrze.
— Przecież tutaj nikt nie jest normalny — wyrwało się Alicji. Zaklęła w myślach. Należało trzymać język za zębami. Gościła tu już nie pierwszy raz, więc akurat ona powinna najlepiej wiedzieć, że przy ordynatorze nie należało się wychylać.
— Święta racja! I to się też tyczy też personelu, bo kto normalny chciałby pracować w takim miejscu? — zarechotał Zakrzewski, a pielęgniarki zgodnie mu zawtórowały, wiedząc, że należy śmiać się z żartów szefa. — Już ją lubię! — Wskazał tłustym palcem na zaskoczoną Alę. Co jak co, ale takiego obrotu spraw się nie spodziewała. – A staruszce i grubej zwiększyć dawkę diazepamu o dwadzieścia miligramów! — zaordynował, po czym dumny z siebie, z poczuciem spełnionego obowiązku, ruszył w stronę wyjścia. Pielęgniarki rozstąpiły się niczym Morze Czerwone, wciskając plecy w ściany, żeby zajmować jak najmniej miejsca. Mimo to ordynator z trudem przepchnął się do drzwi, w których zresztą też ledwo się mieścił. Cała scenka wyglądała przekomicznie i chociaż Alicja widziała ją już milionowy raz, to z trudem zachowała obojętną minę.
Ostatnia z pielęgniarek, zanim wyszła z sali, rzuciła jeszcze przez ramię:
— Dziewczyny, zapraszam na stołówkę! Zaraz będzie śniadanie!
— Gdzie ja mam te sztućce. — Pani Stasia z trudem dźwignęła z łóżka wychudzone ciało, mocniej owijając się różowym szlafrokiem. — Miałam takie piękne srebrne sztućce. — Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu wyimaginowanej zguby albo winnego kradzieży. Ala obstawiała to drugie. 
— Nigdzie nie idę! To jedzenie jest zatrute! Chcą mnie zabić! Myślą, że ja nie wiem, ale ja wiem! — Beata zaprotestowała głośno, ale nikt nie był zainteresowany wysłuchiwaniem jej teorii spiskowych.
— Chyba prędzej chcą cię odchudzić — stwierdziła krytycznie Gosia, myśląc o skromnych porcjach wydawanych na szpitalnej stołówce. Alicja parsknęła śmiechem w odpowiedzi. Jednak to prawda, że gdyby nie duża liczba nadmiarowych kilogramów i szaleństwo iskrzące się w niebieskich oczach, Beata byłaby naprawdę piękną kobietą. Miała harmonijne rysy twarzy, malinowe usta i gęste czarne włosy ścięte na linii ramion. Jednak otyłość nie stanowiła największego problemu kobiety. W ciągu zaledwie trzydziestu lat życia dorobiła się rozwodu, cukrzycy, niedoczynności tarczycy, manii prześladowczej i wielokrotnie nawracającej głębokiej depresji, a to wszystko razem wzięte poskutkowało dwoma nieudanymi próbami samobójczymi.
— Mówię wam, nie jedzcie tego! — krzyknęła jeszcze za wychodzącymi z pokoju dziewczynami.
— Spokojnie, Becia. Zajmiemy ci miejsce na stołówce — obiecała Małgosia. Obydwie z Alą doskonale wiedziały, że nie minie piętnaście minut, a głód zwycięży z tajemniczą trucizną, którą szpitalna kucharka przyprawiała dania.
***
— Wilczewska! — Pielęgniarka zajrzała do sali przez uchylone drzwi. — Doktor Bukowski cię do siebie wzywa!
Alicja westchnęła wymownie. Akurat znajdowała się w samym środku brutalnego morderstwa. Ze smutkiem pożegnała urzekającą postać seryjnego zabójcy i odłożyła książkę na szafkę. Czytanie było odskocznią od monotonni szpitalnego życia. Tylko tak mogła poczuć jakikolwiek dreszczyk emocji. Gdyby nie książki chyba do reszty by tutaj zwariowała.
— Chwila, kto mnie wzywa? — Dopiero teraz do jej świadomości dotarło nazwisko lekarza. Nie znała nikogo takiego pracującego na oddziale. A trochę już tu była.
— Doktor Bukowski. Pokój numer siedemnaście.
To pewnie ten nowy psychiatra, o którym mówiła rano Gosia — stwierdziła. Idąc długim korytarzem, zastanawiała się, czego mógł od niej chcieć. Tym bardziej, że jej lekarzem prowadzącym był ktoś inny.
Może to terapeuta? — przeleciało Ali przez myśl. Nie, odpada — równie szybko odrzuciła ten pomysł. Znajdowali się na oddziale zamkniętym. Tutaj do zadania lekarzy należało dobranie optymalnego schematu farmakoterapii i ustabilizowanie stanu psychicznego pacjenta. Kolejnym etapem był oddział dzienny i to tam właśnie odbywały się wszelkiego rodzaju terapie, zarówno grupowe, jak i indywidualne. Alicja już przerabiała ten schemat.
Zdała sobie sprawę, że zamyślona, już dobrą chwilę bezsensownie sterczy pod drzwiami gabinetu i gdyba, zamiast po prostu zapukać do drzwi i przekonać się, dlaczego doktor ją do siebie wezwał. Jak pomyślała, tak też zrobiła.
— Dzień dobry. — Mężczyzna stojący w progu przywitał ją ciepłym uśmiechem i gestem zaprosił do środka. Alicja była tak zaskoczona, że czym prędzej weszła do gabinetu, zupełnie zapominając o powitaniu.
Musiała przyznać, że z dużym sceptycyzmem wysłuchiwała Gosi rozpływającej się nad nowym lekarzem. Nie od dziś wiadomo, że Gośka to — najdelikatniej mówiąc — bardzo kochliwa dziewczyna. Jeśli chodzi o kwestie matrymonialne, wybór pozostawał ograniczony przez drzwi wejściowe oddziału zamkniętego, a Małgosia — jak sama często podkreślała — była w tych sprawach realistką, więc nie wybrzydzała. Tym razem jednak Ala musiała przyznać, że jej przyjaciółka miała rację nazywając nowego doktora ciachem. Na szczęście nie przypominał metroseksualnego kena Alejadro z wenezuelskich telenowel, które nałogowo oglądała Gosia. Nie był też randomowym przystojniakiem, ale miał w sobie to trudne do zdefiniowania coś.
Trochę za ostre rysy twarzy — oceniła krytycznie. Pokrywający policzki i brodę trzydniowy zarost idealnie komponował się z fryzurą w stylu „każdy włos w inną stronę”, która wołała o pilną interwencję fryzjera. Cienie pod oczami, niezdrowo blada cera i zdecydowanie za chuda jak na tak wysokiego mężczyznę sylwetka rysująca się pod białym kitlem dopełniały typowego obrazu młodego lekarza, któremu brakowało czasu na wszystko prócz pracy.
Na moment ich spojrzenia się skrzyżowały. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili bezczelnie taksowała Bukowskiego krytycznym spojrzeniem — co też nie umknęło jego uwadze. I wydawał się tym faktem nieco rozbawiony. Nawet nie zdążyła się zaczerwienić, bo przerwał niezręczną ciszę:
— Niech pani usiądzie — poprosił niezrażony, wskazując gestem na jeden z wypłowiałych bordowych foteli, które pamiętały jeszcze czasy PRL-u. Sam zajął miejsce naprzeciwko.
— Pani Alicja Wilczewska, tak? — upewnił się, a Ala odruchowo kiwnęła głową w odpowiedzi. Zaraz jednak zreflektowała się, że od wejścia do gabinetu milczy jak niemowa i pewnie młody lekarz już zdążył uznać ją za nienormalną (co zresztą nie było błędnym wnioskiem, zważywszy chociażby na miejsce, w którym się znajdowali), więc pośpiesznie dodała: — Tak, to ja. Proszę mi mówić po imieniu. Po prostu Ala.
— Okej, Alu. — Znowu ten idealny uśmiech wyciągnięty żywcem z reklamy pasty dla zębów. — Wybacz, ja też powinienem się najpierw przedstawić. Nazywam się Michał Bukowski. — Uścisnęli sobie ręce nad stolikiem do kawy. Manewr był niełatwy i dość ryzykowny, bo na małym blacie piętrzyły się stosy dokumentacji medycznej, a niebezpiecznie blisko krawędzi stał pusty kubek po kawie. — Poprowadzę dalej twoje leczenie w zastępstwie za doktor Olszewską – wyjaśnił, cały czas się uśmiechając. Był profesjonalny i do porzygu miły.
No tak! — wymierzyła sobie mentalnego facepalma. Wszystko się zgadzało — przecież ten gabinet należał wcześniej do jej lekarki! Zniknęły medyczne tomiszcza, którymi próbowała dodać sobie profesjonalizmu i rodzinne zdjęcia w ramkach, zapewne mające wzbudzić zaufanie pacjentów. Zupełnie o tym zapomniała, bo była tutaj tylko raz, zaraz po pierwszym przyjęciu do szpitala. Wtedy też została zaproszona na krótką rozmowę zapoznawczą z nowym lekarzem prowadzącym.
— Co się stało z doktor Olszewską? — Nie, żeby miała za nią tęsknić. Wręcz przeciwnie — szczerze nienawidziła starej jędzy. Zresztą zachowanie pani doktor pozwalało sądzić, że w pełni odwzajemniała to płomienne uczucie. Jedyny minus sytuacji dla Ali był taki, że Olszewską już znała. Znała jej metody pracy, wiedziała, czego się po niej spodziewać i jak ma kłamać, żeby wyjść na swoje. No cóż, mówi się trudno — stwierdziła — z czasem i Bukowskiego rozpracuję.
— Postanowiła przejść na wcześniejszą emeryturę — odpowiedział doktor, wyrywając ją z chwilowego zamyślenia. 
— Jak na kogoś, kto ponoć specjalizuje się w ludzkiej psychice, jest pan wyjątkowo kiepskim kłamcą — wypaliła i od razu pożałowała, że nie zdążyła ugryźć się w język. Na tych nowych lekach myślała wolniej niż mówiła, a z tego nie mogło wyniknąć nic dobrego.
— A ty jesteś wyjątkowo dociekliwą pacjentką. — Michał uniósł ręce w geście kapitulacji, ale — co nie umknęło uwadze Alicji — nie zaprzeczył. — No dobrze, przejdźmy może do sedna naszego spotkania. Doktor Olszewska przekazała mi twoją dokumentację medyczną — zgrabnie zmienił temat. Ala nie skomentowała tego wybiegu. Przeczuwała, że psychiatra i tak nic więcej nie powie, a poza tym nie obchodziło ją, co  stało się z Olszewską, pytała z czystej ciekawości. 
Bukowski wstał i podszedł do wysokiego regału, którego półki zapełniały kolorowe segregatory z dokumentami. Po chwili wrócił na miejsce, trzymając w ręku opasłą teczkę podpisaną jej imieniem i nazwiskiem.
— Przeczytałem całą historię twojej choroby — powiedział, otwierając pierwszy skoroszyt.
— Współczuję. To musiała być bardzo długa i jeszcze bardziej nudna lektura. — Alicja wpadła mu w słowo. Doktor odpowiedział jej wymownym uśmiechem.
— W każdym razie, wolałbym nie opierać się tylko na dokumentacji — kontynuował, niezrażony. Nie łatwo było zbić go z pantałyku. — Uważam, że najlepiej, gdybyśmy zaczęli od początku. Poznali się, zdobyli nawzajem swoje zaufanie. To będzie dobra podstawa do dalszej współpracy. Co o tym sądzisz? — zaproponował, posyłając Ali pytające spojrzenie zza szkieł okularów.
— Skoro panu na tym zależy. — Wzruszyła obojętnie ramionami. Doktor Bukowski uśmiechnął się zachęcająco w odpowiedzi. Właśnie ta empatia i indywidualne podejście do pacjenta zdradzały, że dopiero co ukończył studia. Jeszcze przed nim lata ciężkiej pracy, które sprawią, że żeby przetrwać i nie zwariować jak pacjenci, wykształci mechanizmy obronne, odgradzając emocje wysokim murem. W końcu zapomni pewnie o tym czymś zwanym wyniośle powołaniem, które niby zadecydowało, że wybrał taką drogę życia, a nie inną. Jednak nie wątpiła, że z czasem i on podda się wszechobecnej znieczulicy, jak każdy pracujący tu lekarz. Chociaż zapewne sam Bukowski nadal jeszcze wierzył, że będzie inny niż wszyscy. Na początku każdy tak myślał.
Pewnie dopiero zaczął specjalizację — gdybała Alicja. Zastanawiała się nawet, czy nie jest jego pierwszym samodzielnie prowadzonym pacjentem psychiatrycznym. Ta myśl niosła ze sobą wątpliwości. Może poszła na pierwszy ogień dla świeżaka, bo jest z nią już całkiem nieźle i nie będzie trudnym przypadkiem dla młodego lekarza? Z drugiej strony odpowiedź mogła brzmieć dokładnie odwrotnie: że psychikę ma już tak skrzywioną, więc co by nie zrobił, i tak nie pogorszy sprawy.
— Alicjo, jesteś ze mną? — zapytał żartobliwie Michał, któremu nie umknęła jej chwilowa nieobecność. 
— Przepraszam, zamyśliłam się.
— Nie szkodzi. Może zaczniemy od samego początku — powtórzył cierpliwie. — Kiedy zauważyłaś pierwsze objawy?
— Zachorowałam trzy lata temu. Byłam wtedy w drugiej klasie liceum — zaczęła niechętnie, z wyraźnym ociąganiem. Nie lubiła wracać myślami do przeszłości, do życia, które utraciła bezpowrotnie. To zbyt bolesne. Szczególnie wspomnienie tamtego dnia, kiedy cały świat jej się zawalił. Choroba zaatakowała niespodziewanie, niszcząc wszystko, co miała i czym była. Pasje, plany, marzenia, nadzieje — w jednym momencie obróciły się w proch. Schizofrenia przejęła całkowitą kontrolę nad jej życiem. Tym bardziej nie chciała wspominać wolności – kiedy o niej nie pamiętała, teraźniejszość wydawała się bardziej znośna.
Niestety, to jedno pytanie wystarczyło, żeby wskrzesić demony przeszłości. Wspomnienia, przez lata zakopane gdzieś na dnie podświadomości, wypłynęły na powierzchnię i okazało się, że mimo upływu czasu i jej usilnych starań, żeby zapomnieć, nadal były tak wyraźne, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj.

Kupiła w automacie małe cappuccino i usiadła na ławce ustawionej w kącie szkolnego korytarza. Już pierwszy łyk z tekturowego kubka wystarczył, żeby pożałowała wydania trzech złotych na napój, który kawą był tylko z nazwy. 
Z braku zajęcia zawiesiła znudzone spojrzenie na bezchmurnym niebie za oknem. Widok wcale nie pomagał na kiepski humor, a tylko potęgował chęć ucieczki. Czerwiec to zdecydowanie zbyt piękny miesiąc na tkwienie w murach oświaty. Niestety, wbrew pobożnym życzeniom licealistów, złośliwy czas leniwie wlókł się w kierunku zakończenia roku szkolnego. Pomimo że minęła dopiero długa przerwa, korytarze liceum podejrzanie opustoszały. Nietrudno było się domyślić, gdzie można znaleźć nieobecnych — Ala obstawiała, że licealiści poszli wagarować na pobliską plażę. Sama też zaczęła rozważać ten pomysł. W planie lekcji mieli dzisiaj już tylko godzinę wychowawczą i religię — z tej ostatniej spokojnie można by się zerwać. Im dłużej myślała, tym bardziej ją kusiło. Postanowiła, że podzieli się swoim planem z Martą i Leną, jak tylko wrócą ze szkolnego sklepiku. Była więcej niż pewna, że się z nią zgodzą.
— Hej! O kim tak rozmyślasz? O jakimś przystojniaku? Ukraść by cię można i nawet byś nie zauważyła!
Faktycznie, Alicja tak się zamyśliła, że podskoczyła, kiedy Wiktoria usiadła obok niej na ławce.
— A ty gdzie się podziewałaś? Powinnam cię udusić! Wyszłaś w sobotę z imprezy nie wiadomo kiedy, nie wiadomo z kim i nawet nie raczyłaś odebrać telefonu! Przez całą niedzielę nie mogłam się do ciebie dodzwonić! I jeszcze nie przyszłaś dzisiaj rano na lekcje! Myślałam już, że wpakowałaś się w jakieś kłopoty, a ty po prostu leczyłaś kaca! — wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. Była naprawdę wściekła, a do tego zmartwiona. Pomimo to przytuliła przyjaciółkę na powitanie.
— Oj, Misiaku, ty zawsze się o mnie martwisz. Matkowanie wychodzi ci lepiej niż mojej mamie — odparła Wiki, ściskając ją mocniej i dłużej niż zwykle.
Kiedy w końcu się od siebie odsunęły, Alicja przyjrzała się uważniej Wiktorii. Momentalnie powrócił niepokój, który męczył ją całą niedzielę, gdy bezskutecznie wydzwaniała do Wiki. Dziewczyna wyglądała kiepsko i tutaj chodziło o coś poważniejszego niż zwykły kac. Porcelanowa cera, której Ala zawsze zazdrościła przyjaciółce, zmieniła odcień na niezdrowo blady, wręcz sino-szary. Czarne loki były skołtunione i matowe. Nawet błękitne oczy dziewczyny straciły swój naturalny blask.
— Dobrze się czujesz? — zapytała zmartwiona.
— O mnie się już nie martw. Teraz czas, żebyś skupiła się na sobie — powiedziała łagodnym, acz zdecydowanym głosem Wiktoria, kładąc jej rękę na ramieniu. Alicja nawet nie zarejestrowała gestu, zbyt zaaferowana tą rozmową, która z minuty na minutę robiła się coraz dziwniejsza.
— Co ty wygadujesz? Nadal jesteś wstawiona? — zapytała niby pół żartem pół serio, ale naprawdę się martwiła. Drgnęła niespokojnie, kiedy nad ich głowami rozbrzmiał dzwonek obwieszczający koniec przerwy.
— Chodź. Później pogadamy. Wiesz, że Janiszewska nienawidzi, jak ktoś się spóźnia. — Alicja wstała, pociągając przyjaciółkę za rękę. Mimowolnie się wzdrygnęła — tak lodowate palce miała Wiktoria. Zupełnie jakby za oknem był ostry mróz, a nie upalny letni dzień.
— Nie. Ja nie idę na lekcje. Muszę się zmywać. — Wiki gwałtownym ruchem wyszarpnęła dłoń z uścisku. — Przyszłam tylko po to, żeby się z tobą pożegnać.
— Jak to pożegnać? Wyjeżdżacie gdzieś? Jeszcze nie ma końca roku — zdziwiła się Ala.
— Coś w tym stylu — stwierdziła okrężnie Wiktoria. — To wypadło niespodziewanie.
— A powiesz mi coś więcej, czy dalej będziesz mówić zagadkami? — Alicji już kończyła się cierpliwość. Skakała spojrzeniem między przyjaciółką a drzwiami klasy. Ostatni uczniowie już wchodzili do środka.
— Idź, idź — ponagliła ją Wiki. Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny. Wydawała się jakaś taka przygaszona, może nawet smutna. Ala chciała zostać i wyciągnąć z niej, choćby siłą, co się stało, ale wiedziała, że jeśli zaraz nie wejdzie do sali, to czeka ją firmowy zestaw wychowawczyni: długi pouczający monolog, uwaga i jedynka w dzienniku. Dlatego, pomimo targających nią uczuć, wstała i pobiegła do klasy. Zdążyła akurat za ostatnią osobą, która już chciała zamykać drzwi.
W sali panował zgiełk, jak zawsze na początku lekcji, zanim nauczycielce udało się uciszyć rozmawiających uczniów. Alicja usiadła w ostatniej ławce pod oknem, którą na ogół zajmowała z Wiktorią. Teraz sąsiednie miejsce pozostało puste.
— Proszę o spokój! Mam wam do przekazania coś ważnego!
W sali zapadła cisza. Na ogół uzyskanie uwagi licealistów nie było łatwym zadaniem. Jednak teraz wszystkie oczy zwróciły się w stronę polonistki. Głos jej drżał. Niepokoiła też niezdrowa bladość kobiety. Było widać, że lubiła solarium, ale teraz — chociaż wydawało się to niemożliwe — cerę miała kredowobiałą. Wymalowane usta zacisnęły się w wąską kreskę, kiedy z trudem przełknęła ślinę.
— W sobotę w nocy wasza koleżanka, Wiktoria Burzyńska, wracała z dyskoteki samochodem. Kierował chłopak, który jak się okazało, był niestety nietrzeźwy. Mieli wypadek. — wydusiła z siebie z trudem nauczycielka. — Wika nie przeżyła.
— Alicja przez dłuższą chwilę trwała w osłupieniu, próbując zrozumieć znaczenie tych słów, jakby były wypowiedziane w obcym języku. Co? Czy to jakiś kiepski żart?! Przecież dosłownie przed chwilą ją widziała! Rozmawiały! Góra pięć minut temu! To niemożliwe! Poczuła, jak podłoga pod nią zawirowała niczym płyta na gramofonie. Żołądek ścisnął niewidzialny supeł, wywołując fale bólu i mdłości. Półprzytomna, poruszająca się jak we śnie, wstała z miejsca i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. 
Nawet nie pamiętała, jak dotarła do łazienki. Gwałtowne torsje raz po raz wstrząsały jej ciałem, aż w końcu nie miała już czym zwracać. Gorzki posmak kwasu żołądkowego palił w gardle i nozdrzach.
Opłukała twarz lodowatą wodą z nadzieją, że zimno chociaż trochę rozjaśni umysł. Dopiero po dłuższej chwili zmusiła się do spojrzenia w lustro. Szkliste spojrzenie zielonych oczu bez użycia słów mówiło całą prawdę, która powoli przedzierała się do świadomości. Próbowała ze wszystkich sił, ale nie mogła się obudzić. To nie był sen.


W pokoju zapadła niezręczna cisza. Alicja nie miała nic więcej do powiedzenia, a Bukowski nie wiedział, co powiedzieć. Niecodziennie słyszało się takie historie. Nawet jeśli chodziło o początki choroby psychicznej, której granice wyznaczała jedynie inwencja twórcza chorego umysłu. Pierwszy raz spotkał się z przypadkiem, żeby chory widział zmarłych jeszcze zanim dowiedział się o ich śmierci. Jednak równie dobrze mogło to nic nie znaczyć, bo nie miał długiego doświadczenia zawodowego.
— Ma pan doktor jeszcze jakieś pytania?  — Matowy głos Ali przerwał rozważania Michała.
— Słucham? — zapytał, skołowany. Chwilę zajęło mu, żeby wrócić myślami do rzeczywistości. — Nie, chyba nie.
— W takim razie pozwoli doktor, że już pójdę. — Zanim zdążył się zorientować, już zamykała za sobą drzwi. Zaklął pod nosem. Nie powinien pozwolić jej wyjść w takim stanie. Pomimo to został na miejscu. Sięgnął po teczkę z dokumentacją medyczną i zaczął ją od nowa przeglądać. Przypadek Alicji coś mu przypominał. Czyżby...? — niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu. Nawet w myślach nie miał odwagi wysuwać tak odważnych podejrzeń. Najpierw musi to sprawdzić, później będzie się martwił.
Odpowiedz
Tradycyjnie podzielę sobie lekturę na części.

(07-10-2018, 12:05)Karen napisał(a): Alicja wręcz przeciwnie — ponury deszczowy miesiąc idealnie harmonizował się z jej nastrojem. 
(...)
Cień uśmiechu przemknął po ustach dziewczyny i równie szybko zniknął, kiedy zacisnęła wargi, koncentrując całą swoją uwagę na nieznajomych twarzach. 
(...)
— Święta racja! I to się też tyczy też personelu, bo kto normalny chciałby pracować w takim miejscu?
zbędne słówka

(07-10-2018, 12:05)Karen napisał(a):  Tolerowała manię Beaty jako jeden z elementow szpitalnej codzienności, bo nie bardzo miała inne wyjście.
literówka

(07-10-2018, 12:05)Karen napisał(a):  Alicja wątpiła, czy cokolwiek, włączając w to Apokalipsę świętego Jana, byłoby w stanie zmusić fanatyczną staruszkę do przerwania modłów.
"Apokalipsa świętego Jana"  to pewien tekst, więc raczej ciężko by przerwał modły. Domyślam się o co Ci chodziło, ale użycie dokładnie takiego sformułowania oznacza tylko fragment Biblii. Co innego sama "Apokalipsa" (choć oznacza to po prostu objawienie, ale potocznie rozumiane jakieś globalne, gwałtowne wydarzenia) lub "Armagedon" - co już jednoznacznie kojarzy się z globalną zagładą.

(07-10-2018, 12:05)Karen napisał(a): Albo jej współlokatorka zaczynała mieć przewidzenia (co nie byłoby niczym niezwykłym na tym oddziale) 
Może tak brzmiałoby lepiej?

Miło było wrócić na oddział zamknięty Big Grin
W kilku miejscach się uśmiechnąłem, więc mimo, że czytam to po raz drugi nadal działa Wink
Odpowiedz
Dzięki za opinię i czas poświęcony na lekturę, Gunnar! Smile
I miło mi, że ''nadal działa''. Wink
Muszę przysiąść na spokojnie nad sugestiami i rozdziałem w wolnej chwili.
Odpowiedz
(07-10-2018, 12:05)Karen napisał(a): — Wilczewska! — Pielęgniarka zajrzała do sali przez uchylone drzwi. — Doktor Bukowski cię do siebie wzywa!
(...)
Zdała sobie sprawę, że zamyślona, już dobrą chwilę bezsensownie sterczy pod drzwiami gabinetu i gdyba, zamiast po prostu zapukać do drzwi i przekonać się, dlaczego doktor ją do siebie wezwał. Jak pomyślała, tak też zrobiła.
(...)
— Dzień dobry. — Mężczyzna stojący w progu przywitał ją ciepłym uśmiechem i gestem zaprosił do środka. Alicja była tak zaskoczona, że czym prędzej weszła do gabinetu, zupełnie zapominając o powitaniu.
(...)
— Niech pani usiądzie — poprosił niezrażony, wskazując gestem na jeden z wypłowiałych bordowych foteli, które pamiętały jeszcze czasy PRL-u. 
Zbędne słówka.

(07-10-2018, 12:05)Karen napisał(a): Niestety, wbrew pobożnym życzeniom licealistów, złośliwy czas leniwie wlókł się w kierunku zakończenia roku szkolnego. Pomimo że minęła dopiero długa przerwa, korytarze liceum podejrzanie opustoszały.[i]Nietrudno było się domyślić, gdzie można znaleźć nieobecnych — Ala obstawiała, że licealiści (uczniowie, młodzież?) poszli wagarować na pobliską plażę. [/i]
Bliskie powtórzenie.

(07-10-2018, 12:05)Karen napisał(a): — W takim razie pozwoli doktor, że już pójdę. — Zanim zdążył się zorientować, już zamykała za sobą drzwi. (tu nowy akapit bo zmienia się osoba) Zaklął pod nosem. Nie powinien pozwolić jej wyjść w takim stanie. Pomimo to został na miejscu. Sięgnął po teczkę z dokumentacją medyczną i zaczął ją od nowa przeglądać. Przypadek Alicji coś mu przypominał. Czyżby...? — niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu. Nawet w myślach nie miał odwagi wysuwać tak odważnych podejrzeń. Najpierw musi to sprawdzić, później będzie się martwił.

Jest dobrze. Z początku trochę słówek, które sztucznie rozpychają zdania, ale widać, że całość przeszła konkretny lifting i jakichś mankamentów zostało niewiele.

Pozdrawiam
Odpowiedz
Cytat:Słowem wstępu: Oblicza szaleństwa są wznowioną i przerobioną wersją Alicji w Krainie Czarów.
W odniesieniu do poprzedniego tytułu; wiadomo skąd zaczerpniętego; myślałem o tytule nawiązującym do utworu Carrolla i położenia twojej bohaterki, np. Alicja w krainie luster, lub Alicja wśród rozbitych luster.
Czyta się płynnie, choć gdzieniegdzie pozwoliłem sobie na poprawki, po któreych całość chyba, nawet w przypadku tych drobnych zabrzmiałyby lepiej.

Rozdział I


Od rana nie przestawało padać. Znudzony deszcz bębnił palcami o parapet, wystukując monotonną jesienną melodię. Większość ludzi nie lubiła listopada za jego depresyjny charakter. Alicja wręcz przeciwnie — ponury deszczowy miesiąc idealnie harmonizował się z jej nastrojem. Niewyraźny szaro-bury świat za oknem dawał świetną wymówkę dla bycia przygnębionym (dla przygnębienia).

Przysiadła na parapecie, mocniej ściskając w dłoniach kubek gorącej herbaty, żeby (byleby) rozgrzać wiecznie zimne (zmarznięte) palce. Dzięki bezsenności codziennie mogła obserwować, jak zaspane miasto budzi się do życia (jak niewyspana/ senna jeszcze ulica budzi się znów/ po raz kolejny). Solidna ulewa z nocy (Nocna ulewa - jak ulewa to chyba wiadomo że raczej solidna?) przeszła w niedbałą mżawkę — widocznie w poniedziałkowy poranek nawet chmury nie miały chęci do pracy.
Forma i treść zakończenia brzmi nie bardzo. Może prędzej coś w rodzaju straciły impet, utraciły nadmiar wody choć taka dokładnie forma też nie jest dobra, co innego treść. Ala z rozbawieniem obserwowała, jak ludzie (przechodnie) zamykają i (to znów) otwierają parasole, niezdecydowani, czy będą im jeszcze potrzebne. Cień uśmiechu przemknął (Uśmiech przemknął blado/ cieniem/ niepozornie) po ustach dziewczyny i równie szybko zniknął, kiedy (gdy) zacisnęła wargi, koncentrując całą swoją uwagę na nieznajomych twarzach.
Przyłapała się na tym, że mimowolnie znowu to robiła (znów to zrobiła/ Znów to zrobiła! Mimowolnie. Właśnie przyłapała sie na tym). A trzeba dodać, że robiła tak codziennie od dnia (Czyniła to zresztą codzień/ od chwili) przyjęcia na oddział. Nie przegapiła ani jednego poranka. Chyba miała pewnego rodzaju obsesję, ale uparcie odganiała tę myśl (Czyżby miała jakąś/ swego rodzaju obsesję? Nieraz zastanawiała się nad tym uparcie odpędzając tę myśl/ jednak za każdym razem przeganiała tę myśl).
Uważnie obserwowała  przechodniów (ludzi) - tylko dlatego, żeby (aby) potwierdzić to, co i tak już wiedziała. Przecinając ulicę, ludzie (Niejeden wśród nich/ z nich/ Wszyscy) rozglądali się na boki, ale nikt, dosłownie nikt, nie spojrzał w kierunku (stronę) szpitala. Każdy starannie omijał szary budynek wzrokiem, jakby ten w ogóle nie istniał (nie miał prawa istnieć - chodzi o to by w podtekście zabrzmiało to mniej więcej: jakby nie wartobyło spoglądać w to miejsce; jakby miejsce to było nazbyt wyklęte by na nie spojrzeć; jakby widok szpitala był zbyt gorszący, bulwersujący itp. ). Dawniej sama tak robiła, przechodząc (Sama tak też postępowała - dawniej, idąc) tędy w drodze do szkoły. Wtedy jej największymi zmartwieniami były kiepskie  oceny ze znienawidzonej matematyki (Wtedy najwięcej zmartwień przysparzały znienawidzona matematyka...) , nadchodząca matura, kłótnie z ojcem i plotkujące za plecami koleżanki (plotki koleżanek poza plecami). Oddałaby wszystko, żeby móc (by/ byleby tylko) wrócić do tamtych błahych  problemów (można się domysleć że teraz wydają się one jej błahostką) i (-) do życia zwyczajnej licealistki. Nigdy nie pomyślałaby, że można tak mocno tęsknić za nudną normalnością. Teraz niczego bardziej nie pragnęła. Jednak ona i normalność nie miały już ze (z) sobą wiele wspólnego — ich drogi rozeszły się lata temu.
Nie wiem czy przypuszczasz to, co ja że znaki interpunkcyjne, odpowiednio zastosowane co do ich miejsca i rodzaju tez mogą oddać nastrój utworu; to, jak w danej chwili czuje sie bohater itp. przynajmniej myślniki. Dlatego może w paru miejscach przydałoby się ich dodać?
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości