Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
W cieniu arkad, rozdz. IV Ivo i Bernard
#1
 
Rozdział IV

Czerwony Klasztor - drugie dziesięciolecie szesnastego wieku

 Ivo i Bernard

     Uciekając z Lewoczy, myślał o udaniu się do Krakowa. Było to miasto jego ojca i miejsce, gdzie mieszkał oraz pracował u Wita Stwosza mistrz Paweł, u którego boku on Ivo - jako uczeń i pomocnik - chciał spędzić całe życie. I gdyby jeszcze, w przyszłości, pozwolono mu ożenić się z Maricą, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nic z tych planów, a raczej marzeń, nie wyszło. Chcąc zachować życie, musiał, jak szczur zbiec z rodzinnego miasta.

      Udało mu się wyjść niepostrzeżenie przez Polską Bramę i bacznie oglądając się za siebie, szedł Via Magna na północ. Po kilku godzinach marszu czując już wielkie zmęczenie, przysiadł na skraju drogi. Był głodny oraz spragniony. Musi się zastanowić, jak zdobyć środki na najskromniejsze nawet utrzymanie. Raczkował dopiero w zawodzie rzeźbiarza, ale przecież może robić cokolwiek, byleby tylko zapracować na miskę ciepłej strawy. Może być kamieniarzem, pomocnikiem murarza, pracować w polu, lub zaciągnąć się na służbę. Nie wiedział w jakim stanie jest Stanko, a co ważniejsze - czy w ogóle żyje  - co robi Marica, może go nawet nienawidzi i obwinia za to, co się stało, no i... bez wątpienia go szukają. Tak, na pewno go szukają! Podniósł nisko schyloną głowę, usłyszawszy stukot kół nadjeżdżającego wozu i nie zdążył schować się za drzewo, pod którym odpoczywał. Na koźle, a raczej drewnianej desce z przodu wozu siedział stary zakonnik. Za nim wypiętrzała się wyblakła płachta, zapewne kryjąca ładunek. Dwa perszerony zaprzęgnięte obok siebie,  ciężko i leniwie stąpały. Z tyłu nadjechali dwaj jeźdźcy. Zatrzymali się tuż obok siedzącego Iva.

        - Hej chłopcze, co tu robisz sam na drodze.
          Ivo znieruchomiał, będąc pewien, że dopadł go pościg. Nie wiedział co ma powiedzieć, więc wstał i tak stał z opuszczonymi bezradnie rękoma. Wszystko skończone  -  pomyślał - niech więc dzieje się wola Boga, poniesie zasłużoną karę, za to że śmiał marzyć, a nawet pocałować Maricę. Jaki był naiwny, myśląc, że jemu wolno, że może kiedyś mu ją dadzą. 

       - No gadaj, jesteś niemową? – starszy z jeźdźców wyraźnie zaczął się denerwować.
      - Nie panie, idę do Kieżmarku, mam tam dostać pracę pomocnika kamieniarza. - Tylko taką odpowiedź zdołał wymyślić. No tak, zaraz się to kłamstwo wyda, jak zapytają mnie u kogo, przebiegło mu przez głowę.
      - A umiesz powozić?
     - Tak panie.
      - No to siadaj obok brata Bernarda i przejmij lejce. Powróciła choroba i trudno mu panować nad końmi. Widzisz, jakie ma powykręcane palce. Trzeba mu ulżyć.
     - Dzięki ci dobry Boże. - Ivo z ochotą wskoczył na wóz, usiadł obok starego zakonnika, przejął lejce, dobrze je ułożył w dłoniach i cmoknął. Konie poczuwszy mocniejszą rękę, żwawo ruszyły naprzód. Spoglądał z ukosa na siedzącego obok zakonnika i nie miał odwagi otworzyć ust. Ten, ubrany w biały habit z kapturem, przepasany płóciennym pasem z różańcem, ostrożnie masując obolałe dłonie, podniósł oczy i uśmiechnął się. Zaskakująco niebieskie oczy, otoczone siateczką zmarszczek patrzyły na niego prawie figlarnie. Jestem już bezpieczny. Jeżeli się zgodzą, zostanę z nimi – Ivo, z kiełkującą w sercu nadzieją, że może uda się ocalić głowę, mocniej uchwycił lejce i odwzajemnił uśmiech. 

       Kiedy na horyzoncie wyrosły czerwone mury starego klasztoru OO. Kartuzów Ivo pomyślał, że niestety, ta wygodna podróż się kończy i musi zdecydować co ma ze sobą począć. Chyba będzie najlepiej, jeżeli zrobi tak, jak postanowił - pójdzie do Krakowa.

         Brat Bernard okazał się miłym i opiekuńczym towarzyszem podróży. Wdzięczny za okazaną pomoc oraz zwolnienie z obowiązków woźnicy, co przy jego stawach powykręcanych artretyzmem było dużą ulgą, chętnie dzielił się jedzeniem. Sam przecież nie potrzebował wiele. Był stary i zmęczony. Wiedział, że to bez wątpienia jest jego ostatnia podróż do Czerwonego Klasztoru. Poprosi o możliwość dożycia swoich dni w skupieniu, modlitwie, milczeniu oraz pracy, jakiej podoła. Wiedział, że niestety, na wiele już nikomu się nie przyda. Jako brat, pełniący niższe funkcje w obowiązującej w klasztorze hierarchii, dbał o kuchnię, refektarz, czasami, kiedy wypadła jego kolej, pomagał sporządzać skromne posiłki i miał staranie o zaopatrzenie klasztoru. Jednak czynnością, jaka przynosiła mu największą radość była pomoc w klasztornej aptece oraz rzadkie, niestety, wizyty w scriptorium. Do tych dwóch miejsc ciągnęło go najbardziej. Brat Cyprian, lekarz, zielarz, absolwent Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu w Krakowie, darzył go szczególnym zaufaniem. Z uznaniem przyjmował jego pomoc przy zbieraniu ziół i sporządzaniu prostych medykamentów. Przekazał mu też sekretną recepturę słynnego likieru, zwanego Chartreuse i bardzo poszukiwanego  przez podróżnych pukających do ich apteki. Likier słynął w całej okolicy ze swoich cudownych właściwości oraz wybornego smaku. 
      Bernard, znajomość sporządzania uzdrowicielskich  mikstur, piguł,  balsamów, wywarów i nalewek częściowo wyniósł z własnego domu. Był przecież synem medyka. Jego ojciec, Lubomir, zasłużenie cieszył się opinią dobrego lekarza. Potrafił puszczać złą krew przystawiając pijawki, obniżyć u gorączkujących dzieci temperaturę, uśmierzyć odpowiednio sporządzonymi wywarami różne bóle, a nawet, kiedy kobieta nie potrafiła samodzielnie urodzić, pomóc jej w tej ciężkiej chwili. Tym bardziej było to niezwykłe, że tymi kobiecymi sprawami zajmowały się zwyczajowo „babki” , ale i one prosiły go o pomoc w przypadkach szczególnie ciężkich. Potrafił dobrać lecznicze zioła prawie na każdą przypadłość.
 
    Brata Bernarda z racji pełnionych funkcji w klasztorze, nie obowiązywał ścisły zakaz milczenia oraz odosobnienia. A ten młody, smutny i wystraszony chłopiec był mu tak wdzięczny. Widział, że coś go gryzie, że bardzo się boi, a nocami nie może zasnąć i tak ciężko wzdycha, ale nie chciał go spłoszyć pytaniami. Przyjdzie czas, to sam powie, co na sercu mu leży. Taki młodzik, z pewnością spotkało go coś przykrego, albo sam jest sprawcą czegoś – nie starał się domyślić nawet czego - ale przecież ze swojego własnego doświadczenia wiedział, jak łatwo spokojne, jasne, bezpieczne życie, w jednej krótkiej chwili potrafi zamienić się w koszmar, już na zawsze wgryzający się w udręczoną duszę. Minęło ponad pół wieku, kiedy i jego los gwałtownie się odmienił, a on sam stał się sprawcą czynu okrutnego, nie do wybaczenia. A jednak, wiedział to na pewno, że i dzisiaj - niech mi Pan Bóg, który przecież wszystko rozumie i może  wybaczy – postąpiłby tak samo, pomimo habitu, jaki już od dawna nosi.

         Widział ogromną ulgę w tych jego zielono-brązowych „nakrapianych” oczach, kiedy starszy z towarzyszących im jeźdźców, przydzielonych do ochrony przewożonego ładunku jeszcze w Lewoczy, zgodził się by z nimi pozostał. Powiedział, że jest sierotą i pracuje, jako pomocnik murarza, gdzie tylko znajdzie pracę. A ta właśnie nadarzyła się w Kieżmarku, ale on chętnie im pomoże w powożeniu. Ochronie to wystarczało, jemu jednak nie. Czuł, że prawda jest całkiem inna. Ale dobrze patrzyło mu z tych dziwnych  oczu i z taką uwagą słuchał jego opowieści, że postanowił zaufać, i o ile to możliwe, wstawić się u przeora, aby ten młodzik mógł pozostać w klasztorze. Przecież bardzo przyda się pomoc w uporządkowaniu otoczenia po ostatnim remoncie kościoła św. Antoniego. Potrzebny jest ktoś mający pojęcie o kamieniarce i murarce.

      Polubił tego chłopca, który z równą ochotą odmawiał z nim różaniec, oporządzał konie, sprawdzał stan osiek w kołach, bowiem ładunek, jaki wiózł do klasztoru, nie był lekki, jak i słuchał z uwagą tego, co on,  Bernard, najmniejszy z braci  ma do powiedzenia. A kiedy jeszcze dowiedział się, że mu na imię Ivo, jak jego dziadkowi, postanowił zaopiekować się tym chłopcem. Przypominał mu młodego wróbla, który wypadł z gniazda. Kiedy to było? Mama jeszcze żyła, a on beztrosko biegał po łąkach u podnóża Spiskiego Zamku. Znalazł tego ptaszka i tak się starał, aby przeżył. Na nic to się jednak zdało. Pomimo wlewania mu do małego dzióbka uzdrowicielskich nalewek sporządzanych przez ojca, nie zdołał go uratować. Teraz zrobi wszystko dla tego innego, tak samo zagubionego i zalęknionego ptaszka. 

       Ivo, od najmłodszych lat, nie tylko przywykł do słuchania opowieści starszych, ale zawsze chłonął je z ogromnym zainteresowaniem. Ukazywały mu całkiem nieznany świat, znajdujący się gdzieś tam poza otaczającymi Lewoczę górami. Dziadek Szymon, ciotka Małgorzata, a potem mistrz Paweł tak pięknie i barwnie o nim opowiadali. Marzył,  że kiedyś te wszystkie cuda zobaczy, jednak nie sądził, że tak szybko i w takich okolicznościach. Siedząc obok tego uśmiechniętego mnicha, uważając by wóz toczył się równo, a konie szły zgodnym tempem, słuchał, i to był najlepszy lek na wszystkie jego zmartwienia. 

      - Należę do zakonu kartuzów*[1] - rozpoczął swą opowieść brat Bernard - starego zakonu, założonego przez św. Brunona. Pierwsza nasza siedziba w tej krainie zwanej Słowackim Rajem, powstała w tysiąc trzysta szóstym roku, na rozległej polanie, w Klasztorniku w zachodnich Karpatach. Nazwano ją Lapis Refugii*[2]. Czternaście lat później zakon dostał wieś Lechnicę w Pieninach Spiskich i to był początek naszego zgromadzenia w tych górach. Mnisi założyli tam klasztor, z biegiem lat nazwany „Czerwonym Klasztorem”. Rok wcześniej - w tysiąc trzysta dziewiętnastym - niejaki Kokosz Berzewiczy, węgierski magnat, człowiek gwałtowny i porywczy, jako zadośćuczynienie za zbrodnię popełnioną w chwili szału na niejakim Chyderku z możnego rodu Győrgów, miał ufundować sześć klasztorów oraz zamówić cztery tysiące mszy. I właśnie pierwsze zabudowania klasztorne, początkowo drewniane, pochodzą z tej specyficznej pokuty. Pierwszym przeorem klasztoru został ojciec Jan. Kilka lat później rozpoczęto jego przebudowę i rozbudowę. Pomimo tego, że klasztor leżał po węgierskiej stronie Dunajca, przez całe lata mieli go w swojej pieczy polscy królowie. Najpierw Kazimierz, możny, mądry i wielki polski król z piastowskiego rodu, a później młoda i bardzo pobożna królowa Jadwiga - prawdziwa święta - która z taką troską pochylała się nad wszystkimi, i malutkimi, i wielkimi. Fundowała kościoły, klasztory, zatroszczyła się o pomyślność oraz przyszłość krakowskiej wszechnicy i jeszcze pamiętała o ich zgromadzeniu. Wpłynęła na krakowskich mieszczan, którzy na utrzymanie Czerwonego Klasztoru przeznaczyli dochody z połowy wsi Rychwald. I nie tylko, z biegiem lat podatki aż z dziesięciu wsi przeznaczone były na potrzeby naszego klasztoru. Szlachetni profesorowie krakowskiego Uniwersytetu hojnie wyposażali w cenne księgi klasztorną bibliotekę. Czynili tak przede wszystkim z osobistych pobudek, w celu zapewnienia sobie - już po śmierci - nieustannej modlitwy bogobojnych mnichów. W ten sposób do klasztornego księgozbioru trafiły księgi z zapisów, między innymi; Jana Pniewskiego,  Macieja z Kobylina, którzy pełnili zaszczytne funkcje rektorów Akademii Krakowskiej. 

   Wobec takiego stanu rzeczy, można było rozbudować jednonawowy kościół św. Antoniego, pobudować domki - pustelnie, szpital, aptekę, a nawet wygodny zajazd dla podróżnych. Oj, dobre to były czasy. Klasztor dostawał coraz to nowe przywileje, takie jak prawo połowu ryb po obu stronach Dunajca, prawo do młyna na polskim brzegu, warzenia piwa, a nawet władzy sądowej. Kilkadziesiąt lat sytości i dobrobytu. Chociaż nasza reguła jest bardzo surowa: milczenie, skupienie, modlitwa i praca, wolno nam poświęcić się takim sprawom, jak: przepisywanie ksiąg, ziołolecznictwo, pomoc potrzebującym, jednak przede wszystkim modlitwie i kontemplacji. Ten stan rozwoju oraz dobrobytu przerwały okrutne czasy walk husyckich. Najgorsze były dwa lata, pomiędzy rokiem tysiąc czterysta trzydziestym pierwszym, a tysiąc czterysta trzydziestym drugim, kiedy to klasztor został doszczętnie złupiony.  Oj, działy się wtedy straszne rzeczy, działy!  Starzy bracia,  kiedy w wyjątkowych chwilach zwolnienia z obowiązku milczenia  o tym mówili, wzdrygali się i szybko czynili znak krzyża. – Dobry Boże, nie dopuść więcej takiej nienawiści pomiędzy chrześcijanami. - Bernard rozejrzał się trwożliwie, a jego wątłym ciałem wstrząsnął dreszcz przerażenia. Po chwili podjął swą opowieść.
    Zakonnicy powrócili do zrujnowanego klasztoru dopiero w tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim roku. W następnych latach bardzo powoli klasztor podnosił się z upadku. - Bernard spojrzał na chłopca, którego zmogła senność, chociaż, by nie urazić zakonnika, siłą woli starał się ją pokonać - zamilkł... Przywykłszy jednak do rozmów sam ze sobą, nadal prowadził wewnętrzny monolog.
 
       Tego już byłem świadkiem i uczestnikiem. Kiedy się zjawiłem, rany nie były do końca zabliźnione, ale klasztor - a szczególnie kościół - odzyskiwał swój kształt, a nawet stawał się coraz piękniejszy. Teraz dzieło odbudowy dobiegało końca i na pewno na długo nastaną czasy spokoju, a bracia powrócą do swoich obowiązków. Oj, jest co robić i on już się postara, aby przeor łaskawie zatrzymał Iva. Może porządkować teren wokół kościoła, pomagać w szpitalu - a jeszcze lepiej - niech mu pomoże zbierać zioła. To bardzo użyteczne zajęcie, tym bardziej teraz, kiedy oczy i ręce już same nie podołają temu zadaniu.  Zadowolony z pomysłu, jaki właśnie przyszedł mu do głowy, delikatnie tracił łokciem młodego, siedzącego obok - kto wie czy tak całkiem przypadkowo znalezionego na drodze - woźnicę. 

        - Niech więc już Ivo tak się nie martwi, że zbliża się koniec naszej podróży. Brat Bernard delikatnie poklepał go po ramieniu i zajrzał z ukosa w oczy z tym swoim figlarnym, niemalże dziecinnym uśmiechem.     
       -  A wiesz chłopcze od czego pochodzi  nazwa „Czerwony Klasztor”? -  mnich z wolna podniósł rękę, wskazując coraz bardziej zbliżające się klasztorne zabudowania. 
      - Ojcze, przecież te mury i dachy są czerwone, pewnie stąd ta nazwa. To pierwsze co mi przyszło do głowy. – Ivo odwrócił się w jego kierunku, zdziwiony, że mnich pyta go o coś tak oczywistego.

        Na tej drodze, siedząc obok pogrążonego w modlitwie zakonnika, powstał jego pierwszy wiersz, zrodzony z żalu i tęsknoty:

A choćbym i ramionami otoczył
z ciepła rąk zbudował zaporę
świat odsunął żarem warg

czy zdołam cię zatrzymać?
--------
*[1] Zakon Kartuzów, katolicki zakon, osobno grupujący mężczyzn i kobiety. Założony przez św. Brunona z Kolonii w 1084 r. Nazwę zawdzięcza swej pierwszej siedzibie mieszczącej się na terenie Francji w La Grande Chartreuse. Ich maksymą jest zawołanie: Stat Cruz dum volvitur orbis - Krzyż trwa, podczas gdy świat się zmienia. Klasztor otoczony murami to - kartuzja. Mnisi noszą białe habity przepasane płóciennym pasem z różańcem. Szkaplerze, zwane przez nich "kukułami", połączone na ramionach pasami, są symbolem złożonych ślubów zakonnych. Obowiązuje ich bardzo surowa reguła: mieszkania w osobnych domkach z małym ogródkiem, który sami uprawiają, postu, modlitwy i milczenia, z którego rzadko bywają zwolnieni.

 *[2] Lapis Refugii - "skała schronienia". Miejsce tak nazwano na pamiątkę najazdu  tatarskiego w 1241 roku, kiedy schronili się tam mieszkańcy okolicznych wiosek.
Odpowiedz
#2
(18-02-2019, 20:07)nebbia napisał(a):
Rozdział IV
I gdyby jeszcze, w przyszłości, pozwolono mu ożenić się z Maricą, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nic z tych planów, a raczej marzeń,  nie wyszło. 
zgubiona literka i nadliczbowa spacja w drugim zdaniu

(18-02-2019, 20:07)nebbia napisał(a):
- czy w ogóle żyje  - co robi Marica,
zaprzęgnięte obok siebie,  ciężko i leniwie stąpały.
 nadliczbowa spacja 
(18-02-2019, 20:07)nebbia napisał(a):
- Hej chłopcze, co tu robisz sam na drodze.
brak an końcu znaku zapytania
(18-02-2019, 20:07)nebbia napisał(a):
 bardzo poszukiwanego  przez podróżnych pukających do ich apteki.
Bernard, znajomość sporządzania  uzdrowicielskich  mikstur, piguł,  balsamów, wywarów i nalewek częściowo wyniósł z własnego domu.
Brata Bernarda  z racji pełnionych funkcji w klasztorze,
 nadliczbowa spacja 

(18-02-2019, 20:07)nebbia napisał(a):
czegoś – nie starał się domyślić nawet czego - ale
dobrze byłoby ujednolicić pauzy

(18-02-2019, 20:07)nebbia napisał(a):
on,  Bernard, najmniejszy z braci  ma do powiedzenia.
Marzył,  że kiedyś te wszystkie cuda zobaczy,
kiedy to klasztor został doszczętnie złupiony.  Oj, działy się wtedy straszne rzeczy, działy!  Starzy bracia,  kiedy w wyjątkowych chwilach zwolnienia z obowiązku milczenia  o tym mówili, 
 nadliczbowa spacja 

(18-02-2019, 20:07)nebbia napisał(a):
        - Niech więc już Ivo tak się nie martwi, że zbliża się koniec naszej podróży. Brat Bernard delikatnie poklepał go po ramieniu i zajrzał z ukosa w oczy z tym swoim figlarnym, niemalże dziecinnym uśmiechem.     
       – A wiesz chłopcze od czego pochodzi  nazwa „Czerwony Klasztor”? -  mnich z wolna podniósł rękę, wskazując coraz bardziej zbliżające się klasztorne zabudowania. 
      - Ojcze, przecież te mury i dachy są czerwone, pewnie stąd ta nazwa. To pierwsze co mi przyszło do głowy. – Ivo odwrócił się w jego kierunku, zdziwiony, że mnich pyta go o coś tak oczywistego.
Tu też trochę nadliczbowych spacji.

Ogólne spostrzeżenia co do zapisu;
- nadliczbowe spacje
- niejednolite użycie pauz i półpauz
- niejednolite wcięcia akapitowe przy dialogach

A treść, cóż jak zwykle przystępnie napisana, nasycona "realizmem historycznym". Mnie się podoba Smile
Pozdrawiam Smile
Odpowiedz
#3
Gunnarze, dziękuję za czas poświęcony moim "Arkadom", no, i oczywiście poczynionym uwagom. Istotnie, mam problem z "przeklejaniem" tekstu. W moim edytorze jest wszystko w porządku, a jak go kopiuję na Via Appia robi się bałagan; szczególnie ze spacjami i akapitami, które "szaleją". Przyznam, że nie bardzo umiem sobie z tym poradzić, więc strona wizualna zakłóca prawidłowy odbiór mojej opowieści, pchając się na pierwszy plan. Może mam zbyt mało tej benedyktyńskiej cierpliwości -  ot paradoks - jako że w powieści ta cecha przypisana jest niektórym moim bohaterom.  
Pozdrawiam
n
Odpowiedz
#4
(05-03-2019, 11:16)nebbia napisał(a): Gunnarze, dziękuję za czas poświęcony moim "Arkadom", no, i oczywiście poczynionym uwagom. Istotnie, mam problem z "przeklejaniem" tekstu. W moim edytorze jest wszystko w porządku, a jak go kopiuję na Via Appia robi się bałagan; szczególnie ze spacjami i akapitami, które "szaleją". Przyznam, że nie bardzo umiem sobie z tym poradzić, więc strona wizualna zakłóca prawidłowy odbiór mojej opowieści, pchając się na pierwszy plan. Może mam zbyt mało tej benedyktyńskiej cierpliwości -  ot paradoks - jako że w powieści ta cecha przypisana jest niektórym moim bohaterom.  
Pozdrawiam
n

A, to teraz rozumiem przyczyny tych technicznych "wybryków". W zasadzie mogłem się domyślić.
Ja korzystam z Worda i zazwyczaj problemów z przyklejaniem nie ma, choć też zdarzają się "kwiatki".
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości