04-10-2013, 22:21
Tu nie ma dróg. Nie ma srok, żeby można było kilka złapać za ogon.
Nie mogę się nawet wyrazić. Nie widzę końca, ani początku.
Nie jest dobrze w naszym domu. Nocą budzi mnie odgłos czyichś z pewnością bosych stóp, biegających po strychu. Przy śniadaniu zapytuję J i M, czy nie słyszeli. J mówi, że nie mamy strychu.
Nie ma szefowej. Wczoraj pojechała gdzieś na cały wieczór. Jest już po południu, wypuszczam psy na dwór przed karmieniem, nie ma jej. Podchodzę do wysokiej, drewnianej bramy, która oddziela podwórze od podjazdu, jak zaborczy ojciec swoje dziecko przed groźnym światem. Zerkam tylko przez szczelinę, waham się, nie wystawiam stopy poza próg. Obracam się na pięcie i szybkim, urywanym krokiem wracam do domu.
Słyszę grzmot w oddali.
Śni mi się tej nocy, że ze szczytu wzgórza, na zboczu którego dwieście lat temu zbudowano nasz dom, spływa czerwony strumień. Tak, jak krew spływa z rozciętego czubka głowy, kiedy uderzysz się o kant otwartych drzwiczek szafki. Potem było więcej strumieni, łączyły się między sobą, jak sieć naczyń krwionośnych.
Odkurzam kuchnię. Boję się, że odkurzacz porysuje kafelki, ale tak jest szybciej. Szum potoku płynącego przez podwórze, skrzek wron, pokrakiwanie kruków, piski pewnych siebie ptaków drapieżnych, rżenie koni, cisza leśna - wszystko to utonęło w drażniącym, tępym wyciu odkurzacza. Zaczynam mu się przysłuchiwać, tak, jak od czasu do czasu zdarza mi się zauważać tykanie zegara w korytarzu. Z monotonii wyłaniają się jakieś stuknięcia, jakieś dźwięki, brzmiące jak zniekształcona mowa. To ją słyszę! W panice rzucam odkurzacz na ziemię, w biegu wyszarpuję wtyczkę z kontaktu i uciekam.
Kiedyś, sprzątając psie budy, znalazłam dwa duże, czarne stworzenia. Nigdy w życiu nie widziałam karaluchów, ale jak się potem okazało, to były one właśnie. Niby to tylko owady, czy też stawonogi, ale wzbudzały we mnie niepokój, są zbyt duże. Jeden z nich leżał na plecach, nie mógł się przewrócić z powrotem na brzuch. Trąciłam go lekko szczotką, żeby pomóc. Przeturlał się sztywno i poruszając się nadzwyczaj szybko, wyminął mnie w progu.
Wczorajszego wieczoru spotkałam go, wracając ze spaceru z psami. Szedł w przeciwną stronę. Nachyliłam się nad nim, ale niezbyt mocno, żeby go nie onieśmielić(ja bym nie była chyba zadowolona, jakby taki duży ktoś się nade mną nachylał) i zapytałam, dlaczego odchodzi. Podniósł na mnie swój ciemny łepek, zastrzygł bystrze czułkami i powiedział, że jego przyjaciel zniknął. Zapytałam, co ma na myśli, ale pospieszył już w dalszą drogę. Nie obejrzał się za siebie.
Siedzę w swoim dwuosobowym pokoju. Kładę się na łóżku i odpoczywam. Wsłuchuję się w szum potoku i przyglądam się pomieszczeniu. Chcę się zatrzymać, uświadomić sobie, że właśnie tutaj jestem. J ziewa za ścianą, M co trochę biega do toalety, S pewnie już śpi. I mimo, że nie ma szefowej, jutro wszyscy zaczną pracę tuż po wschodzie słońca.
Nabieram wody z potoku, a on zwęża się nieoczekiwanie i zostaje po nim tylko strużka wody. Nie rozumiem. Zawsze był rwący, w pierwszych dniach przeszkadzał mi jego niespokojny szum, jakby przynaglający do pracy. A teraz prawie znika. Przechodzę wobec tego kawałek dalej, do szarej, prostokątnej fontanny, lecz gdy podstawiam wiadro, obfity zawsze strumień przeistacza się w skąpą wiązkę pojedynczych kropel. Nie rozumiem. Na kamiennym rogu topornie wykonanej fontanny coś wykwita. Nie mogę oderwać wzroku od kapiącej wody, obserwuję tylko kątem oka coś czarnego, co płynnie i artystycznie rozwija się, rozgałęzia i miękko spływa w dół. Odchodzę pospiesznym krokiem.
Po zachodzie słońca spaceruję z suką. Niebo jest tak piękne; przychodzi mi na myśl, że możnaby spróbować je uchwycić w kolażu. Brązowawe, podarte w wąskie pasma chmury narysowałabym pastelą; horyzont tuż nad pasmem gór namalowałabym mieszanką farb, która dałaby łagodny i ciepły odcień lekko rdzawej oranżady. Pozostaje błyszcząca gwiazda. Pewnie zastanawiałabym się bardzo długo, z czego ją wykonać. Gdybym miała pierścionek z brylantem, może bym go poświęciła?
Suka obwąchuje coś bardzo długo, potem biegnie truchtem, potem zwalnia i tak na okrągło. Mrok po zachodzie słońca gęstnieje, mieszkamy daleko od oświetlonych dróg, czy skupisk domów. Czuję na twarzy lekkie uderzenie powietrza, jakby z naszej kuchni. Zastanawiam się, czy to możliwe, żeby z takiej odległości doszła mnie woń kolacji przygotowywanej przez V i S.
Ostatnie ptaki wzlatują z koron drzew. Już niedaleko do domu. Słyszę niecierpliwy szelest jakiegoś zwierzęcia w krzakach, porastających zbocze ponad drogą. Nie ma tu nic groźniejszego od lisów i saren, ale nie czuję się bezpiecznie.
Przy mniejszej stajni suka niespodziewanie zaczyna mnie ciągnąć w lewo. Przytrzymuję ją z trudem, bo jest silna. Wpatruje się w mrok, w coś między zaparkowanymi samochodami. Kiedy ruszamy do domu, ciągnie do przodu. Nic nie rozumiem.
Jest pełnia. Nie zasnę.
To nie księżyc sprawia, że nie mogę spać. To zimno. Nadeszła już jesień, nie ma mi kto dać koca. Schodzę do kuchni po pomidora i jem go przy moim biurku, czytając książkę o nocnych motylach. Zerkam na niego znad kartek. Bardzo wolno wypływa spod niego coś czerwonego, strużka leniwie zakręca to w prawo, to w lewo. Szybko wyciągam rękę i chwytam go. To był tylko cień i moje zmęczone oczy.
Ona jest tutaj. W mojej głowie pływa łagodna muzyka. Czekam na korytarzu w mojej własnej, bezpiecznej ciemności. Prawy brzeg drzwi obramowany jest zimnym światłem. Śmiało podchodzę. Wewnątrz fruwają stada amarantowych motyli. Po kątach, do których nie dociera światło jej prywatnego słońca dominującego mnie, natręta, spod sufitu, szczekają żółte labradory. Echo moich krótkich kroków, gdy przemierzam wciąż zwiększającą się odległość do niej, przenika mój kręgosłup jak wilgoć w opuszczonym domu. Z początku ślizga się po mnie, muska czarnymi piórami, jakby chciało mnie łagodnie, ale zdecydowanie zawrócić z mojej drogi. Kiedy jednak nie zwalniam, zatrzymuje się na moment, zbiera leniwy zakręt z gracją cielnej krowy, potem odbija się od najbliższej ściany i uderza mnie. Odbija się od przeciwległej ściany i znowu; i tak bez ustanku.
Staję przed nią, ale w jej twarz patrzę tylko przez ułamek sekundy. Spływa przede mnie lustro, tuż przed sam czubek nosa. Nie cofnę się. Z bliska widzę swoje ogromne źrenice. Mam nastroszone włosy, jak zwierzątko gotowe się bronić.
Nie ma. Nie ma już przed czym.
Wybiegam z domu, grzęznąc po kostki w topiących się ścianach, oplatając głowę ramionami, by ochronić ją przed sufitem, spływającym na podłogę miękkimi serpentynami.
Na dworze pasmo gór zsuwa się w dół, ukazując otwartą przestrzeń. Słońce pozostanie nachylone nad zachodem jeszcze przez wiele godzin, mając do pokonania wyjątkowo długą drogę.
Gwiazda, zrobiona z brylantowego pierścionka, mruga porozumiewawczo.
Nie mogę się nawet wyrazić. Nie widzę końca, ani początku.
Nie jest dobrze w naszym domu. Nocą budzi mnie odgłos czyichś z pewnością bosych stóp, biegających po strychu. Przy śniadaniu zapytuję J i M, czy nie słyszeli. J mówi, że nie mamy strychu.
Nie ma szefowej. Wczoraj pojechała gdzieś na cały wieczór. Jest już po południu, wypuszczam psy na dwór przed karmieniem, nie ma jej. Podchodzę do wysokiej, drewnianej bramy, która oddziela podwórze od podjazdu, jak zaborczy ojciec swoje dziecko przed groźnym światem. Zerkam tylko przez szczelinę, waham się, nie wystawiam stopy poza próg. Obracam się na pięcie i szybkim, urywanym krokiem wracam do domu.
Słyszę grzmot w oddali.
Śni mi się tej nocy, że ze szczytu wzgórza, na zboczu którego dwieście lat temu zbudowano nasz dom, spływa czerwony strumień. Tak, jak krew spływa z rozciętego czubka głowy, kiedy uderzysz się o kant otwartych drzwiczek szafki. Potem było więcej strumieni, łączyły się między sobą, jak sieć naczyń krwionośnych.
Odkurzam kuchnię. Boję się, że odkurzacz porysuje kafelki, ale tak jest szybciej. Szum potoku płynącego przez podwórze, skrzek wron, pokrakiwanie kruków, piski pewnych siebie ptaków drapieżnych, rżenie koni, cisza leśna - wszystko to utonęło w drażniącym, tępym wyciu odkurzacza. Zaczynam mu się przysłuchiwać, tak, jak od czasu do czasu zdarza mi się zauważać tykanie zegara w korytarzu. Z monotonii wyłaniają się jakieś stuknięcia, jakieś dźwięki, brzmiące jak zniekształcona mowa. To ją słyszę! W panice rzucam odkurzacz na ziemię, w biegu wyszarpuję wtyczkę z kontaktu i uciekam.
Kiedyś, sprzątając psie budy, znalazłam dwa duże, czarne stworzenia. Nigdy w życiu nie widziałam karaluchów, ale jak się potem okazało, to były one właśnie. Niby to tylko owady, czy też stawonogi, ale wzbudzały we mnie niepokój, są zbyt duże. Jeden z nich leżał na plecach, nie mógł się przewrócić z powrotem na brzuch. Trąciłam go lekko szczotką, żeby pomóc. Przeturlał się sztywno i poruszając się nadzwyczaj szybko, wyminął mnie w progu.
Wczorajszego wieczoru spotkałam go, wracając ze spaceru z psami. Szedł w przeciwną stronę. Nachyliłam się nad nim, ale niezbyt mocno, żeby go nie onieśmielić(ja bym nie była chyba zadowolona, jakby taki duży ktoś się nade mną nachylał) i zapytałam, dlaczego odchodzi. Podniósł na mnie swój ciemny łepek, zastrzygł bystrze czułkami i powiedział, że jego przyjaciel zniknął. Zapytałam, co ma na myśli, ale pospieszył już w dalszą drogę. Nie obejrzał się za siebie.
Siedzę w swoim dwuosobowym pokoju. Kładę się na łóżku i odpoczywam. Wsłuchuję się w szum potoku i przyglądam się pomieszczeniu. Chcę się zatrzymać, uświadomić sobie, że właśnie tutaj jestem. J ziewa za ścianą, M co trochę biega do toalety, S pewnie już śpi. I mimo, że nie ma szefowej, jutro wszyscy zaczną pracę tuż po wschodzie słońca.
Nabieram wody z potoku, a on zwęża się nieoczekiwanie i zostaje po nim tylko strużka wody. Nie rozumiem. Zawsze był rwący, w pierwszych dniach przeszkadzał mi jego niespokojny szum, jakby przynaglający do pracy. A teraz prawie znika. Przechodzę wobec tego kawałek dalej, do szarej, prostokątnej fontanny, lecz gdy podstawiam wiadro, obfity zawsze strumień przeistacza się w skąpą wiązkę pojedynczych kropel. Nie rozumiem. Na kamiennym rogu topornie wykonanej fontanny coś wykwita. Nie mogę oderwać wzroku od kapiącej wody, obserwuję tylko kątem oka coś czarnego, co płynnie i artystycznie rozwija się, rozgałęzia i miękko spływa w dół. Odchodzę pospiesznym krokiem.
Po zachodzie słońca spaceruję z suką. Niebo jest tak piękne; przychodzi mi na myśl, że możnaby spróbować je uchwycić w kolażu. Brązowawe, podarte w wąskie pasma chmury narysowałabym pastelą; horyzont tuż nad pasmem gór namalowałabym mieszanką farb, która dałaby łagodny i ciepły odcień lekko rdzawej oranżady. Pozostaje błyszcząca gwiazda. Pewnie zastanawiałabym się bardzo długo, z czego ją wykonać. Gdybym miała pierścionek z brylantem, może bym go poświęciła?
Suka obwąchuje coś bardzo długo, potem biegnie truchtem, potem zwalnia i tak na okrągło. Mrok po zachodzie słońca gęstnieje, mieszkamy daleko od oświetlonych dróg, czy skupisk domów. Czuję na twarzy lekkie uderzenie powietrza, jakby z naszej kuchni. Zastanawiam się, czy to możliwe, żeby z takiej odległości doszła mnie woń kolacji przygotowywanej przez V i S.
Ostatnie ptaki wzlatują z koron drzew. Już niedaleko do domu. Słyszę niecierpliwy szelest jakiegoś zwierzęcia w krzakach, porastających zbocze ponad drogą. Nie ma tu nic groźniejszego od lisów i saren, ale nie czuję się bezpiecznie.
Przy mniejszej stajni suka niespodziewanie zaczyna mnie ciągnąć w lewo. Przytrzymuję ją z trudem, bo jest silna. Wpatruje się w mrok, w coś między zaparkowanymi samochodami. Kiedy ruszamy do domu, ciągnie do przodu. Nic nie rozumiem.
Jest pełnia. Nie zasnę.
To nie księżyc sprawia, że nie mogę spać. To zimno. Nadeszła już jesień, nie ma mi kto dać koca. Schodzę do kuchni po pomidora i jem go przy moim biurku, czytając książkę o nocnych motylach. Zerkam na niego znad kartek. Bardzo wolno wypływa spod niego coś czerwonego, strużka leniwie zakręca to w prawo, to w lewo. Szybko wyciągam rękę i chwytam go. To był tylko cień i moje zmęczone oczy.
Ona jest tutaj. W mojej głowie pływa łagodna muzyka. Czekam na korytarzu w mojej własnej, bezpiecznej ciemności. Prawy brzeg drzwi obramowany jest zimnym światłem. Śmiało podchodzę. Wewnątrz fruwają stada amarantowych motyli. Po kątach, do których nie dociera światło jej prywatnego słońca dominującego mnie, natręta, spod sufitu, szczekają żółte labradory. Echo moich krótkich kroków, gdy przemierzam wciąż zwiększającą się odległość do niej, przenika mój kręgosłup jak wilgoć w opuszczonym domu. Z początku ślizga się po mnie, muska czarnymi piórami, jakby chciało mnie łagodnie, ale zdecydowanie zawrócić z mojej drogi. Kiedy jednak nie zwalniam, zatrzymuje się na moment, zbiera leniwy zakręt z gracją cielnej krowy, potem odbija się od najbliższej ściany i uderza mnie. Odbija się od przeciwległej ściany i znowu; i tak bez ustanku.
Staję przed nią, ale w jej twarz patrzę tylko przez ułamek sekundy. Spływa przede mnie lustro, tuż przed sam czubek nosa. Nie cofnę się. Z bliska widzę swoje ogromne źrenice. Mam nastroszone włosy, jak zwierzątko gotowe się bronić.
Nie ma. Nie ma już przed czym.
Wybiegam z domu, grzęznąc po kostki w topiących się ścianach, oplatając głowę ramionami, by ochronić ją przed sufitem, spływającym na podłogę miękkimi serpentynami.
Na dworze pasmo gór zsuwa się w dół, ukazując otwartą przestrzeń. Słońce pozostanie nachylone nad zachodem jeszcze przez wiele godzin, mając do pokonania wyjątkowo długą drogę.
Gwiazda, zrobiona z brylantowego pierścionka, mruga porozumiewawczo.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej
W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze
W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze