Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Nowy Dźwięk
#16
w porządku, nie chcemy czytać rozdziału drugiego, to może rozdział czwarty ktos oceni;] w kawałkach.



Rozdział IV
Na Ziemiach Owdowiałych

U skraju Furruf, na lądzie Mir Fariah,
Szlocha równina w żałobie pogrążona.
Gdzie zastygła, senna roślinność, co wiatrem niestargana.
A z powietrza w ziemię rośnie – nie odwrotnie.
Krzyczą,
Wyją Ziemie Owdowiałe!
Lasem krzyży, co błyszczy w słońcu.
A ostrym jak klinga i mocnym jak stal.

Dar Tirlliada
księga hymnów – „O Ziemiach Owdowiałych”

Został sam. Oko w oko z głębią nocy. Prostując się z iście bolesnym wysiłkiem na nogach miękkich i chybotliwych, ani myślał dawać im odpocząć. Wycieńczenie, jakie odbiło się na nich, na płucach, na gardle i zgoła każdym mięśniu, morzyło go do snu, z którego – jak przeczuwał – mógłby się już nie rozbudzić. Obawiał się też, lękał doprawdy rozejrzeć, gdyż zobaczyłby tylko nieprzenikniony pigment Somsogu, w którym wszak nie sposób rozróżnić żadnego szczegółu otoczenia, łatwo natomiast o postradanie poczucia kierunku, a w rezultacie i ostatnich zmysłów. Ziemia pod jego stopami… niepokoiła. Była podejrzanie miękka, ale jeszcze nie grząska. Nierówna w osobliwy sposób, niestabilna i ruchoma.
W uszach miał szmer własnego zziajanego oddechu i niewiele różniące się od tego pomruki burzowych chmur – jedynych źródeł jasności, gdyż przeszywał je co chwila niebieskawy ogień. Uniósł ku nim wzrok. Łyskały miarowo, zapowiadając rychłą ulewę. A jednak wiatr był jak dotąd nieobecny.
Niebo zajaśniało ze zdwojoną siłą. Poraziło ziemię piorunem, tnąc noc na dwoje. Rażący blask zjawiska wyłonił z nocy czarny, zwarty cień podniesiony do chmur. Serce zatrzepotało szybciej – błyskawica utkwiła niczym w potrzasku. A uczyniła to dokładnie u podstawy zamaskowanej przez ciemność budowli, wieży z kamienia, co pochłaniał światło. Było to wobec tego coś ciemniejszego niż same bóstwo nocy, a potężniejszego w rozmiarach niż cokolwiek w zasięgu ludzkiej wyobraźni; wieża gruba na całe mile średnicy i długa aż po następny świat. W odległości trudnej do oszacowania w panujących ciemnościach przesłaniała wszystko na wprost Niego.
Błyskawica nie puściła już ziemi. Wiła się odtąd niby gargantuiczny węgorz w sidłach, łamiąc i rozwidlając się w drgawkach. Nie wydawała żadnego dźwięku, ulatniała za to metaliczny aromat i drażniący zęby posmak. Jej migotająca w ruchu łuna tymczasem oświetlała przerażające oblicze ziemi – zaścielała ją ściśle niezliczona liczba ludzkich ciał, na których części, najprawdopodobniej, On teraz stał. Spoglądała na Niego łąka par oczu, tlących się jasno w świetle pioruna niby nadal żywe, a we wszystkich, bez wyjątku, majaczył wizerunek czarnej wieży.
Niespodziewanie (a może jednak?) po krótkim czasie w usypany świeżą śmiercią ląd wbił się kolejny bicz z lazurowego żywiołu, oświetlając tym razem drugą, bliźniaczą budowlę, postawioną bok przy boku pierwszej.
Czas w parze ze wszelkim brzmieniem coraz bardziej się oddalały, tak że wkrótce nie znaczyły już nic. Na ich miejsce zasię potężniejące zimno, dwie błyskawice oraz obejmująca to wszystko ciemność – ta nienamacalna, oraz ta wbudowana w wieże – stały się dosłownie wszystkim. Nadal tkwił w miejscu, niemrawy i słabowity, z marnym skutkiem starając utrzymać godny pion; a nawet na chwilę nie postało mu w głowie, by uciekać, ratować się, bronić. Choć wiedział, przecież wiedział… tak, teraz wiedział, co nastąpi. Poznawał półprzymkniętymi ze zmęczenia oczyma te wielkie, te niemożliwe słupy, zapuszczając korzenie w świeże truchła pod sobą. Czekał. Bo nie znalazł w sobie strachu, zgubił nawet ślady niedawnego żalu – dokuczliwego poczucia straty, które wszak tak długi czas go nękało. Nie, nie czuł już nic.
Stał się pusty.
O taak, przygotował się doskonale. Pozostawało tylko czekać. Stać i patrzeć. Patrzeć na wieże.
Aż w końcu głuchą ciszę przerwał dźwięk tak mocny i penetrujący, że wykradał powietrze z płuc i zatrzymywał serce w cwale.
Potężne Dong! zabrzmiało i wstrząsnęło wszechrzeczą.
* * *
Zabił Dzwon!…

Wyrwał się gwałtownie ze snu, rozwierając szeroko oczy i usta. Chwycił się przy tym za serce, jakby zakłuło boleśnie, zaatakowane ostateczną słabością. Dłoń trafiła na coś niespodziewanego… Powietrze ze świstem napełniło mu płuca, skoro pierwszą rzeczą, jaka ukazała się jego oczom, była wdzięczna twarz klęczącej nad nim kobiety. U boku górującego na niebie słońca była niewyraźna i zmroczona – zaraz jednak wysunęła się naprzód i przesłoniła je.
Niewieście usta poruszały się. Mężczyzna niestety słyszał jedynie szum w uszach. Kiedy dziewczę przestało mówić, przekręciło głowę na bok i zaigrało oczyma, uśmiechając się szeroko. Oczekiwała chyba jakiegoś odzewu, reakcji młodzieńca, gdyż brak takowych sprawił wkrótce, iż zrzedła jej mina.
Minęło tyle czasu, zanim w końcu, we wciąż trwającym milczeniu, wyraźnie rozpoznał swój własny oddech, głośny i przyśpieszony. Przy prawym boku, między żebrami a miednicą, cały czas czuł płynne ruchy brzucha dziewczyny, kiedy oddychała. Na swej piersi zaś – jej dłoń, pod swoją własną, dzięki której tym wyraźniej odbierał dowody nieprzerwanej pracy serca.
Niewiasta drugą ręką podpierała się z lewej strony mężczyzny, tegdy właściwie więziła go w leżącej pozie. Pachniała… rabarbarem? Z domieszką czegoś zgoła nieokreślonego, słodkiego jak miód – i młodego człowieka wprost upajała owa wiązanka. Wielkie, piwne oczy patrzyły na niego bez mrugnięcia. Zarumieniona twarzyczka z małymi, pełnymi ustami pod równie drobnym nosem promieniała znacznie bardziej, niźli zapomniane za nią słońce. Zaczesane do tyłu włosy koloru dojrzałych kasztanów zostały spięte w nieskomplikowany krągły kok, odsłaniając wysokie, przyjemne czoło a wysmukłą szyję. Kobieta złożyła lekką dłoń na policzku mężczyzny i żarliwie mu się przypatrywała, podnosząc brwi – w zapytaniu, w zachęcie, w oczekiwaniu?…
Tylko że on nie odgadywał, czego mogłaby oczekiwać.
Wreszcie, nieprzewidzialnie dla młodzieńca, opadła na niego i ujmując mu fizys w dłonie, niecierpliwie wycałowała usta.
- Tak się… bałam… Boże… tak… tęskniłam!
Smak jej warg… cudowny, odurzający przybój owocowego nasycenia… zderzył się w jego głowie z nagłym przebłyskiem przeszłości – wodna ściana runęła ciężko, prosto na niego, masakrując wszystko lodowatą głębią.
Zerwał się gwałtownie do siedzącej pozycji, siłą odruchu pociągając mocniejszy haust powietrza, aż zachłysną się nim zrazu. Dziewczyna zesztywniała, prostując się z uniesionymi do ust dłońmi. Uśmiech wymieniła na zdziwienie.
Mężczyzna obejrzał prędko okolice, nie rozpoznając miejsca, w którym się znalazł. Poczuł palcami swoje zimne ostrze (leżało zaraz obok, takie, jakim je zapamiętał: połamane, szare, choć z przerywaną czarną krechą jak zadrapanie). Zwrócił też uwagę na swe dziwnie zmienione włosy opadające na ramiona. One także okazały się szare i okurzone. Jak u staruszka.
Podróż przez pustynię i koszmar tego, co na niej przeżył, sprawiły, że do szczętu osiwiał?
- Popatrz na siebie - odezwała się dziewczyna, bezceremonialnie gładząc go po prostych włosach. - Wreszcie wyglądasz na tyle, ile masz.
Skierował na nią wzrok tak popędliwie, że aż się go zlękła. Że… że aż go nie poznała. Przez krótką chwilę nie poważył się na żaden ruch, jeno mrużył oczy, badając nimi przepiękną twarz towarzyszki… myślami jednak krążąc gdzieś poza granice spojrzenia, a nawet pamięci.
Kiedy dziewczyna ponownie otworzyła usta, nic się z nich nie wydobyło. Zaniemówiła.
Siwowłosy powstał wreszcie, lecz od razu się zachwiał, gdyż pociemniało mu w oczach. Odzyskawszy równowagę, zlustrował raz jeszcze otoczenie, czując powalający cios osłupienia, gdy oto uzmysłowił sobie w końcu, co ma przed oczyma.
Rozciągający się wokół szeroki, płaski obszar (prócz nielicznymi sztukami rosochatych drzew bez liści) porastał tysiącami powbijanych w ziemię mieczy. Wszystkie były wielkie, półtora i oburęczne, a lśniące zadbaniem; każda z łożoną obok tarczą, a niemała część nawet z pełną zbroją – lecz nie wszystkie. Giętkie stalowe kłosy jak okiem sięgnąć kołysały się na wietrze, uderzając w przygnębiające struny… Szepcąc między sobą. Skamląc bezgłośnie. Milcząc, a jednak przemawiając do posiwiałego. Zewsząd pałając symbolami przemijania.
Cmentarz… Słowo to samo pojawiło się w jego głowie.
To był cmentarz. Znalazł się na cmentarzu. Pewność tego była niepodważalna.
Czy więc jednak śmierć?
W gęstwinie imitacji krzyży, z których nie wszystkie już stały prosto i wysoko, gdzieniegdzie prześwitywały także całkiem spore, acz sypiące się pomniki jakichś półludzkich postaci (czasem obdarzonych w skrzydła, czasem w makabryczne łby zwierząt, bądź po prostu bogatsze o dodatkowe pary oczu, uszu, warg a nawet kończyn). Niezadbane a silnie ociosane dłutem czasu wyraźnie nie pasowały do niepokalanych mieczy. Niedaleko na wschód wyrastały łyse góry tego samego koloru, co rdzawy żwir pod stopami człowieka, upstrzone ogołoconymi z igliwia sosnami w ponurej świcie ciemnych chaszczy. Zachód zaś prezentował stąd jedynie zamglony, niewyraźny horyzont – istną studnię melancholii. Jedyną fauną, dającą się wonczas dojrzeć, był kaczy klucz daleko na północy jaśniejącego firmamentu.
Mężczyzna zmarszczył czoło. Stercząc niby kołek, błądził bez słowa nie w pełni jeszcze rozbudzonym wzrokiem po osobliwościach okolicy, przywodzącej na myśl miejsce masowego pochówku – lecz pozbawione kopców… i z mieczami w miejsce krzyży. I oto raptem go olśniło. Raptownie, nie pytając go o zdanie. Po raz trzeci już w życiu, poczuł to. To cudaczne wrażenie, absurdalne, śmieszne wręcz… a jakże głęboko przejmujące. Ta bez zaproszenia wślizgująca się do głowy zmiana, przyrównywalna jedynie przed przebudzeniem się ze snu – kiedy wszystko traci nagle swój pierwotny sens i logikę, a obraca w głowie na lewą, odwrotną stronę, nabierając całkiem innego znaczenia.
Znał ten obraz. To dziwne i niedorzeczne, ale widział już te krzyże. Te miecze. Widział je, patrzył na nie, patrzył tak jak teraz… z tego miejsca! W tej sztywnej pozie, obok tej oto panienki. Z tym samym bezmyślnym grymasem na twarzy. A nawet w ten właśnie dzień!
Był tu. Czyżby był tu? Czyżby naprawdę był tu wcześniej?
Nie. On tu nie tylko był. On to PRZEŻYŁ. Przeżył to już kiedyś, tak samo. W tych samych okolicznościach. Wszak znał je, pamiętał. Każdy szczegół. Mógłby dać głowę, że poznaje się z tym oto cmentarzem po raz drugi, i to spotkanie niczym nie różni się od tego pierwszego… bo to to samo spotkanie! Wejrzał na swoją towarzyszkę. Drgnęła, gdy to zrobił. Stała już na nogach, mieląc kawałek sukni w splecionych nisko dłoniach, choć chyba nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Wpatrywała się w niego jakimś skrępowanym wzrokiem spłoszonego niewiniątka, a zarazem… wzrokiem, który starał się przemówić. Te wielkie brązowe oczy wołały do niego smutno, i w chwili, gdy mężczyzna odpowiedział na ich wezwanie, nie było już nic poza nimi. Nie liczyło się nic, poza cudem kobiecym oczu, trafiającym dotkliwie w nieosłoniętą duszę.
Wir w głowie, duszność w piesi. Łzy – tak, łzy. Dalekie od wypłynięcia, ale tym bardziej kolące w oczy. Łzy bezbronności, łzy niemocy i niezrozumiałego jeszcze zasmucenia. I człowiek, choć nie pojmował swoich uczuć, spodziewał się tego wszystkiego.
Bo przecież to już się wydarzyło. To wszystko jak najbardziej miało miejsce w przeszłości. A przynajmniej tak mu się wydało w owej chwili oświecenia. I było to silniejsze niż głos rozsądku czy pojęcie czasu.

Zamyślony siwowłosy młodzieniec w żadnym wypadku nie mógł zauważyć starego eremity, kryjącego się na skarpach pobliskich gór, który to od samego początku nie spuszczał oka tak z niego, jak i z jego nadobnej znajomki…


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości