Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
realta
#1
nieśmiało zamieszczam pierwszy rozdział mojego najnowszego opowiadania. czekam na konstruktywną krytykę, jeśli ktokolwiek dotrwa do końca Tongue

***

Nad Londynem rozpięła się szara połać burzowych chmur. Lekki wietrzyk z każdą chwilą zyskiwał na sile i brutalnie szarpał nagie gałęzie drzew. Gdzieniegdzie pomiędzy uliczkami pozostawały brudne bryły rozmokłego śniegu, który spadł przed dwoma dniami. Słońce już dawno zaszło, pozostawiając po sobie ledwo widoczną, cienką linię różu na horyzoncie. Na przedmieściach miasta, w pięknej kamienicy słychać było rozbawione głosy:
- Kochanie, wrócimy przed dziesiątą. To wielka szkoda, że nie możesz iść z nami – jasnobeżowe drzwi otworzyły się i złoty snop światła padł na kamienne schodki, prowadzące przez wąski chodnik na ulice. Z domu wyszły dwie osoby. Mężczyzna rozłożył przed kobietą parasolkę.
- Zaczyna padać, pośpieszmy się. Powóz powinien zaraz przybyć – powiedział i pozwolił żonie ująć go pod ramię. W progu pojawiła się wysoka postać. Uśmiechnęła się łagodnie i pomachała małżeństwu na pożegnanie. Z jej ust wydobyło się ciche „pa mamo, pa tato”, po czym zamknęła za nimi drzwi. Para pośpiesznie wsiadła do powozu, który właśnie nadjechał i udali się do centrum miasta.
- Fantastycznie – mruknął pod nosem mężczyzna, stojący na drugim końcu ulicy i przyglądający się uważnie całemu zajściu. Krople deszczu wybijały coraz szybszy rytm na jego trzymanej nad głową czarnej parasolce, spływały w dół i opadały cicho na chodnik. Nagle, tuż przy swoim lewym uchu, usłyszał ciężki łopot skrzydeł walczących z silnym wiatrem. Rozległo się krakanie. Mężczyzna odchylił delikatnie parasolkę i pozwolił ogromnemu krukowi zasiąść na swoim ramieniu. Ptak wbił pazury w gruby płaszcz, z uwagą przyglądał się palącemu się w oknie naprzeciw światłu.
- Spisałeś się, mój przyjacielu – odezwał się mężczyzna do zwierzęcia, które zabawnie przekręciło głowę na bok i wbiło spojrzenie w swego właściciela. – Jesteś pewien, że to ona?
- Tak, najzupełniej – odezwał się szorstki głos w głowie przybysza.
- Zatem nadszedł czas, by przekuć nasze przeznaczenie – powiedział i ruszył w stronę kamienicy.
- W czym mogę po… – ostatnie słowo ugrzęzło w gardle małej staruszki, która otworzyła drzwi. Wpatrywała się w przybysza z szeroko otwartymi oczyma, a na jej twarzy malował się przestrach. – Pomóc – dokończyła po chwili z wahaniem. – W czym mogę panu pomóc? – choć jej głos brzmiał przyjaźnie, odsunęła się w głąb mieszkania, gotowa w każdej chwili zamknąć drzwi.
- Witam szanowną panią! – mężczyzna skłonił się nisko i uśmiechnął się szeroko, jak gdyby w ogóle nie zauważył jej wrogiej reakcji. Gestem dłoni przegonił ptaka ze swego ramienia, który wzbił się w górę i odleciał szybko, walcząc z wzmagającym się deszczem. – Ależ paskudna pogoda – rzekł spoglądając na boki. – Czy mógłbym wejść? Przybywam z pewnym interesem do panny Reginy Tolbery. To bardzo ważne – delikatnie pochylił się ku wejściu, licząc na zaproszenie. Staruszka wyprostowała się dumnie, zacisnęła drżącą dłoń na klamce i powiedziała, zamykając równocześnie drzwi:
- Nie mieszka tu żadna panna Tolbery
- Czyżby? – mężczyzna zwinnie postawił nogę na progu. Drzwi zatrzymały się na jego stopie, a on chwycił za klamkę i pociągnął ją zręcznie do siebie. Wskoczył do mieszkania, strzepał z parasola krople deszczu, po czym złożył go i ustawił przy lustrze. Zdjął z głowy czarny cylinder i ponownie skłonił się kobiecie, która zamknąwszy drzwi wpatrywała się w niego z nieskrywanym już przerażeniem. W między czasie wodziła wzrokiem po drewnianych szafkach, stojących w przedpokoju w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni przeciw włamywaczowi. Chciała krzyczeć, wołać o pomoc, lecz to wywabiłoby dzieci z ich pokoi. Nie mogła ich narażać, nie mogła dopuścić, by ten człowiek zrobił im krzywdę. Mężczyzna pokręcił głową z westchnieniem i ujął jej dłonie. Próbowała się wyrwać, lecz nie pozwolił jej na to. Zadbane palce zacisnęły się na pomarszczonej skórze. Spojrzał na nią, lecz nie mogła odczytać jego wzroku, ponieważ schronił oczy za przyciemnianym szkłem metalowych gogli. Ujrzała drobne śrubki, wkręcone w czaszkę, skryte pomiędzy gęstymi bokobrodami, które utrzymywały okulary na swoim miejscu i zawirowało jej w głowie.
- To naprawdę bardzo ważne – powiedział spokojnie. – Proszę się mnie nie lękać – dodał, ujrzawszy jak obwisły podbródek kobiety drży. – Nie uczynię nikomu żadnej krzywdy. Proszę się mnie nie lękać – powtórzył. Powoli wypuścił z uścisku jej dłonie. Staruszka ostatni raz spojrzała na jego twarz i runęła w dół zemdlona. Zręcznie pochwycił jej wiotkie ciało nim zetknęło się z podłogą. Ułożył ja na sofie w salonie, tak by z przedpokoju nie była widoczna i powolnym krokiem ruszył na piętro, gdzie znajdowały się pokoje sypialne. „Poszło łatwiej, niż przypuszczałem” – pomyślał. „Drugie drzwi na prawo” – przypomniał sobie wskazówkę kruka. Zapukał, tym razem delikatnie. Nie chciał przecież jej przestraszyć.
- Proszę – odezwał się słodki dziewczęcy głos. Wszedł do pokoju. Siedziała tyłem do niego przy jasnym biurku i pochylała się nad czymś. Jej piękne, grube włosy spływały na ramiona i plecy czarną kaskadą. Lśniły w świetle świec rozstawionych wokół niej. Okno zasłonięte było grubą zasłoną w kolorze bzu. – Czy obiad jest już gotowy, pani Morrison? – spytała odwracając głowę w stronę drzwi. Krzyknęła przerażona i poderwała się z krzesła. Pióro wypadło jej z rąk i potoczyło się po drewnianej podłodze, pozostawiając po sobie granatową plamę atramentu. – Kim pan jest?! Gdzie pani Morrison?! – przylgnęła do biurka całym ciałem, jakby szukając oparcia i pomocy w martwym przedmiocie.
- Proszę się nie denerwować – powiedział spokojnie mężczyzna, starając się nadać swojemu głosowi przyjazną nutę. – Pani Morrison przygotowuje kolację, wpuściła mnie, ponieważ mam do panny, panno Tolbery bardzo ważną sprawę – skłonił się nisko. – Proszę się mnie nie lękać – dodał, widząc, że dziewczyna nie poruszyła się, przestała nawet oddychać. Nie, nie, martwa byłaby całkiem bezużyteczna. Martwa panna Tolbery całkowicie niszczyła jego plan. – Nazywam się Benjamin Franco Wright – przedstawił się. – Usiądź, dziecko – wskazał jej krzesło, choć to on był tu gościem, a ona gospodynią. Widok jego twarzy przyprawiał ją o szybsze bicie serca. Oto stał przed nią blond włosy mężczyzna o krótko przyciętych włosach, gęstych bokobrodach i starannie przystrzyżonym wąsie. Na nosie założone miał metalowe gogle z przyciemnianymi szkłami. I to właśnie te gogle przerażały ją najbardziej. Stwarzały z niego postać groteskową, a zarazem tajemniczą i straszną. Lecz jego głos… Tak, jego głos miał w sobie coś dziwacznego. Pobudzał delikatne dreszcze, które płynęły wzdłuż jej kręgosłupa, gdy wsłuchiwała się w niego uważniej i sprawiał, że nie była w stanie przestać go słuchać. Nie miała jednak teraz czasu, by dłużej się nad tym zastanawiać. Trzeba było podjąć w końcu jakieś działania. Popchnąć sprawę do przodu.
- Jaki to interes, pana do mnie sprowadza? – spytała w końcu, a pytanie to zabrzmiało nienaturalnie, jakby siłą próbowała przepchnąć je przez swoje usta.
- Oczywiście, oczywiście – zamruczał pod nosem mężczyzna i w zamyśleniu potarł palcami podbródek. – Oczywiście, nie warto marnować czasu – dodał z ożywieniem. Podszedł kilka kroków ku dziewczynie i zatrzymał się nagle – Czy mogę usiąść?
- Proszę bardzo – wskazała fotel stojący pod ścianą. Teraz znajdował się w bezpiecznej odległości. Rozluźniła spięte dotychczas mięśnie i oparła się o twarde krzesło.
- Panno Regino… Od czego by tu zacząć… - pan Wright przez chwilę zapatrzył się na tę dziecięcą twarz. Miała bardzo delikatne rysy, wyglądała jak zagubione zwierzątko. Na ułamek sekundy pochwycił spojrzenie jej granatowych oczu. Były niezwykłe, ich głębia potrafiła zatopić, zahipnotyzować każdego niewprawionego gracza. On zdecydowanie był wprawionym graczem, od razu zorientował się, że dziewczyna nie potrafi korzystać ze swego daru, że jest słaba, że w końcu uda się ją przekonać. – Czujesz się tu obco – stwierdził. Reginę zdziwiła ta trafna uwaga. Skąd mógł to wiedzieć? Odruchowo obciągnęła rękawy sukni, starając się zasłonić dłonie. – To nie jest twój dom, to nie jest twoja rodzina
- Cóż za brednie! – krzyknęła, lecz jakoś bez przekonania, raczej z obowiązku, przyzwyczajenia.
- Spójrz na swoich rodziców – skinął głową w kierunku czarnobiałej fotografii, stojącej na biurku. Cała rodzina w komplecie – matka, ojciec, dwójka dzieci. Wszyscy uśmiechnięci. Wszyscy jasnowłosi, o twarzach obsypanych piegami. Wszyscy oprócz niej. – Czy nigdy nie dostrzegłaś swojej odmienności? – spytał retorycznie. W duchu przyznała, że widziała to od momentu, kiedy zaczęła rozumieć otaczający ją świat. Nie miała argumentów, by się bronić. Spuściła wzrok, ciemne długie rzęsy przysłoniły żal, ukryty głęboko w oczach. – Czy nigdy nie zastanawiałaś się, kim są twoi prawdziwi rodzice?
- Nie – skłamała. Za wszelką cenę starała się nie dać mu pokonać się tak łatwo. Karmiła się wyimaginowaną wersją życia, którą serwowano jej w tym domu na co dzień.
- Ależ tak, zastanawiałaś się – nie potrafił powstrzymać ironicznego uśmiechu. Wiedział, że tak to rozegra. – Czujesz się obco w tym kraju, wśród otaczających cię ludzi – kontynuował, a jego słowa przybierały na sile. – Wiesz, że jesteś inna. Wstydzisz się tego, choć nie powinnaś. To niezwykłe wyróżnienie, dar od losu.
- O czym pan mówi?
Pan Wright wstał i szybkim krokiem podszedł do okna. „Teraz” usłyszał w głowie szorstki głos kruka, który kołował nad domem.
- Co pan robi?!
Mężczyzna gwałtownie rozsunął zasłony w kolorze bzu. Deszcz już dawno ustąpił, chmury zniknęły, odkrywając czyste, czarne niebo. Blask gwiazd wdarł się do pokoju. Regina krzyknęła i zakryła dłońmi twarz. Skuliła się na krześle. Benjamin stał i z zachwytem wpatrywał się w nią. Choć był na to całkowicie przygotowany, oszołomił go ten niezwykły widok. Oto był tak blisko, miał ją na wyciągnięcie ręki, w końcu po latach poszukiwań udało się mu ją odnaleźć. Chwycił ją za nadgarstek i zmusił siłą, by stanęła przodem do okna. Jej cała skóra wydawała się być pokryta drobnymi wijącymi się znakami, które lśniły słabym blaskiem w świetle gwiazd. Dziewczyna zawstydzona ukryła twarz za gęstymi włosami.
- Już pan wie, więc proszę mnie puścić – wyszeptała. Pan Wright spełnił jej prośbę, opadła na krzesło, a on zasłonił okno.
- Czy twoi rodzice o tym wiedzą?
- Tak – udało jej się zdławić szloch, lecz nie zdołała ukryć zawstydzenia i obrzydzenia do swej dziwnej natury. Czuła się upokorzona, przed tym oto zupełnie obcym człowiekiem.
- Oczywiście, mogłem się domyślić, że im powiedziałaś. Czy powiadomiono jeszcze kogoś? – powrócił na fotel i przyjrzał się jej badawczo. Miał ją niemalże w garści.
- Doktor Noyer. I mój braciszek Rickon… Tak, przyłapał mnie kiedyś. Czy pan wie, skąd to się wzięło? Doktor Noyer powiedział, że to nieuleczalne, lecz nie wygląda na śmiertelną chorobę
- Moje dziecko… - westchnął. – Tam, skąd przybywam, to nic niezwykłego. To zaledwie nieznaczna część odmienności, którą widuję na co dzień. Od tego się nie umiera. Jak już wspominałem, to wielki dar od losu
- Skąd pan wiedział, że ja… że to światło gwiazd…
- Przybywam ze świata twoich prawdziwych rodziców. Ze świata, w którym żyją twoi bracia i który dał ci życie
- To jakieś brednie… - jej brwi ściągnęły się, a na twarz wstąpił niesmak. – Cóż też pan sobie wyobraża? Wdzierać się do prywatnej posesji? – poderwała się z krzesła. – Kim pan jest, że może pan opowiadać mi takie bzdury? Takie kpiny, wyssane z palca?! Takie…
- Jestem Łącznikiem – również wstał i skłonił się jej z gracją. – Tam, skąd przybywam, jest to funkcja niezwykle ważna. Budzi respekt. Lecz nie ma czasu, by o tym teraz dyskutować. Regino, mogę zaprowadzić cię to twoich prawdziwych rodziców. Mogę zaprowadzić cię do miejsca, gdzie nie będziesz już nigdy czuła się obca, gdzie ludzie będą tratować cię z szacunkiem, na który zasługujesz. I zaznasz w końcu spokoju którego nie potrafisz odnaleźć tutaj. Kontaktowałem się z twoimi przybranymi rodzicami już wcześniej, bardzo im zależy, byś odnalazła swoją rodzinę. Są gotowi ponieść tę stratę dla twojego dobra. Musisz tylko mi zaufać…
- Niedoczekanie – prychnęła z pogardą i odwróciła wzrok, a jej serce wyciągnęło łapczywie ręce, garnąc się tęsknie do Benjamina.

Deszcz bębnił o szyby powozu, który trząsł się, pędząc po opuszczonych ulicach Londynu. Regina odsłoniła bordową zasłonę i wyjrzała przez maleńkie okienko. Jej twarz osłonięta była szerokim rondem czarnego kapelusza i ażurową woalką. Na dodatek burzowe chmury przysłoniły niebo, toteż jej skóra nie świeciła tym razem słabym blaskiem, jak to miało miejsce w domu. Obserwowała mijane kształty klasycznych angielskich domów, zbudowanych z czerwonej cegły, z maleńkimi ogródkami tuż przy drodze. Pomarańczowe światło latarni odbijało się w kałużach i kroplach, spływających po szybie. Był środek nocy, toteż nie dostrzegła na zewnątrz żywej duszy. Pośród szumu ulewy i odgłosu uderzających o bruk kół dało się usłyszeć czasem wycie bezpańskiego psa czy kocie wrzaski. Otuliła się szczelniej płaszczem i poprawiła srebrny szal, zarzucony niedbale na ramionach, po czym odsunęła się od okna, czując na sobie niecierpliwe spojrzenie zza przyciemnianych szkieł metalowych gogli. Dyskretnie zerknęła na mężczyznę, siedzącego obok niej. Pan Wright co chwila zerkał na zegarek, jego długie palce niecierpliwie uderzały o skórzaną teczkę, którą trzymał na kolanach. Napięcie rosło z każdą chwilą, nieznośne milczenie, przerywane od czasu do czasu chrząknięciem woźnicy, powoli zaczynało ją irytować. Nie wiedziała co ze sobą począć, obecność Benjamina krępowała ją. Bezmyślnie zaczęła skubać rękaw swojego płaszcza. Czuła się tak bardzo samotna. Nie zdążyła nawet do końca się spakować, pan Wright wciąż ją popędzał. Bezustannie powtarzał, że mają mało czasu, że po północy będzie bardzo ciężko przejść na „tamtą stronę”, że nie powinna zabierać ze sobą swojego dawnego życia, ponieważ za parę godzin rozpocznie zupełnie nowe i koniecznością jest, by zapomniała o wszystkim, co ją dotychczas spotkało. Regina nic nie rozumiała z tych słów, nie rozumiała również co robi, siedząc obok zupełnie obcego mężczyzny w powozie, który wiózł ją właśnie w nieznane. Nie dane jej było zobaczyć się po raz ostatni z Rickonem czy panią Morrison, ani zostawić pożegnalnego listu rodzicom. Wymknęli się tylnymi drzwiami, jak uciekinierzy. Nagle turkot kół ustał. Dziewczyna zauważyła, że zatrzymali się w nieznanej dla niej dzielnicy Londynu. Spojrzała pytająco na towarzysza podróży.
- Poczekaj tu, proszę. Muszę załatwić coś niezwykle pilnego – powiedział pan Wright, przerywając w końcu męczące milczenie i wyszedł z powozu. Ruszył w kierunku niewielkiego, piętrowego domku niemalże w całości pokrytego wiecznie zielonymi gałązkami bluszczu. Lekko popchnął żelazną furtkę, której zawiasy zaskrzypiały złowieszczo. Zapukał do drzwi. Usłyszał ciche zaproszenie dochodzące z głębi mieszkania i wszedł do środka. W holu panował mrok. Mężczyzna odruchowo wszedł do pierwszego pomieszczenia po lewej stronie. Znalazł się w salonie. W kominku, który był jedynym źródłem światła, niewielkie płomienie syczały cicho. Ich ciepły blask odbijał się od ciężkich mebli. Okna zasłonięte były sięgającymi podłogi zielonymi zasłonami. W fotelu po lewej siedział przodem do wejścia właściciel domu. Na jego gładkiej twarzy odcinały się ciemne cienie, nadając jej groźny wyraz.
- Benjamin! – gospodarz przywitał gościa uśmiechem i zaciągnął się cygarem trzymanym w dłoni. Ubrany był w elegancki garnitur, jego łysa głowa lśniła w świetle ognia. Z trudem podniósł się i oparł całym ciężarem na trzymanej w prawej ręce drewnianej lasce, zakończonej złotą głową lwa. Odetchnął głęboko, jakby po ogromnym wysiłku.
- Witam – pan Wright skłonił się nisko. – Thomasie, mój drogi przyjacielu, nie musisz wstawać za każdym razem, gdy wpadam z wizytą – dodał łagodnie. - Przy twoim stanie zdrowia powinieneś jak najwięcej wypoczywać – powiedział, a w jego głosie zabrzmiała szczera troska. Thomas, nie kryjąc znudzenia, jedynie machnął na to lekceważąco dłonią.
- Co cię sprowadza w moje skromne progi? Dawno mnie nie odwiedzałeś – kuśtykając podszedł do barku i wyciągnął z niego prostokątną butelkę z ciemnym płynem. – Whisky? – nalał do dwóch szklanek, nie czekając na odpowiedź.
- Nie, dziękuję. Thomas, nie żyw do mnie ukazy, byłem bardzo zajęty. Ostatnie tygodnie całkowicie poświęciłem na poszukiwania dziewczyny. Sprawy trochę się skomplikowały, jeden człowiek myślał, że potrafi mnie zwieść. I rzeczywiście… byłem już w drodze do Aberdeen, gdy zostałem powiadomiony, że to był podstęp. Szpiegom udało się mnie przejrzeć. Wszędzie ktoś coś węszy, w dzisiejszych czasach można ufać już tylko sobie. A i to nie zawsze – Benjamin westchnął ciężko. Od jakiegoś czasu, ktoś wciąż zachodził mu drogę, kręcił się wokół niego niczym natrętna mucha, a on w żaden sposób nie potrafił go złapać. Przypomniał sobie o Reginie, która czekała na niego w powozie i odrzucił od siebie nieprzyjemne wspomnienia. To już nie ważne, wszystko nie ma znaczenia. Ma już ją w garści, może wrócić. Wrócić i, nareszcie, wznowić działania.
- Znalazłeś ją? – spytał mężczyzna i dwoma zręcznymi ruchami wypił whisky z obydwu szklanek. Poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Spojrzał na przyjaciela zaciekawiony.
- Znalazłem
- Jednak ci się udało… - Thomas nie ukrywał podziwu. – No dobrze, nie czas na pogaduszki. Zatem… Ilu?
Pan Wright roześmiał się głośno.
- Czasem już zapominam o tym, jak dobrze się znamy – dodał nie przestając się uśmiechać. Przez chwilę szukał czegoś w skórzanej teczce, którą wziął ze sobą. Wyciągnął zmiętą fotografię, rozprostował ją i podał gospodarzowi. – Z tyłu są nazwiska oraz adresy, które udało mi się zdobyć. Zdążysz pozbyć się ich do piątku?
- Pięć osób i pięć dni – gospodarz w zamyśleniu podrapał się po gładkim policzku i z ciekawością przyjrzał się zdjęciu. – Ten mały też? Ile on ma lat?
- Siedem. Nie sprawi ci to chyba kłopotu? – Benjamin uśmiechnął się pobłażliwie. Thomas zaprzeczył skinieniem głowy i z miną profesjonalisty schował zdjęcie do kieszeni marynarki.
- Nie lubię płaczu małych dzieci – mruknął do siebie. Po chwili jednak jego ponura twarz rozjaśniła się na chwilę, w wyniku jakiegoś przyjemnego wspomnienia, które pojawiło się w jego głowie.
- Jeden strzał i przestanie płakać – odparł Benjamin i spojrzał na przyjaciela zgorszony. Zerknął na zegarek. – Musze jechać. Gruba Bethany znów będzie wściekła, że budzę ją w środku nocy.
Uścisnęli sobie dłonie, po czym Benjamin szybkim krokiem opuścił mieszkanie. Deszcz już ustał. Mężczyzna odetchnął głęboko rześkim, wilgotnym powietrzem. Uśmiechnął się pod nosem. Wszystko szło perfekcyjnie. Dokładnie tak, jak to zaplanował, czasem nawet o wiele łatwiej niż przypuszczał. Otworzył drzwiczki do powozu i już miał rozkazać dalszą podróż woźnicy, gdy zobaczył, że w środku nikogo nie ma. W osłupieniu przyglądał się pustym siedzeniom. Niczym oparzony wyskoczył z powrotem na ulicę.
- Gdzie jest dziewczyna?! – podbiegł do woźnicy.
- Mówiła, że musi się przewietrzyć, że jest jej słabo – odpowiedział mężczyzna. Pan Wright zacisnął pięści i warknął:
- Rozliczymy się później – po czym postawił kołnierz ciężkiego płaszcza, który miał na sobie i ruszył w dół ulicy. – Na co czekasz?! Idź w przeciwną stronę i szukaj jej! – krzyknął rozwścieczony przez ramię.
Odpowiedz
#2
Ciekawe. Zgrabnie napisane,bez zgrzytów. Oczywiście, mogloby być nieco lepiej ale nie narzekam. 4/5
Jgbart, proud to be a member of Forum Literackie Inkaustus since Nov 2009.
http://www.youtube.com/watch?v=4LY-n9nx5...re=related

Necronomicon " Possesed Again" \m/
Necrophobic "Hrimthursum" \m/

EVERYONE AGAINST EVERYONE - CHAOS!
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości