15-11-2013, 12:00
- Czy to w ogóle jest jeszcze poezja? - spytałem.
Bez słowa wzięła ode mnie spilśnioną na sicie masę włóknistą pochodzenia organicznego, zwaną przez pozbawionych krzty romantyzmu prozaików kartką papieru.
Uważnie śledziłem ruch jej gałek ocznych osadzonych w czaszce tak pięknej, że tuż przed tym jak spocznie na wieki w pozycji horyzontalnej pod ziemią, każę zrobić jej odlew i wykonać go z kryształu.
Nie mam pojęcia czy to w ogóle możliwe.
Uwielbiałem układ jej twarzy i oczu. Wszystko w idealnej symetrii. Odległości ust względem nosa i końca podbródka natychmiast powinno się zabezpieczyć i wysłać pocztą do Sevres, by tam uczynić je miarą doskonałą.
Obserwowałem ukradkiem jak największe gruczoły w ciele tej wspaniałej kobiety, występujące w parze, napinały się pod bluzką za każdym razem, gdy na skutek zespołu procesów fizjologicznych wymieniała ze środowiskiem gazy oddechowe, przez co jej klatka piersiowa, zwieńczona boskimi kopułami unosiła się i opadała w rytm najprostszej z możliwych opozycji binarnych.
Z zapartym tchem oczekiwałem na jakąkolwiek analizę i ocenę mego dzieła, licząc, że recenzja ta będzie choć trochę informacyjna, postulatywna, wartościująca i odrobinę nakłaniająca bądź zniechęcająca.
Czy wywołam w niej stan znacznego poruszenia umysłu?
Czy uda mi się, za pomocą mego dzieła, zaimplikować jakikolwiek aspekt działaniowy tudzież reakcyjny, a jednocześnie nie będący uczuciem pasywnym?
Drżałem całym ciałem, targany najgorszymi przeczuciami. Nie tylko dlatego, że byłem mocno niepewny swojej wartości jako poety.
Kochałem ją. Tak jak poeta każdy poeta kocha swoją muzę. Ale nigdy nie mogłem się zdobyć na to, by jej to wyznać. Wciąż targał mną lęk, że gdy tylko to usłyszy, puknie się w tę część głowy, obejmującą podskórnie fragment kości czołowej, a naskórnie ograniczoną linią włosów, łukiem brwiowym i szwem wieńcowym.
Tak wiele różniło to, co chciałem powiedzieć, od tego, co faktycznie mówiłem.
- Twe oczy | jak kuliste ciała niebieskie | co stanowią skupiska połączonej grawitacją | materii | w stanie plazmy bądź zdegenerowanej! | O, lilijo najdroższa! | O, pani sercu memu najmilsza! | Rozkwitła w pozie najdoskonalszej | secesyjnie przejmująca | usta Twe drżą | niezauważalnie | niebanalnie | niemalże | nie dla mnie...
- Ładna pogoda - mówiłem zamiast tego. - Temperatura przy gruncie dochodzi do dwudziestu stopni. Wiatr umiarkowany, miejscami porywisty, z południowego wschodu. Znajdujemy się w strefie wyżu znad Morza Śródziemnego. Ciśnienie tysiąc dwanaście hektopaskali.
- No - odpowiadała.
* * *
Dygresja narratora trzecioosobowego:
Choć w głębi duszy chciała powiedzieć co innego:
- Najczulszy dotyk Twej dłoni | przeszywa mnie na wskroś i do głębi | jak pasjans dwóch serc, dusz i umysłów dwojga | złączonych na innym poziomie | w innym wymiarze | na łąkach pól | gdzie dotyk stóp bosych | dziewiczym jest gestem | Ach kochaj mnie, kochaj mnie panie | zatańczmy wtuleni w przestworza | pomiędzy słów murem | a gorzką zasłoną milczenia...
* * *
Miała na imię Marta. Myślę, że wiedziałem to od zawsze. A na pewno od momentu, gdy mi się przedstawiła, co nastąpiło w wyniku jednej ze społecznie usankcjonowanych interakcji na poziomie interjednostkowym.
Choć minęło wiele lat, do dziś pamiętam tę pasję, tę namiętność, tę bliskość i tę iskrę elektryczną, która między nami przeskoczyła, zespalając ze sobą chemię z fizyką i biologią. W-f z językiem polskim. Wibrujące napięcie na strunie rzeczywistości zawieszonej pomiędzy naszymi jestestwami, miłe łechtanie pół elektromagnetycznych dwóch obiektów ludzkich, które jeszcze kilka minut wcześniej nie były świadome, że są w stanie przekuć teorię w praktykę i mogą wytwarzać taką energię, zdolną zasilić dziesiątki miast na cały rok. Ten wzrok. Jej wzrok. Nasze spojrzenia. To był moment. Ale tak silny, że wrył się w mą substancję skojarzeniową po wsze czasy.
- Marta - powiedziała.
- Piotr - odparłem.
I nic już nie było tak samo.
Nigdy nie mówiła wiele, jakby wstydziła się wibracji wytwarzanych przez własne struny głosowe. Jakby fałdy głosowe w połączeniu z ustami, językiem i zębami wytwarzały niezbyt przyjemne dla niej samej spektrum dźwięków.
A Bóg mi świadkiem,
***
Dygresja boska:
- Jam jest!
***
że głos ten zachwycał mnie od momentu, gdy powiedziała do mnie pierwsze słowo ("Marta" - przyp. aut.), poprzez każdą kolejną monosylabę, aż do ostatniego, jak do tej pory zdania ("będziesz to jadł?" - przyp. aut.).
Zaakceptowała moją poetycką i melancholijną naturę, a ja bez problemu objąłem całe jestestwo Marty swoistym parasolem tolerancji i akceptacji. Parasolem w kolorze światła białego rozszczepionego w wyniku dyspersji.
Ileż to kilometrów przeszliśmy na wspólnych spacerach, które zastępowały nam śniadania, kolacje i, niestety, namiętne gesty i pocałunki. Ileż rozmów (około jedenastu - przyp. narratora trzecioosobowego), ileż gestów, ileż westchnień i milczącej, nigdy nie wypowiedzianej tęsknoty...
I za każdym razem to samo pytanie cisnęło mi się na usta:
- Czy i ty, Marto, czujesz to co ja? Spocone dłonie, przyspieszone bicie serca i tę potrzebę wiecznej bliskości?
Lecz nigdy nie zdobyłem się na śmiałość, by rzeczone słowa wypowiedzieć. W każdym razie nie w tej kolejności. Raz jeden, wprowadziłem w życie eksperyment semantyczny i ułożyłem dla niej wiersz złożony z tych właśnie słów, lecz w innej kolejności, mając nadzieję, że bez trudu poradzi sobie z tym rebusem.
- Marto - powiedziałem wówczas - ułożyłem dla ciebie ten oto wiersz.
- To miło - odparła.
- Czy to w ogóle jest poezja? - spytałem, a ona bez słowa
***
Dygresja cenzora:
"usunięto fragment, będący tanim efekciarstwem i powtarzaniem początkowej części utworu, co powszechnie nazywa się klamrą kompozycyjną i ma stworzyć wrażenie wielkiego zamysłu autora. Ponieważ całość jest ewidentnie głupia i pozbawiona smaku, niechaj broni się sama, bez owej klamry"
***
(...)i łapczywym wzrokiem wzięła się za czytanie.
"Spocone ja | czujesz bicie wiecznej dłoni? | Marto, przyspieszone czy co bliskości | serca i potrzebę i ty tę".
W receptorach Marty szukałem błysku zrozumienia. Lecz nie znalazłem nic, prócz soczewki o zmiennej ogniskowej, światłoczułej siatkówki, źrenicy oraz, nadającej kolor temu wszystkiemu, tęczówki. Zrozumienia ni chu chu.
Epilog
Bardziej wyrozumiała było komisja oceniająca w XVIII Powiatowym Konkursie Poetyckim Ziemi Kaliskiej. Zdobyłem drugie miejsce i w nagrodę otrzymałem woreczek z ziemią kaliską, czekoladki "Solidarności" oraz kosz hipoalergicznych kwiatów.
Post scriptum:
- Będziesz to jadł?
Bez słowa wzięła ode mnie spilśnioną na sicie masę włóknistą pochodzenia organicznego, zwaną przez pozbawionych krzty romantyzmu prozaików kartką papieru.
Uważnie śledziłem ruch jej gałek ocznych osadzonych w czaszce tak pięknej, że tuż przed tym jak spocznie na wieki w pozycji horyzontalnej pod ziemią, każę zrobić jej odlew i wykonać go z kryształu.
Nie mam pojęcia czy to w ogóle możliwe.
Uwielbiałem układ jej twarzy i oczu. Wszystko w idealnej symetrii. Odległości ust względem nosa i końca podbródka natychmiast powinno się zabezpieczyć i wysłać pocztą do Sevres, by tam uczynić je miarą doskonałą.
Obserwowałem ukradkiem jak największe gruczoły w ciele tej wspaniałej kobiety, występujące w parze, napinały się pod bluzką za każdym razem, gdy na skutek zespołu procesów fizjologicznych wymieniała ze środowiskiem gazy oddechowe, przez co jej klatka piersiowa, zwieńczona boskimi kopułami unosiła się i opadała w rytm najprostszej z możliwych opozycji binarnych.
Z zapartym tchem oczekiwałem na jakąkolwiek analizę i ocenę mego dzieła, licząc, że recenzja ta będzie choć trochę informacyjna, postulatywna, wartościująca i odrobinę nakłaniająca bądź zniechęcająca.
Czy wywołam w niej stan znacznego poruszenia umysłu?
Czy uda mi się, za pomocą mego dzieła, zaimplikować jakikolwiek aspekt działaniowy tudzież reakcyjny, a jednocześnie nie będący uczuciem pasywnym?
Drżałem całym ciałem, targany najgorszymi przeczuciami. Nie tylko dlatego, że byłem mocno niepewny swojej wartości jako poety.
Kochałem ją. Tak jak poeta każdy poeta kocha swoją muzę. Ale nigdy nie mogłem się zdobyć na to, by jej to wyznać. Wciąż targał mną lęk, że gdy tylko to usłyszy, puknie się w tę część głowy, obejmującą podskórnie fragment kości czołowej, a naskórnie ograniczoną linią włosów, łukiem brwiowym i szwem wieńcowym.
Tak wiele różniło to, co chciałem powiedzieć, od tego, co faktycznie mówiłem.
- Twe oczy | jak kuliste ciała niebieskie | co stanowią skupiska połączonej grawitacją | materii | w stanie plazmy bądź zdegenerowanej! | O, lilijo najdroższa! | O, pani sercu memu najmilsza! | Rozkwitła w pozie najdoskonalszej | secesyjnie przejmująca | usta Twe drżą | niezauważalnie | niebanalnie | niemalże | nie dla mnie...
- Ładna pogoda - mówiłem zamiast tego. - Temperatura przy gruncie dochodzi do dwudziestu stopni. Wiatr umiarkowany, miejscami porywisty, z południowego wschodu. Znajdujemy się w strefie wyżu znad Morza Śródziemnego. Ciśnienie tysiąc dwanaście hektopaskali.
- No - odpowiadała.
* * *
Dygresja narratora trzecioosobowego:
Choć w głębi duszy chciała powiedzieć co innego:
- Najczulszy dotyk Twej dłoni | przeszywa mnie na wskroś i do głębi | jak pasjans dwóch serc, dusz i umysłów dwojga | złączonych na innym poziomie | w innym wymiarze | na łąkach pól | gdzie dotyk stóp bosych | dziewiczym jest gestem | Ach kochaj mnie, kochaj mnie panie | zatańczmy wtuleni w przestworza | pomiędzy słów murem | a gorzką zasłoną milczenia...
* * *
Miała na imię Marta. Myślę, że wiedziałem to od zawsze. A na pewno od momentu, gdy mi się przedstawiła, co nastąpiło w wyniku jednej ze społecznie usankcjonowanych interakcji na poziomie interjednostkowym.
Choć minęło wiele lat, do dziś pamiętam tę pasję, tę namiętność, tę bliskość i tę iskrę elektryczną, która między nami przeskoczyła, zespalając ze sobą chemię z fizyką i biologią. W-f z językiem polskim. Wibrujące napięcie na strunie rzeczywistości zawieszonej pomiędzy naszymi jestestwami, miłe łechtanie pół elektromagnetycznych dwóch obiektów ludzkich, które jeszcze kilka minut wcześniej nie były świadome, że są w stanie przekuć teorię w praktykę i mogą wytwarzać taką energię, zdolną zasilić dziesiątki miast na cały rok. Ten wzrok. Jej wzrok. Nasze spojrzenia. To był moment. Ale tak silny, że wrył się w mą substancję skojarzeniową po wsze czasy.
- Marta - powiedziała.
- Piotr - odparłem.
I nic już nie było tak samo.
Nigdy nie mówiła wiele, jakby wstydziła się wibracji wytwarzanych przez własne struny głosowe. Jakby fałdy głosowe w połączeniu z ustami, językiem i zębami wytwarzały niezbyt przyjemne dla niej samej spektrum dźwięków.
A Bóg mi świadkiem,
***
Dygresja boska:
- Jam jest!
***
że głos ten zachwycał mnie od momentu, gdy powiedziała do mnie pierwsze słowo ("Marta" - przyp. aut.), poprzez każdą kolejną monosylabę, aż do ostatniego, jak do tej pory zdania ("będziesz to jadł?" - przyp. aut.).
Zaakceptowała moją poetycką i melancholijną naturę, a ja bez problemu objąłem całe jestestwo Marty swoistym parasolem tolerancji i akceptacji. Parasolem w kolorze światła białego rozszczepionego w wyniku dyspersji.
Ileż to kilometrów przeszliśmy na wspólnych spacerach, które zastępowały nam śniadania, kolacje i, niestety, namiętne gesty i pocałunki. Ileż rozmów (około jedenastu - przyp. narratora trzecioosobowego), ileż gestów, ileż westchnień i milczącej, nigdy nie wypowiedzianej tęsknoty...
I za każdym razem to samo pytanie cisnęło mi się na usta:
- Czy i ty, Marto, czujesz to co ja? Spocone dłonie, przyspieszone bicie serca i tę potrzebę wiecznej bliskości?
Lecz nigdy nie zdobyłem się na śmiałość, by rzeczone słowa wypowiedzieć. W każdym razie nie w tej kolejności. Raz jeden, wprowadziłem w życie eksperyment semantyczny i ułożyłem dla niej wiersz złożony z tych właśnie słów, lecz w innej kolejności, mając nadzieję, że bez trudu poradzi sobie z tym rebusem.
- Marto - powiedziałem wówczas - ułożyłem dla ciebie ten oto wiersz.
- To miło - odparła.
- Czy to w ogóle jest poezja? - spytałem, a ona bez słowa
***
Dygresja cenzora:
"usunięto fragment, będący tanim efekciarstwem i powtarzaniem początkowej części utworu, co powszechnie nazywa się klamrą kompozycyjną i ma stworzyć wrażenie wielkiego zamysłu autora. Ponieważ całość jest ewidentnie głupia i pozbawiona smaku, niechaj broni się sama, bez owej klamry"
***
(...)i łapczywym wzrokiem wzięła się za czytanie.
"Spocone ja | czujesz bicie wiecznej dłoni? | Marto, przyspieszone czy co bliskości | serca i potrzebę i ty tę".
W receptorach Marty szukałem błysku zrozumienia. Lecz nie znalazłem nic, prócz soczewki o zmiennej ogniskowej, światłoczułej siatkówki, źrenicy oraz, nadającej kolor temu wszystkiemu, tęczówki. Zrozumienia ni chu chu.
Epilog
Bardziej wyrozumiała było komisja oceniająca w XVIII Powiatowym Konkursie Poetyckim Ziemi Kaliskiej. Zdobyłem drugie miejsce i w nagrodę otrzymałem woreczek z ziemią kaliską, czekoladki "Solidarności" oraz kosz hipoalergicznych kwiatów.
Post scriptum:
- Będziesz to jadł?
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon