Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
O Profesorze Karolu Estreicherze juniorze słów kilka
#1
Kiedy zaproponowano  mi udział w podcaście „odadoż” na stronie Sigillum Authenticum, zaskoczona, zastanawiałam się, czy pod dobry adres skierowano  zaproszenie  i czy rozmowa  - właśnie ze mną -  o panu prof. Karolu Estreicherze młodszym to dobry pomysł. Od razu pomyślałam o innych osobach, które  do 1976  – roku przejścia profesora na emeryturę -  były zatrudnione w Collegium Maius.   Niestety, większość z nich i to takich, które miałyby dużo więcej wspomnień związanych z Profesorem, już nie żyje. Pozostała nas mniej niż garstka – trzy, cztery osoby. Ale skoro wybrano mnie, spróbuję opowiedzieć o moich kontaktach, to za dużo powiedziane, o mojej obecności w Collegium Maius, kiedy jego gospodarzem był prof. Karol Estreicher junior. Przecież poznałam Profesora u samego początku mojej pracy zawodowej, kiedy jeszcze nie wiedziałam, że cale życie zwiążę tak ściśle z Collegium Maius.
 Tak, całe moje zawodowe życie.
I w  końcu uzmysłowiłam sobie, że to ja jestem jedyną osobą, która miała szczęście i przyjemność pracować pod przewodnictwem wszystkich, dotychczasowym dyrektorów Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego: panem prof. Karolem Estreicherem juniorem, panem prof. Stanisławem Waltosiem oraz  panem prof. Krzysztofem Stopką - jego obecnym gospodarzem.  Doszłam  więc do wniosku, że to zobowiązuje, pomimo tego, że moje maiusowe wspomnienia o prof. Estreicherze  obejmują tylko dwa lata – gwoli ścisłości niecałe dwa lata.
Mało. Bardzo mało.

Oczywiście, masa zdarzeń, szczegółów, faktów, niestety, już umknęła z mojej pamięci -  przecież minęło już tyle lat,   a  ja – ku mojemu dzisiejszemu rozczarowaniu niczego nie zapisywałam, nie prowadziłam dziennika, nawet żadnych notatek – a szkoda – bo dzisiaj  muszę polegać na własnej, niedoskonałej  pamięci.
Nie sądzę, bym opowiedziała o prof. Estreicherze coś nowego, coś, czego już nie powiedzieli inni, znacznie bliżej niego stojący i przez lata z nim współpracujący.  A przez ten czas powiedziano tak wiele i  niestety, najczęściej  były to wypowiedzi krzywdzące,  lub dezawuujące dokonania profesora.
 Uważam, że to niesprawiedliwe.
Reasumując -  o dokonaniach Profesora – na różnych polach -  dobrze i źle, chyba w przeważającej mierze, jednak źle, już tyle powiedzieli mądrzy i  ważni, że ja nie miałabym takiej śmiałości, tym bardziej, że ani wiedzy, ani tytułu do takich wypowiedzi nie posiadam. Mogę tylko opowiedzieć o moich prywatnych wspomnieniach, refleksjach o tym niewątpliwie Wielkim Człowieku.
I tyle.

Profesor przyjął mnie do pracy w Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego Collegium Maius 1 marca 1974 r. a już wiosną 1976 r. został odesłany na emeryturę.  Wprawdzie  słuchałam jego wykładów, jako że studiując polonistyką,  przez dwa lata miałam zajęcia z historii sztuki; ćwiczenia i wykłady. Oczywiście, byłam tylko jedną z wielu studentek z atencją i uwagą wsłuchujących się w jego słowa. Nie było powodu, by zwrócił na mnie uwagę i zapamiętał.
Kiedy końcem  lutego 1974 roku, jeszcze przed obroną pracy magisterskiej, pokonując nieśmiałość i myśląc, że to chyba niemożliwe, by zechciał przyjąć mnie, właśnie mnie, do pracy w Muzeum Collegium Maius, zjawiłam się w sekretariacie i poprosiłam o rozmowę z Profesorem, przyjrzał mi się uważnie, zlecił napisanie  podyktowanego przez niego zdania (niestety, nie pamiętam jakiego,  zapewne chciał sprawdzić charakter pisma) oraz  zauważywszy na palcu obrączkę, spytał o moje rodowe nazwisko. Powiedziałam, i wtedy zadał pytanie;  czy Antoni Bełtowski jest moim krewnym. Odpowiedziałam, że to mój dziadek.  Ucieszyło mnie, że wiedział o moim nowotarskim dziadku, który był zamiłowanym kolekcjonerem malarstwa młodopolskiego. Profesor uśmiechnął się  i powiedział – jutro zaczynasz pracę. Można powiedzieć, że dzięki dziadkowej protekcji (o której sam nic nie widział)  związałam sie tak ściśle i na dobre  z Collegium Maius.    
I to właśnie ten krótki czas, spędzony (że tak powiem na wyrost ) u jego boku, dał mi podstawy i pewność, że te mury  są mi pisane i przeznaczone.  Tak więc,  na swoim przykładzie bardziej mogę opowiedzieć o  Profesorze, jako człowieku i  o tym. jakim był dla nas – pracowników. 
Jeszcze w uszach brzmią mi jego słowa. To miejsce – Muzeum Collegium Maius – nie jest dla was tylko miejscem pracy, jest czymś znacznie  więcej, macie się tu czuć dobrze, bezpiecznie,  uczyć historii, kultury,  polskości,  ładować własne akumulatory  i opiekować zbiorami.
To też jego słowa:
Polska jest jedyną rzeczą, na której mi naprawdę zależy.
Powtarzał także:
Nie przetrwają narody bez własnej kultury.
I jeszcze takie:
Przyjaźń to nie tylko dotrzymywanie towarzystwa i chodzenie na kawę. To także rodzaj przymierza.
 
To ostatnie zdanie bardziej odnosiło się do ludzi, którzy go zawiedli, rozczarowali, okazali się nielojalnymi. To go oburzało i chyba bolało. Kiedy nabierał dystansu do spraw i ludzi posługiwał się słowem „wytrychem”, np. określał kogoś mianem „poczciwa/a”. Miało to zabarwienie mocno pejoratywne, jako że wg Profesora  osoba nazwana tym mianem „prochu nie wymyśli”,  jest niskich intelektualnych lotów, ale raczej nieszkodliwa, ot taki „poczciwy głupek”.
 
Pierwszy dzień mojej pracy w Collegium Maius.
Od razu zostałam wrzucona na głęboką wodę.  Po krótkim przejściu z Profesorem przez wszystkie muzealne sale, dostałam pierwsze zadanie. Oprowadzić po zbiorach grupkę turystów. Widocznie Profesor założył, iż skoro starałam się o pracę w tym miejscu, to jego historia i zbiory są mi wystarczająco znane, by móc pełnić rolę cicerone.  Raczej nie powiem, jak  wyglądało to oprowadzanie, bo mi do dzisiaj wstyd.
Ale od początku:
Miałam stawić się 1 marca 1974 r. o godz. 9:00. To chyba był piątek. Oczywiście, byłam punktualna,  przejęta, podekscytowana, ale i pełna niepokoju. Co mnie czeka? Pamiętam, że sam Profesor oprowadzał  mnie po muzealnych salach. Szliśmy, Profesor opowiadał co się w nich znajduje, a trzymanym  w dłoni  wielkim pękiem kluczy – od czasu do czasu – uderzał w ścianę, szczególnie tam, gdzie znajdowały się freski. Rzecz jasna,  zdezorientowana, nie wiedziałam, dlaczego  tak czyni, ale oczywiście nie ośmieliłam się zapytać dlaczego? Dopiero po jakimś czasie, kiedy już znacznie więcej wiedziałam o różnych sprawach i sprawkach, zrozumiałam, że w ten sposób „postarzał” freski, które miały uchodzić za oryginalne, a w rzeczywistości były dziełem zaprzyjaźnionego malarza, Zdzisława Pabisiaka. Z upływem lat poznawałam więcej tego typu sekretów.
W „Dzienniku  Wypadków” w 1963 r. czytamy takie słowa:
 
 Ataki na mnie, że fałszuję zabytki, rękami głównie Zdzisława Pabisiaka, przybierają na sile. Cóż w nich jest prawdy? Istotnie w Pabisiaku znalazłem kapitalnego wykonawcę moich myśli i marzeń o wskrzeszeniu ikonografii Uniwersytetu. W izbach parterowych Collegium Maius wymalowało się cały ciąg ściennych obrazów mniej lub więcej wiernie, rekonstruujących przeszłość nie tylko po to, aby oddziaływały, ale także po to, aby broniły owych przestrzeni przed zajęciem na biura i urzędy uniwersyteckie! Żeby zaś nie było ataków o autorstwo Pabisiaka trzyma się ten fakt w tajemnicy. Inaczej nie dałoby się nic zrobić.
 
Na parterze, na kamiennym  portalu drzwi prowadzących do Alchemii  chyba nadal (ostatnio nie sprawdzałam) znajduje się, już mocno wytarty ślad „diabelskiej łapy”. Kolejna mistyfikacja Profesora; legenda o pobieranych naukach na krakowskim uniwersytecie przez Fausta, tego samego uwiecznionego przez Goethego.
Kilka razy byłam świadkiem profesorskich, słownych potyczek – wtedy,  gdy moje niewielkie biurko, Profesor kazał umieści w swoim gabinecie, prostopadle do jego biurka. Tłumaczył i opracowywał właśnie  Giorgio Vasarego „Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów”, a moim zadaniem było przepisywanie na maszynie  rękopisów. Mówił, że łatwo przychodzi mi odczytanie jego pisma. Więc – siłą rzeczy - byłam świadkiem wielu rozmów z różnymi ważnymi osobami. A lubił udawać ignoranta… do czasu. Do czasu, kiedy uznał, że „rozmiękczył swego interlokutora” i wtedy niespodziewanie, z szelmowskim błyskiem w oku, przyszpilał celną, pełną wiedzy i znawstwa ripostą. Widziałam, że to go cieszy i bawi. Wg mnie Profesor był nie tylko, jak o nim mówiono „człowiekiem renesansu”, ale reprezentował absolutyzm oświecony. Zawsze w opozycji do kolegów po fachu, ale za to uwielbiali go studenci, pełen odwagi, wiedzy, intelektu, poczucia humoru, temperamentny, porywczy (wcale nie jestem pewna na ile to było wyreżyserowane) i… złośliwy. O swoje racje potrafił wykłócać się z każdymi, który stanęli na drodze do realizacji zamierzonych celów.

 Przy nim wydawałam się mała, głupiutka i nic nie znacząca. Tak, to prawda -  nie licząc rodziców – był dla mnie największym autorytetem. Nawet trochę się go bałam i nigdy nie odzywałam się niepytana. Siedziałam cichutko, słuchałam, słuchałam, słuchałam, a jego nauki zapadały mi w duszę.

Celnie to ujął  we wstępie do katalogu mojej malarskiej wystawy w Collegium Maius w  2019 r. pan prof. Krzysztof Stopka:  
Lucyna Bełtowska została zatrudniona w Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego przez jego twórcę, legendarnego historyka sztuki, Karola Estreichera juniora, ostatniego z krakowskiej „dynastii” profesorskiej. Ten nietuzinkowy człowiek wywarł na nią głęboki wpływ, przekazując swoje rozumienie idei, czym ma być Muzeum dla Uniwersytetu. Przez lata pracy w tej szacownej instytucji cechowało ją głębokie wyczucie znaczenia tego gmachu dla postrzegania dostojności prastarej uczelni polskiej, najjaśniejszych królów polskich fundacji”. Te gotyckie krużganki, wąskie przejścia, ciasne pomieszczenia, ale i dostojne sale, mocno oddziałały na jej wyobraźni. Utożsamienie się z tym magicznym miejscem stało się w jej wypadku całkowite i zupełne. Niewątpliwie czuła, o ile nie widziała, duchy snujących się po Collegium dawnych profesorów i studentów. Po prostu dawny, dumny świat Kolegium Królewskiego. 
Bardzo mnie wzruszyły te słowa prof. Stopki, i jestem za nie ogromnie wdzięczna, bowiem jak nikt inny dotknął nimi mojej duszy.

Myślę, że prof. Estreicher nie zdawał sobie sprawy ile dla mnie znaczył. W hołdzie dla niego mój jedyny, ukochany  syn na  drugie imię ma Karol. Nigdy o tym Profesorowi nie powiedziałam. Zresztą nie miałam już okazji, bo kiedy odchodził na emeryturę, ja byłam na urlopie macierzyńskim. Odsyłając Profesora na emeryturę w wieku siedemdziesięciu lat, muszę powiedzieć, że w ten  sposób uniwersytet pozbył się  „problemu”.  Tak, pozbył się. A jeszcze ta blokada uzyskania przez niego tytułu profesora  zwyczajnego? Uzyskał ten tytuł dopiero w 1972 r. Myślę, że to było pokłosiem nie tylko podpisania  w 1964 r. „Listu 34”, ale ciągłych niesnasek z  organami władzy uczelni, miasta oraz kolegami historykami sztuki. 
Sprawa odnowienia Collegium Maius – konsekwentnie  i z uporem przeprowadzał swoją wizję.
Oczywiście,  ja nie znam z autopsji tych spraw. Kiedy już byłam w Collegium Maius  - wiedziałam, że – jest Panem na Maiusie jest prof. Karol Estreicher junior, a Panem na Wawelu jest  – prof.  Jerzy Szablowski – i  że te dwie osobistości  nie pozostawały  w najlepszych stosunkach.  Profesor,  swojego  Collegium Maius,  bronił przed urzędnikami, innymi historykami sztuki, a nawet rektorami uczelni, przed tymi wszystkimi, którzy mieli ochotę błyszczeć na jego tle.

 Collegium Maius było jego dziełem i nie miał zamiaru z nikim się nim dzielić.
Mawiał, że ten kto się tego podejmuje ma pełne prawo do realizacji swojej  wizji, że odbudowa, restauracja sama w sobie jest sztuką i jej realizator ma prawo poruszać się w jej obrębie. W przypadku Profesora było  to  tym bardziej uzasadnione i łatwiejsze, że za nim stała dwustuletnia historia i tradycja rodu Estreicherów. Tak, Profesor umiał poruszać się  nie tylko w przestrzeni, ale także i w czasie. Jeżeli sprzeciwiano się jego pomysłom, mawiał; mój ojciec opowiadał, że dziadek mu mówił, iż z rodzinnych przekazów było wiadomo, iż tak to właśnie to miejsce wyglądało, dokładnie tak!  I tu za mim stała cała wielka historia i magia nazwiska.  

W Sukiennicach, w kawiarni, zwanej – U Noworola” Profesor miał swój stały stolik, który nazwał „Pulpitem mędrców”. Spotykał się tam na porannej kawie z osobami, które cenił i lubił, np. z prof. Wiktorem Zinem. Wiedli rozmowy o Krakowie, jego historii i oczywiście sprawie restauracji Collegium Maius.  Estreicherowskiej przebudowie.
Profesor, dla wielu,  był osobą bardzo kontrowersyjną. Pewny swojego zdania, elokwentny, zadziorny, z głową pełną pomysłów, umiał konsekwentnie dążyć do ich realizacji. Wprost nie znosił urzędników, partyjnych i innych decydentów, którzy mogli przeszkodzić wcielaniu w życie, tego co zamierzył. Jak trzeba, był dyplomatą, jak trzeba stawał się apodyktyczny i nieustępliwy, jak trzeba potrafił rzucić najcięższym słowem.
A jednak w „Dziennikach” z goryczą pisał:
Moje namiętne, nerwowe, krzywdzące sądy o ludziach i rzeczach niech nikogo tutaj nie dziwią. Miałem ciężkie życie. Nigdy nie miałem w ręce żadnej decyzji (prócz rewindykacji). Wszystko musiałem zdobywać walką. Związałem się z ludźmi, z okresem, z poglądami, z rzeczami nawet, które przegrywały. Zostały odtrącone, obśmiane, nawet oplute i oskarżone. Brałem za to cięgi. Oj brałem!

Dla nas, jego współpracowników nigdy nie był satrapą, nie był apodyktyczny, a sprawiedliwy i  zainteresowany naszym życiem. Lojalny oraz wymagający lojalności. Lojalność – tak cecha, która sobie bardzo cenił.  Wprawdzie, wiem to z plotek,  na mieście o zespole Profesora mówiono  nieco lekceważąco  – „fraucymer Estreichera” .  Ale… niech tam, mnie to nie urażało. Wprost przeciwnie byłam dumna do niego przynależąc. Zresztą w zespole ja byłam tylko małym, niewiele znaczącym  trybikiem, przecież dopiero wszystkiego się uczyłam. 
Z mojego punktu widzenia o stosunku Profesora do pracowników Collegium Maius  niechaj świadczy fakt,  jak  się zachował,   kiedy dowiedział się o mojej ciąży – i to nie ode mnie.  Z opowieści starszych i doświadczonym pracownic wiedziałam, że  niechętnie odnosił się do ich ciąż. Oczywiście, potem kiedy rodziły się kolejne dzieci - przenośnie mówiąc  - przyjmował je do maiusowej rodziny. Niestety, ze swoją małżonką panią Teresą z Lasockich,  nie mieli dzieci  No cóż, bałam się o ciąży powiedzieć i w obecności Profesora automatycznie wciągałam brzuch, tak na wdechu,  co z każdym tygodniem stawało się trudniejsze.  Do czasu… Pewnego poranka w szeroko otwartych drzwiach sekretariatu pojawiła się ogromna gałąź jabłoni, obsypanej pierwszymi papierówkami (kto dzisiaj pamięta ten gatunek pierwszych jabłek?). Zza gałęzi  wynurzyła się twarz pana Józefa Krupy, muzealnego woźnego, który każdego poranka zazwyczaj  towarzyszył profesorowi, niosąc jego teczkę. Tuż na nim  szedł Profesor mając dłonie pełne krzewów – wyrwanych  z korzeniami - poziomek i truskawek. Te dary położone zostały na moim biurku, a Profesor objąwszy mnie ramieniem, powiedział: oddychaj, dziecko, już swobodnie oddychaj…
To jedno z najmilszych moich wspomnień o Profesorze. 
Może jeszcze wspomnę o innym wydarzeniu, świadczącym o jego stosunku do nas,  pracowników.
 Dzwoni  telefon, Profesor  odbiera i po chwili  daje mi znak bym otworzyła księgę gości na konkretnej dacie.  Przebiega oczyma, szelmowski uśmiech wypełza na jego usta i dawaj… się zaczyna. Z rozmowy wywnioskowałam, że po drugiej stronie znajduje się jakiś wysoki urzędnik partyjny, który zadzwonił z pytaniem, czy wszystko jest przygotowane do wizyty w Collegium Maius wysokich i bardzo ważnych  partyjnych towarzyszy – delegacji ze Związku Radzieckiego.  Na stronie nie było zarezerwowanego terminu  zwiedzania muzeum. Z wielką przyjemnością  i satysfakcją słuchałam, jak Profesor  łaje i poucza swojego rozmówcę. Jednak po chwili całe to moje zadowolenie diabli wzięli, krew odpłynęła  mi do lewej kostki u nogi, a przerażona dusza trzepotała się na ramieniu. Przez głowę przebiegła  myśl, że najlepiej dla mnie byłoby teraz zemdleć, a nawet umrzeć. Dlaczego? Zauważyłam, że księgę gości otworzyłam na złej stronie, a kiedy znalazłam właściwą stronę i datę – tam na czerwono z uwagą WAŻNE -  jak byk – zapisana była rezerwacja partyjnych VIPów  ze ZSRR.  Lekko pociągnęłam ze swadą perorującego Profesora za rękaw, wskazując stosowny zapis. Oczywiście, w tym całym moim przerażeniu, nie pamiętam w jaki chytry i inteligentny sposób obrócił rozmowę, tak, że ten nieborak po drugiej stronie był pewien, iż należała mu się ta przedwstępna – łagodnie mówiąc – profesorska bura.  Profesor zakończył rozmowę, a ja czekałam na wyrok i zasłużoną, najcięższą z możliwych karę. Wiedziałam, że każdą przyjmę  z pokorą, a jeśli pokaże mi drzwi i zwolni z pracy – trudno, zasłużyłam!  Jednak błyskawice w oczach Profesora stopniowo łagodniały.  Widocznie patrząc na mnie widział co dzieje się ze mną, że wszystko mam wypisane na kredowo białej twarzy i…  ku mojemu zdumieniu i uldze powiedział – zdarza się, wracamy do pracy. Nigdy więcej o tej mojej porażce nie napomknął ani słowem.

By nie wspominać tylko o sobie, pamiętam, że kiedy rozpoczęłam pracę  w muzeum,  na stanowisku gońca zatrudniona była bardzo młoda dziewczyna o chmurnym spojrzeniu. Profesor nazywał ją „Baśka chuligan”.  Z  czasem dowiedziałam się dlaczego.  Otóż, kiedyś w kolejce na poczcie, przed Profesorem stał matka z córką, która ze łzami w oczach prosiła zbuntowaną nastolatkę,  by wróciła do szkoły, przestała uciekać i przysparzać wielkich, wychowawczych kłopotów. Profesor nie pozostał obojętny. W rezultacie Baska została gońcem w sekretariacie muzeum, a Profesor już dopilnował, by i szkołę ukończyła.  Czy ktoś o tym pamięta?  Może tylko wspomniana Baska i ja, jako że to dawało mi wgląd w charakter Profesora. I jeszcze jedno, zawsze ze swoich zagranicznych podróży przywoził nam, powiedzmy – kobietom muzealnym – jakieś drobne prezenty. Pamiętam, że ja dostałam ładną, srebrną broszkę  w kształcie litery „L”. Długo ja nosiłam, ale niestety gdzieś przepadła, chyba zgubiłam ją. A szkoda.  

Stałą tradycją muzealną, były wczesno popołudniowe „pogaduszki”.  Gdzieś tak, ok. godz.  14:30 Profesor pytał: Czy pan Gieniu poszedł już na pocztę? A niech nie zapomni kupić po drodze atramentu? Tak postawione pytania mogły paść w obecności osób postronnych, bo co w nich złego? Poczta, atrament. Jednak to było hasło. Pocztą były delikatesy w Rynku Głównym, a atramentem kulowa jadłodajnia „U Kapusty” na rogu ul. Jagiellońskiej i św. Anny. No, może nie sama jadłodajnia, a nabywane tam pierogi i łazanki.  A co kupował pan Gieniu na „poczcie”. Zazwyczaj ulubiony trunek Profesora – jarzębiak. Nasze niewielkie grono siadywało przy dużym stole, bywało, że dopraszani byli zaprzyjaźnieni goście, np. pan Ignacy „Igol” Trybowski  (prezes TPSzP w Krakowie, któremu – nie uniwersytetowi zapisał cały swój majątek – ale to już osobna historia) i  - przynajmniej dla mnie – rozpoczynała się prawdziwa duchowa i intelektualna uczta.  Ja z tych posiadów czerpałam ogromne korzyści i wiedzę. Były uzupełnieniem, a właściwie dopełnieniem mojej „muzealnej edukacji”.  Wtedy też  - czasami – zdradzał nam sekreciki związane z jego odbudową Collegium Maius. Np. dewiza uniwersytecka „Plus ratio quam vis” którą kazał wyryć na kamiennym portalu w Auli.  Do dzisiaj przyjęte jest, że to prastara sentencja, przynależna uniwersytetowi (nawet Ojciec Święty Jan Paweł II podczas wręczaniu mu tytułu doktora honorowego wszech nauk powoływał się na nią), a to przecież przez Profesora zacytowany fragment łacińskiej  „Elegii” rzymskiego poety Maximianusa z VI w.  A cztery  głowy Estreicherów  wieńczące rektorską katedrę w  Auli (jako symbole czterech  uniwersyteckich wydziałów), a freski w Korytarzyku Drezdeńskim namalowane przez Pabisiaka i zarzucone wapnem,  aby je sensacyjnie odkryć po latach?   Co zresztą się stało, wiele lat po śmierci prof. Estreichera. I  wiele, wiele innych, które to zagadki Profesor pozostawił potomnym. Nawiasem mówiąc, lubił przyozdabiać maiusowe portale sentencjami. Wiesz, że na krużgankach I p.  na jednym a portali jest napis „Nihil admirari”…  nie muszę wyjaśniać,  o jakie  pomieszczenie chodzi, nieprawdaż?   

I jeszcze taka ciekawostka.  Po skończonym spotkaniu, to właśnie zadaniem Profesora, które zresztą sam sobie wyznaczył i wyraźnie  zastrzegł, było tzw. mycie statków; filiżanek, talerzyków, literatek, itp. Zmywał je pod bardzo gorącą wodą, tak gorącą, że jego ręce robiły się czerwone, prawie fioletowe, na co patrzyłam z nieukrywanym przerażeniem, ale z uśmiechem wyjaśniał, że to bardzo dobrze robi mu na  bolące stawy, przynosi  ulgę i  leczy.

Kiedy byłam w ciąży, odwodził mnie swoim jasnobłękitnym samochodem (chyba to było volvo) do hotelu asystenckiego, gdzie z mężem (który był wykładowcą na AWF) mieszkaliśmy przez kilka lat.  Profesor nie był najlepszym kierowcą, i bywało, przejażdżka z nim stanowiła najprawdziwsze wyzwanie. Na drodze także chciał górować, na skrzyżowaniach, jak tyko pokazało się zielone światło – ruszał z kopyta., żeby być pierwszym.  Jeżeli uważał, iż inny kierowca popełnia drogowe błędy (w jego mniemaniu) – udowadniał to niezwykle kwiecistym językiem, nie stroniąc od kuchennej łaciny.  Czasami aż mnie stopy  bolały  od wciskania ich w podłogę – tak  naiwna – chciałam wymusić  hamowanie.  

Sekretariat i gabinet Profesora, tak jak i obecnie znajdowały się na II piętrze, gdzie trzeba wspiąć się po dosyć stromych schodach. Nie wiem czyja to było inicjatywa, ale przez ostatnie dwa miesiące ciąży, zmieniono mi miejsce „urzędowania” z II  na I piętro. Podobno w trosce o moje zdrowie. Biurko przeniesiono do Zielonej Sali – muzealnego salonu i ustawiono pod oknem od strony dziedzińca.
Swoją drogą nie powinnam się skarżyć, bo któż może poszczycić się tak pięknym gabinetem, wypełnionym wspaniałymi meblami i dziełami sztuki?  Między tymi skarbami, na ścianie, tak samo jak dziś, królował portret Marii hr. Pusłowskiej namalowany przez Jana Matejkę.  Patrząc na jej twarz, postać, ułożenie rąk  dla mnie oczywistym było, że nie tylko ja, ale i hrabina jest w stanie błogosławionym.
 Dobrze nam tam było.

Rewindykacja zbiorów
Jesienią, 2009 r. na aukcji w Domu Aukcyjnym „Rempex”, w imieniu Muzeum UJ wylicytowałam dwanaście unikatowych fotografii Karola Szczecińskiego - ówczesnego operatora Wojskowej Wytwórni Filmowej, wysłanego do Norymbergii w celu dokumentowania toczącego się wówczas procesu niemieckich zbrodniarzy wojennych. Zdjęcia te stanowią  fragment dokumentacji fotograficznej sporządzonej w Norymberdze w 1945 r.
Dziesięć z tych  zdjęć  przedstawia odnaleziony przez Karola Estreichera juniora ołtarz Wita Stwosza, jak i jego samego w mundurze majora Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, otwierającego drzwi schronu pod zamkiem Kronenburg. Fotografie nie posiadają daty dziennej, ale są odbitkami autorskimi, opatrzonymi na odwrocie pieczęcią fotografa. Wiadomo jednak, że Estreicher wszedł do podziemi  zamku 14 listopada 1945 r. O tym wydarzeniu napisałam obszerniejszy artykuł pt. „Szczeciński, Estreicher i Ołtarz Mariacki”  w nr 120 – 121 naszego uniwersyteckiego miesięcznika Alma  Mater w roku 2009.  Pisząc, sięgałam pamięcią do  odległych czasów „muzealnych posiadów”  z profesorem Estreicherem. Czasami wspominał i o tej historii.  Tak to się dziwnie poprzeplatało -  właśnie mnie zlecono zadanie kupna tych fotografii. Myślę o tym, jak o swoistego rodzaju pomostu pomiędzy czasami;  rok 1945 -  odnalezienie zrabowanych dzieł sztuki;  rok 1975 – opowieści Profesora; rok 2009 – zakup fotografii zaświadczających o tym doniosłym wydarzeniu.
Jestem pewna, że  Profesorowi chodziło o osobiste odnalezienie i przywiezienie do Krakowa zrabowanych dzieł sztuki, a w już szczególnie ołtarza Mariackiego, jako że to właśnie on w 1939 r. zorganizował i kierował rozmontowaniem, wywiezieniem i ukryciem gotyckiego dzieła Wita Stwosza.

W Muzeum UJ znajduje się szczególna pamiątka tamtych czasów, a mianowicie egzemplarz „Mein Kampf” (z odręczną notatką profesora), książka zabrana z kwatery Hitlera w Berlinie. W czasie II wojny światowej, Profesor, jako sekretarz premiera Rządu Polskiego na Uchodźstwie gen.  Wł. Sikorskiego, wraz z małym ośmioosobowym  zespołem tworzyli Biuro Rewindykacji Strat Kultury Polskiej.  Ta praca zwieńczona została sukcesem -  przywiezieniem do Krakowa, w kwietniu 1946 r. całego pociągu (chyba 26 wagonów) odzyskanych przez niego polskich zabytków, dzieł sztuki i  archiwaliów; w tym „Damę z gronostajem” Leonarda da Vinci, „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” Rembrandta i oczywiście Ołtarza Mariackiego.   
We wstępie do „Dzienników Wypadków”, tom II na str. 20 profesor zapisał;
Rano zwiedzaliśmy kancelarie Hitlera […] Po pokojach urzędników […] walało się mnóstwo książek . W pokoju fuhrera, spod nóg, kopnąwszy ją przypadkiem, podjąłem jedną, a obrazek, który zobaczyłem, wydał mi się znajomy […] Rycina przedstawiała ołtarz mariacki. Uważałem to za dobry znak.
Po odnalezieniu polskich dzieł sztuki w Norymberdze, już w grudniu 1945 r. profesor piał do polskiego ambasadora Henryka Strasburgera w tej sprawie,
Wśród odszukanych dzieł sztuki najcenniejszym obiektem jest Ołtarz Mariacki Wita Stwosza z kościoła Mariackiego w Krakowie. W 1939 r. figury ołtarza zostały bezpiecznie złożone w Sandomierzu, skąd zrabował je do Berlina prof. Paulsen. Z początku roku 1940, na rozkaz Hitlera przewieziono je do Norymbergii. Równocześnie burmistrz Norymbergii Loebl, wraz z miejscowymi specjalistami wyjechał w kwietniu 1940 r. do Krakowa, gdzie obstawiwszy kościół szturmowcami, rozmontował gotycką strukturę ołtarza oraz pozostałe w nim rzeźby i wywiózł je do Norymbergii.

 Może w tym miejscu warto wspomnieć o sesji naukowej, jaka odbyła się w prawie czternaście lat temu, w grudniu 2007 r. Zorganizowana została  przez UJ, PAU i parafię kościoła Mariackiego i w całości  poświęcona  była 50-tej rocznicy powrotu ołtarza do mariackiej bazyliki. Ołtarz w  całości powrócił w sierpniu 1957 r. bo od czasu przywiezienia do Polski – na polecenie ówczesnych władz – figury umieszczono w pracowniach  na Wawelu i przebywały tam bez mała dwanaście lat. Wcześniej do kościoła powróciła tylko figura Matki Boskiej. Obecni z zainteresowaniem wysłuchali wykładu prof. Stanisława Waltosia  – następcy prof. Estreichera  na stanowisku dyrektora Muzeum UJ -  który ze swadą opowiadał o wojennej peregrynacji ołtarza. O jego ewakuacji do Sandomierza. O kradzieży przez Niemców. Słuchaczy rozbawił barwnie przedstawiony opis  momentu demontażu i pakowania do skrzyń poszczególnych figur  przez grupę dwudziestu jeden osób pod dowództwem - wówczas doktora Karola Estreichera juniora. W tym przedsięwzięciu niepoślednią rolę odegrały tzw. kościelne baby, które siedząc w prezbiterium z zapałem ugniatały ówczesne gazety, by owinąć i zabezpieczyć poszczególne figury, by w końcu umieścić je z trzydziestu drewnianych skrzyniach. Prof. Waltoś napomknął, iż najlepszym materiałem w tym przedsięwzięciu okazał się papier, na którym drukowano „Kurier Codzienny”.  Skrzynie załadowano na barki i spławiono do Sandomierza. Znalazły schronienie w tamtejszym seminarium duchownym, niestety, jak już wiemy… tylko do czasu.
I jak tu nie wierzyć w dziwne przypadki i zdarzenia. Czy aby na pewno tylko przypadki? Sama nie wiem, jak je interpretować, kiedy myślę  o sobie, jako małej,  kilkuletniej dziewczynce, której namacalnie, ale w sposób niemalże mistyczny objawiła się wielka sztuka oraz najprawdziwsze, czyste piękno. Sztuka prawdziwa, sztuka pisana, a nawet wymawiana, przez największe „Sz”.

Było to około 1957 r. Już wspomniany dziadek Antoni  zabrał mnie ze sobą na Wawel. Miał tam spotkanie z zatrudnionym w wawelskich pracowniach przyjacielem. Bym nie przeszkadzała w rozmowie, zaprowadzili mnie   do ogromnej sali, gdzie doznałam najprawdziwszej iluminacji.  Znajdowały się tam rozstawione figury apostołów z części środkowej ołtarza Wita Stwosza.
 Pamiętam to wydarzenie bardzo dokładnie, ponieważ było to  niezwykłe, mistyczne przeżycie, jedno z tych nielicznych, jakich obraz nosi się w sobie do końca życia. Jak dotknięcie najgłębszej i najcudowniejszej tajemnicy. Byłam tam sama. Nie, nie sama, otaczał mnie las cudownych postaci. Chodziłam pomiędzy tymi tajemniczymi figurami oniemiała z zachwytu. Złociste, wyniosłe, nieziemsko piękne postaci apostołów spoglądały z góry, jak się wówczas wydawało z zadumą, tkliwością oraz zrozumieniem dla całej palety niecodziennych uczuć małej dziewczynki. Od każdej z nich bił blask oraz dostojność. Musiało to być tuż po zakończeniu konserwacji, bowiem najpierw uderzyła mnie ich niezwykła - niemalże nieziemska - poświata. A migocąca złocistość szat rozjaśniała całą ogromną salę. Każdy detal budził mój zachwyt. Kiedy spojrzałam na swoje małe dłonie i przeniosłam wzrok na  po mistrzowsku wyrzeźbione ręce apostołów, to ich wydawały się bardziej prawdziwe i żywe niż te moje , takie gładkie, pulchne, dziecinne -  niewyraziste,  nijakie. A wyniosła dostojność świetlistych postaci wcale nie budziła we mnie lęku, dystansu, ani nie paraliżowała. Były fascynujące. Nie bałam się, wprost przeciwnie, odczuwałam jedynie ciepło, opiekę i bezpieczeństwo. Pamiętam, że nawet przytuliłam się do jednej z nich. Jakaż była ogromna, a ja taka malutka.
Kiedy wrócił dziadek spytałam kim trzeba być, aby móc przebywać w tak cudownym miejscu. Spojrzał  lekko zdziwiony i z zabawnym błyskiem w oku oraz takim szelmowskim półuśmiechem powiedział - najlepiej proboszczem w Mariackiej Bazylice na Rynku Głównym w Krakowie - jednak kiedy zobaczył moje wyginające się w podkówkę usta, szybko dodał - albo… ewentualnie muzealnym kustoszem.  -   Kustoszem, kustoszem, smakowałam nieznane, dziwnie brzmiące słowo. - Dobrze dziadziu, Lucia będzie kustoszem. -  Złożywszy taką deklarację, grzecznie, najładniej jak potrafiłam, dygnęłam w kierunku rzeźbionych, polichromowanych postaci.

   „Dziennik wypadków”  - monumentalne siedmiotomowe dzieło Profesora Karola Estreichera
Na str. 64 tomu VII/części I „Dziennika Wypadków”,  pod datą 15 maja 1981 r. Profesor napisał:
Byłem w Collegium Maius. Piękna wystawa fotografii Uniwersytetu Jagiellońskiego.
A co to była za wystawa? Nosiła tytuł „UJ w starej fotografii” i była pierwszą z kilkudziesięciu wystaw muzealnych, jakie miałam przyjemność zorganizować i „popełnić’ w uniwersyteckim muzeum. Byłam jej autorem i kuratorem. Panu Profesorowi wdzięczna jestem za ten krótki wpis. 
W czasie, kiedy ukazywały się „Dzienniki” w Collegium Maius  pracowały jeszcze tylko trzy lub cztery  osoby, pamiętające estreicherowskie czasy.  Ale, oczywiście i młodsi pracownicy muzeum się nimi zaczytywali. Czasami prosili bym naświetliła -  ze swojej strony - jakieś opisywane maiusowe wydarzenie, ale raczej tylko okazjonalnie., sporadycznie. Wiele osób tam opisanych już nie żyje, np. te, które od samego początku towarzyszyły profesorowi w muzealnej pracy, były dla niego ważne, a które i ja miałam zaszczyt znać – począwszy od pracowników merytorycznych aż do woźnych, laborantów i uniwersyteckich bedeli, jakimi byli pan Władysław Musiał i pan Eugeniusz Sternadel  „zwany Pan Gieniu’, ostatni mieszkaniec Collegium Maius – rówieśnik profesora – i jego prawa ręka.
***
 I to byłoby na tyle, oczywiście w ogromnym skrócie, jako że o Profesorze Karolu Estreicherze młodszym można godzinami, nie zapominając, iż życiorys -  wiedza, prace naukowe, całe Wielkie Dzieło przez Niego dokonane – to znakomity materiał na wciągający,  porywający i pouczający  film... i oby to moje wołanie kiedyś stało się faktem!
 
Lucyna Bełtowska

Kraków, czerwiec 2021
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości