Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
NECROMOR
#1






Nie wiem, co rzuciło mnie tamtej nocy do tej plugawej, grzesznej dzielnicy.
Na pewno nie zdrowy rozsądek.

Od rana snułem się jak duch na bagnach po wynajętym parę tygodni wcześniej pokoju, w którym miałem tak mało miejsca na proste, człowiecze czynności, że moje tam bytowanie skupiało się głównie na leżeniu w łóżku lub siedzeniu przy starym, obskurnym stole.
Tamtego dnia nie mogłem nigdzie znaleźć spokoju – ani przy oknie, ani na mym legowisku, ani też w wąskim przejściu między starodawnymi meblami.
Taki dzień, kiedy człeka nosi i nic tego nie zmieni.
Ale co wywołało ten stan umysłu?
Trudno by szukać odpowiedzi – sam jej nie znałem.
Wypełniało mnie przedziwne, uporczywe napięcie, którego nijak nie mogłem przezwyciężyć, jakby w głąb mego jestestwa wtargnęła jakaś mroczna siła i nakazywała nieustanny ruch, osobliwy nakaz chwili, czynność przymusową i niepodlegającą jakiejkolwiek kwestii.
Wyglądałem przez okno, siadałem na krześle, kładłem się na łóżku. Wszystko na nic – spokój nie nadchodził. Było w zamian gęste, przytłaczające napięcie, jakby zapowiedź tego, co może lub musi się wydarzyć. Nawet nie wiem kiedy i nie wiem jak pojąłem to niezwykle wyraźnie.
Czyżby coś wisiało w powietrzu?
A może mózg wyczuwał coś w eterze?
Kto wie…
Takie rzeczy są możliwe, mają czasem miejsce w odpowiednim czasie i określonych, sprzyjających okolicznościach.
Kilkanaście minut drzemałem, ale było to bardziej udawanie niż prawdziwy wypoczynek.
Przepocona, lepka pościel nie obiecywała rajskich snów – jej mdły, słodkawy odór utrzymywał mnie cały czas w stanie bolesnego czuwania, więc nie było mowy o jakimkolwiek relaksie, ani wyciszeniu zmysłów.
Tarzałem się w całej swej bezsilności wśród poduszek i myślałem o tym, że kiedyś sen spadał na mnie niezwykle łatwo i bezboleśnie – czemu teraz było inaczej, czemu Morfeusz wypiął się na mnie na całego?
Próbowałem wypić herbatę i pomyśleć o egzotycznej zmysłowości Haiti lub o niezwykłościach Nowej Zelandii, aby poczuć się bardziej oderwanym od mej prozaicznej przyczyny, ale na próżno – koszmar bezsenności wisiał nade mną złowrogo jak miecz Damoklesa i dręczył mą duszę w nieskończoność.
Zanurzyłem się nawet na moment w wannie i nurkując myślałem o Wyspie Wielkanocnej i cudach, które tam miały miejsce. Niestety. Efekt ten sam. Nerwy miałem napięte jak postronki. Oczy szeroko otwarte. Zmysły czuwały bezlitośnie. A więc nie jestem panem samego siebie? Dziecko wszechświata? Mała pomyłka tu i teraz? Zapewne. Wtedy poczułem, co to bezsilność. Jak smakuje o poranku, wieczorem i w za dnia. Niezwykły smak – lepiej go nie poznawać. Są chwile, kiedy czas jest wrogiem i kąsa jak bezpański, wściekły pies.
Jak zapomniana piosenka prześladuje uporczywie w polu, nad jeziorem i w mieście.

Później wyszedłem na balkon i patrzyłem w dół rozmyślając zawzięcie, jakby to było spaść ciężko pyskiem na sam bruk i bezceremonialnie roztrzaskać się o niego, tylko po to, aby za chwilę analizować dogłębnie celowość takiego rozumowania i wszelki argumenty, które przemawiałyby za teorią tak infantylnego samobójstwa i wykluczały go jako produkt głupawego umysłu lub efekt zjawisk pogodowych, tudzież nadciśnienia albo chwilowego zaniku trzeźwego, rozumnego myślenia.
Jadłem też smakowite kanapki z tuńczykiem – na próżno – spleen pozostał…
Piłem soki owocowe.
Zrobiłem trzydzieści pompek.
Nuciłem kawałki Franka Sinatry.
Zaśpiewałem hymn Ameryki.
Ściany i sufity patrzyły na mnie z politowaniem.
Dywan jęczał żałośnie i wiem, że robił to szczerze.
Snułem się jeszcze jakiś czas, zanim pojąłem, że należy wyjść z domu, aby odzyskać jasność umysłu, by to, co przykre i kąśliwe, poszło w czorty i nie męczyło dłużej duszy.
Tak to ujrzałem w tamtej chwili.
Prosto i naturalnie.
Spontanicznie i szczerze.
Jako wyjście z pewnej opresji, w której się wówczas znalazłem.
Mogłem nadal leżeć w łóżku i stękać, że życie to wieczna walka i daje często popalić.
Ale czy miałoby to jakikolwiek sens? Byłbym kolejnym smętnym zgredem użalającym się nad sobą. Nie chciałem tego. Trzymałem fason i stąd ma duma. Wiem, że nie ma niezbadanych dróg, nieodkrytych lądów. Wszystko można ujawnić. Naświetlić. Nie istnieje pojęcie wiecznej tajemnicy. Absolutu. Czegoś nietykalnego, dziewiczego. Człowiek był już wszędzie, więc ma pojęcie o tym i owym. O cudach i sprawach, które sto lat wcześniej były demonizmem. Już nie są i nigdy nie będą. Świat dał susa naprzód. To się liczy. Teraz jest inaczej. Lepiej. Nowocześniej. Odtąd nie ma już zjaw, upiorów i duchów starych domostw. Gdzieś po drodze uległy przeterminowaniu. Ich miejsce jest na śmietniku. Potem w ziemi. Na wieki. Na zawsze. I pozostaną tylko legendy. Mniej lub bardziej straszne. Mniej lub bardziej niedorzeczne. I nieliczni, którzy ochoczo dadzą im wiarę. Tacy zawsze będą się rodzić.

Nie wiem, co rzuciło mnie tamtej nocy do tej plugawej, grzesznej dzielnicy.
Na pewno nie zdrowy rozsądek.


Może chęć popatrzenia na wynaturzone obrzydlistwo, tak dla odmiany?
Był to zapewne kaprys chwili, jednakże wtedy urósł do rozmiarów gwałtownego imperatywu.
Szczerze chciałem obejrzeć brudy życia, spojrzeć na nie z bliska, spojrzeć z ciekawością.
Na ludzi, którzy upadli tak nisko, że mogli już tylko pełzać jak robaki po ziemi.
Zapragnąłem tego w owym momencie i nie było już odwrotu.
Zanim podjąłem tę decyzję, miałem moment słabości – krótką chwilę niepewności.
Przez parę sekund zamajaczyła mi dobra książka lub przyjemna muzyka, nawet solidny kawałek kurczaka z rożna, który mógł dać mi małą, przemijającą radość, jakże bezcenną w takiej chwili, kiedy rozum przeżywa zamęt i nic nie jest pewne na sto procent, bo do tego trzeba ogólnej harmonii i spokoju ducha, którego nagle braknie. Nie miałem go, zatem błądziłem jak ślepiec, nie mając do końca pojęcia, co z mych postanowień wyniknie.
Miotałem się przez jakiś czas nie wiedząc, czy dobrze myślę i właściwe podejmuję decyzje.
Jednak istotą pokusy jest nieprzeparta siła i moc, z jaką ściąga ku sobie naiwnego człowieka.
Byłem nim w tamtej, osobliwej chwili…
Szczelina w mej duszy, ta delikatna materia, która decyduje o ludzkich wyborach, nieoczekiwanie została zapełniona nową substancją, pochodzącą z zewnątrz.
Po jakimś czasie już wiedziałem – pójdę popatrzeć na świat, którym gardziłem od zawsze i który był mi organicznie obcy, by nie rzec, nienawistny.
Czemu tego zapragnąłem – nie powiem.
Najzwyczajniej nie wiem.
Ani dziś, ani wtedy nie miałem zielonego pojęcia, czemu to czynię.
Ot, zwykła zachcianka, wyrosła nagle na podłożu nudy i ogólnego, człowieczego zastoju.

Byłem w tamtych czasach biednym studentem, zatopionym po uszy w potężnych, opasłych tomiszczach, które musiałem po nocach wkuwać do kolejnych, ważnych egzaminów.
Nie miałem zbyt wiele z życia – czasem szedłem na jakieś tańce, ale było to niezwykle rzadko ze względu na moje znikome, wręcz żadne zdolności taneczne, tudzież towarzyskie.
Nie byłem typem pustego, prymitywnego baletmistrza, używającego życia we wszelkich jego przejawach, ilekroć nadarzyła się ku temu okazja.
Wręcz odwrotnie – moja introwertyczna natura trzymała mnie z dala od ludzi, pustego wrzasku i rozrywek, które traktowałem jako coś niekoniecznie stworzonego dla mnie, nakazywała szacunek dla nauki i poważnych dzieł, które kiedyś napisano w przypływie geniuszu, i na swój sposób było mi z tym dobrze, choć niekiedy miewałem mgliste poczucie straty – poczucie, że wraz z młodością, z której nie korzystam w pełni, coś mi bezpowrotnie umyka i nigdy już nie będzie beztroskiego czasu, kiedy wszystko jest możliwe i świat kocha za nic, gdyż zawsze zwykł kochać młodych i im błogosławić.

Jednak duch przekory istnieje.
Istnieje w każdym z nas.

To on popchnął mnie tamtej nocy do Blue Point, dzielnicy rozpusty i upadku.
Moja natura mu uległa, choć musiało upłynąć nieco czasu, zanim dojrzałem do tej decyzji.
Kiedy już nie miałem złudzeń odnośnie tego, co zamierzam uczynić, ubrałem się pośpiesznie i zamknąwszy drzwi pokoju, w którym mieszkałem, ruszyłem w miasto ochoczo i żwawo.
Za pazuchę wsunąłem wielki nóż kuchenny – może będzie mi potrzebny?
Był listopad, pogoda szpetna i ohydna. Z lekka siąpił przenikliwie zimny deszczyk, co potęgowało atmosferę chłodu i wpłynęło wnet na tempo mego kroku – szedłem naprawdę szybko. Nie znosiłem takiej pogody. Zawsze przyprawiała mnie o poważną grypę. Nawet krótkie wystawienie się na tak zjadliwą aurę wkrótce owocowało tygodniowym pobytem w łóżku i niewyobrażalną nudą, jaką wtenczas przeżywałem, wpatrzony w sufit, bezczynny, wybity z mych naturalnych rytmów. Istne paskudztwo. Jednym słowem – wolałem lato.
Szedłem ulicami miasta dziwnie podniecony. Tym razem zamierzałem zabawić się w podglądacza. Popatrzeć na brud życia nocną porą, kiedy rozkwita najbardziej, niczym przeklęty, diabelski kwiat, zasiany ręką Złego wśród ludzi, by ich ku sobie przynęcić.
Chciałem spojrzeć na to z bliska. Wmieszać się w tłum i poczuć duszne tchnienie zepsucia.

Od jakiegoś czasu miewałem podczas niedzielnej mszy jakieś dziwne, natrętne myśli, o charakterze bezwzględnych imperatywów, pokręcone i osobliwe, zatrute i szczerze mi obce, których raczej nie powinienem mieć w takiej chwili i w takim miejscu.
Niestety, to działo się w moim mózgu i pomimo pewnego sprzeciwu z mojej strony, trwało nadal. Tkwiło we mnie jak zadra, której nie mogłem nijak wyjąć – zwyciężała bezsilność.
Nieustannie byłem wobec tego bezbronny jak dziecko – jakaś brudna fala niezwykle plastycznych wyobrażeń zalewała gwałtownie mój biedny umysł grzesznymi wyobrażeniami, scenami rozwiązłości, mordu, gwałtu i zboczenia, plądrowania grobów, bezczeszczenia świątyń, lubieżności i zachwytu względem wszechobecnego w świecie zła. Nasilało się zawsze w trakcie mszy, na którą uczęszczałem nie tylko z obowiązku, ale także z potrzeby duszy. I właśnie dlatego nigdy nie doszedłem istoty owego „problemu”.
Traktowałem to jako zjawisko patologiczne, lecz jakby niepochodzące ode mnie.
Może uroiłem sobie, że myśli te są wysyłane do mnie z zewnątrz przez nieznane mroczne siły?
Może w mej duszy odnaleziono szczelinę, przez którą z łatwością dało się sączyć ową zatrutą, podłą miksturę, pozornie mi wstrętną, jednak może nie do końca?
Zapewne tak dokładnie było – takie tłumaczenie całej sprawy wystarczało mi, bo w tamtej chwili musiało, i nie zagłębiałem się w nią, by nie odkryć czegoś, czego wcale nie chciałbym odkrywać, gdyż później musiałbym zapewne żyć z ciężarem przekraczającym moje siły…
I ta potrzeba brudu i ludzkiego upodlenia pchała mnie owego listopadowego dnia do dzielnicy rozpusty i upadku. Tylko popatrzyć. Tylko poczuć ten smród. Tylko otrzeć się o zepsucie.
Nigdy nie byłem w tym miejscu – miałem być zatem kimś na kształt neofity, choć pragnąłem jedynie kontaktu wzrokowo-zmysłowego, niczego więcej. Nie zakładałem okoliczności stania się wielbicielem owych uciech i zakazanych przyjemności. Po prostu musiałem tam być tego dnia i nic nie powstrzymałoby mnie wówczas od tego kroku. Mała potrzeba chwili.
Może sprawdzenie samego siebie?
Kto wie, może coś we mnie pęknie?
A jeśli ulegnę?
Nie, nie jest to możliwe – to czysta ciekawość i zaspokojenie czegoś, czego sam wówczas nie rozumiałem. Jednakże czułem, że na jednym razie poprzestanę. Więcej tam nie wrócę.

Byłem tam po kwadransie.
Szedłem powoli ulicą pełną czerwonych latarń, po której przechadzały się prostytutki w różnym wieku, od młodych, po stare, omszałe ropuchy, a w tle, gdzieś pod murem domu czy w bramach, kołysali się jak drzewa na wietrze alfonsi w kolorowych kapeluszach z cygarami między zębami, połyskując, co i rusz złotymi sygnetami nasadzonymi na najmniejszy palec.
- A więc tak się sprawy mają – szepnąłem pod nosem.
Stanąłem pod jakimś budynkiem i obserwowałem. Lustrowałem ich ubrania, ruchy, gesty.
Słuchałem rozmów, jeśli tylko udało mi się złowić jakieś konkretne dźwięki.
Zapaliłem papierosa i nie ruszałem się – byłem nagle w innym świecie, gdzie wszystko, co moje i normalne, brało w łeb i stawało się odwrotnością wartości, jakie wyznawałem od zawsze. Sam nie wiem, jak się poczułem. Oszołomiony? Zaskoczony? Oczarowany? Nie powiem – nie wiedziałem tego wówczas i nie byłbym w stanie niczego wtedy wymyśleć.
Wodziłem bezwiednie wzrokiem za prostytutkami i patrzyłem, jak prężą się i wdzięczą do przypadkowych przechodniów. Były groteskowe i tragiczne. Nie potępiałem ich. Ale też nie rozgrzeszałem, ani nie darzyłem zrozumieniem. Ot, zwiędłe kwiaty, zdziczała odrośl zdrowego drzewa, chwasty na pięknej łące ludzkich spraw, namiętności i radości.
- Chcesz spróbować zakazanej miłości, mały? – spytała mnie nagle jakaś przekwitła starucha o mocno przerzedzonych zębach i ostrym makijażu na starczej, pomarszczonej facjacie.
Wzdrygnąłem się odruchowo.
- Nie, dziękuję – odparłem automatycznie.
- Mój alfons, Teddy, da ci upust, a następnym razem zapłacisz pół ceny. Wchodzisz w to?
- Nie.
- Jestem naprawdę dobra. Całe życie w tym fachu. Pomyśl, o czym mowa.
- Ja naprawdę jestem tu przypadkiem, proszę pani.
- To wypieprzaj stąd, skoro nie przyszedłeś pochędożyć jak mężczyzna. Mogłabym być twoją babcią, studenciku.
Nie wiedziałem, skąd wie, że jestem studentem. Trochę mnie to zdziwiło. Mogłem być sprzedawcą ryb lub cyrkowym clownem. Nie spodobała mi się ta poufałość i wkraczanie z butami w sferę mej prywatności.
- A skąd pani wie, że jestem studentem? – spytałem.
- Bo wyglądasz, jak oni wszyscy. Wszyscyście tacy sami. Oczka rozbiegane, pusto w kieszeni, a z kobietą to by taki pofiglował, ale wiatr mu hula w portfelu, ha, ha! – zarechotała ochryple starucha i poprawiła podartą podwiązkę.
- Może i wyglądam, ale nie skorzystam – rzekłem twardo.
- A jak chcesz. Przyjdzie Teddy, zobaczy, że nie ma zabawy, to jeszcze brzytwą dostaniesz.
On nie lubi takich dupków, jak ty, mały, więc lepiej zwijaj się stąd, bo będzie licho. On nie żartuje. Ma znajomości na górze…
- Na jakiej górze?
- Wśród diabłów i potępieńców. Oni dają mu siłę, by był tak twardy, jak jest na co dzień. Podobno umie z nimi rozmawiać, jak z ludźmi. Odwiedzają go czasami w nocy.
- O czym pani plecie? – spytałem zaniepokojony.
- Tylko nie plecie, kurduplu jeden. On jest tu pan, a ty cham, jasne? Jak cię złapie, to pocałuj go w sygnet, a puści cię wolno. Ma gest. Szeroki. Myślę, że chwytasz, co gadam.
- Powiedzmy.
- To klawo, mały, to bardzo klawo. Może ocalisz swe nędzne życie tej nocy. On czasem lubi kogoś pociąć, tak dla frajdy. Zwłaszcza, kiedy jest kiepski ruch. Jak dziś. Dziś Teddy może ci dać brzytwą po tej gładkiej buźce, chłoptasiu.
Nie powiem, bałem się, bałem się bardzo.
Byłem wszak w najpodlejszej, najbardziej zdemoralizowanej dzielnicy w mieście, pełnej wszelakiego plugastwa i obsceniczności, gdzie lepiej było wcale nie przychodzić, chyba że ktoś szukał płatnej miłości lub ciężkich kłopotów.
Tu trup słał się gęsto i nikt nie szanował ludzkiego życia.
Jeśli się nie płaciło pieniędzmi, płaciło się głową.
- No to już wiesz? – spytała starucha.
- Co niby?
- Czy szukasz rozrywek.
- Nie szukam. Już pójdę. Na pewno już pójdę. I tak byłem tu za długo.
I wypowiedziawszy te słowa ruszyłem przed siebie.
Nie wiem, co skłoniło mnie, aby skręcić w następną przecznicę, przecież nie miałem po drodze do domu. Jednak tak właśnie uczyniłem. Może liczyłem, że znajdę jakiś skrót i szybciej opuszczę obrzydliwą okolicę. Wiedziałem, że jakoś dotrę cały do mego pokoju i niebawem położę się w wannie i pomyślę, że tu byłem i nigdy już nie będę. Tego byłem wówczas pewien. Nie miałem najmniejszego zamiaru wracać do tego plugawego świata.
- Ty psie, dawaj forsę! – usłyszałem nagle gdzieś w mrokach nocy.
- To sobie ją weź! – krzyknął drugi głos.
- Nie ma kitu. Dawaj, bo cię załatwię.
- Albo ja ciebie, wymoczku.
Słysząc tę niepokojącą rozmowę przywarłem do muru, i sunąc niezwykle powoli, szedłem dalej, cicho i bezszelestnie, aby nikt nie poczuł, że jestem w pobliżu. Chciałem przeżyć i jak najszybciej wyprzeć ze świadomości wspomnienie tych przerażających chwil. Tylko tyle.
- Zamierzam cię zarżnąć, cwaniaku – gadał pierwszy głos.
- A spróbuj tylko, to zobaczymy, kto kogo pośle do piachu – odparł natychmiast drugi.
- No to patrz!
I nagle usłyszałem jakąś szamotaninę, warczenie i przyśpieszone, gardłowe oddechy, by wszystko zakończyło się gwałtownym krzykiem. Ścisnąłem w kieszeni mój nóż. Przestałem się bać. Byłem gotów na każdą niespodziankę. I na to, by zrobić wszystko, aby ocalić głowę.
Czemu? Nie wiem. Spadło to na mnie jak deszcz. Po prostu było to już poza mną.
Ta przedziwna przemiana nie miała przebrzmieć bez echa…
- Ty psie… - jęknął drugi głos.
- Dawaj szmal! – napierał ten pierwszy.
- Bujaj się!
- Tak? To masz!
Znów rozległ się przeraźliwy krzyk.
Nigdy nie dowiem się, czemu wtedy to zrobiłem.
Czemu się na to odważyłem.
Może nie znałem sam siebie do końca?
Pewnie tak, pewnie właśnie tak.
Ruszyłem przed siebie w kierunku, z którego dochodziły głosy, i gdy już stałem nad walczącymi mężczyznami, bez wahania wyjąłem nóż i nie wiedzieć dlaczego, dźgnąłem nim tego, który był akurat na górze – siedział okrakiem na swym przeciwniku i machał zawzięcie potężnym nożem wojskowym z dzikim błyskiem w oczach.
Cios okazał się śmiertelny.
Nie minęła mała minuta, kiedy na ulicy był już jeden trup.
Ranny mężczyzna jęczał i próbował coś powiedzieć. Trudno było go zrozumieć. Musiał nieźle oberwać. Chyba umierał. Wiedziałem to. Czułem, że za chwilę będzie na tamtym świecie. Był już prawie martwy, nie ruszał się i ciężko dyszał.
W końcu odezwał się z wielkim trudem:
- Dzięki, stary. Dobrze, że zabiłeś to bydle. Zawsze był gównem, a ostatnio już bardzo śmierdzącym. Nie powinien już żyć dziesięć lat temu. Bruździł mi i kiwał na kasę. Ale już po wszystkim, już mamy go z głowy. Dzięki…
Ukląkłem nad mężczyzną i spojrzałem na niego – umierał i nie miałem co do tego żadnych złudzeń. Jeszcze minuta, może dwie, a odejdzie na dobre.
- Ja nie chciałem… Ja jestem tu przypadkiem… - jęknąłem nieczysto.
- Dobrze, że cię tu przywiało, chłopcze, bardzo dobrze. Mnie już nic nie pomoże, jestem już jedną nogą w grobie. Ale ty, to co innego. Kiedy jedno życie się kończy, drugie się dopiero zaczyna – wystękał pełne tajemnicy słowa.
- Co ma pan na myśli?
Mężczyzna próbował się dźwignąć, lecz na próżno. Osunął się ciężko na ulicę i leżał przez chwilę w milczeniu. Myślałem, że już po nim, jednak on nadal oddychał.
Nagle rzekł spokojnie:
- Nie mam nikogo. Żadnej rodziny, nic. Tylko te parę dziwek, ale one już mnie powinny obchodzić. Chciałeś dobrze, chłopcze, i o mały włos pewnie uratowałbyś mi życie. Los chciał inaczej. Trudno. Niech i tak będzie. Nie mnie tu wyrokować. I tak długo wałęsałem się po tym padole. Ale jest coś, o czym chcę ci powiedzieć. Teraz, bo za chwilę będzie za późno. Słuchasz?
- Tak – odpowiedziałem niepewnie.
- A więc tu są klucze.
- Klucze?
- Weź je. Mieszkanie jest odtąd twoje. Adres: Oxford Street 15. Duży, ładny, żółty dom. Masz tam wszystko. Nawet więcej. Zawsze dobrze mi się powodziło. Od dziś jesteś właścicielem tego domu. Jak umrę, wezwij policję i opowiedz, że to ja go zaciukałem. Byłeś tylko świadkiem tej bójki. Potem odnajdź człowieka nazwiskiem Brown – on załatwi formalności z domem. To swój chłop. Powiedz mu tylko, jaka była moja wola. Będzie dobrze.
- Pan żartuje?
- Mów mi Teddy. Jesteś w końcu przyjacielem. Ostatnim, jakiego przyszło mi poznać.
- Panie Teddy, ale…
- Nie odmawiaj. Jeśli tego nie weźmiesz, weźmie to miasto, a tego nie chcę. Bierz klucze – i rzekłszy te słowa, wyjął je ze spodni i podał mi. Byłem wstrząśnięty całą, tą osobliwą, niesamowitą rozmową, w której realność nadal uporczywie powątpiewałem, jakby była dziwnym, niedorzecznym snem na jawie, fiksacją umysłu, niepojętą halucynacją.
Wziąłem je i schowałem do kieszeni kurtki.
Teddy po chwili zmarł. Cicho i bezszelestnie. Kiedy spojrzałem na jego twarz, zobaczyłem spokój i wyciszenie. Odszedł bez wewnętrznego rozdarcia. Nie mogłem mu odmówić. Nikt z odrobiną wrażliwości nie zrobiłby tego. W takich chwilach nie myśli się wiele. Nie miałem na to siły.
Nie wiedziałem jeszcze, że właśnie zaczął się najważniejszy okres mego życia, decydujący o wszystkim, co nastąpiło później, mający wkrótce odmienić i mnie, i to, co robiłem dotąd.
Nie mogłem wówczas wiedzieć, że będą to zmiany nieodwracalne i trwałe, że przyjdzie mi pójść nową, nieznaną drogą, o której istnieniu nie mogłem mieć w owej chwili bladego pojęcia, a która już mnie zapraszała i wzywała ku sobie.
Zrobiłem, o co prosił Teddy – wezwałem policję i zostałem przesłuchany jako świadek śmierci obu mężczyzn. Nóż wrzuciłem wcześniej do studzienki kanalizacyjnej.
W ten prosty sposób ominąłem kary jako morderca – nie było wszak dowodów mej winy.
Uwierzono mi bez problemu.
Miałem dobre spojrzenie i jasną duszę.

Kiedy wróciłem do mego pokoju, spakowałem się pospiesznie i oznajmiłem mej gospodyni, że wyprowadzam się, gdyż coś ważnego wydarzyło się w moim życiu i muszę natychmiast być gdzie indziej i mam mało czasu.
Zwrotu pieniędzy za listopad nie chciałem – w tamtej chwili nie dbałem o takie drobiazgi.
Pożegnawszy się ruszyłem w kierunku Oxford Street 15.
Wiedziałem, gdzie to jest.
Była to spokojna, pełna bujnej zieleni okolica pięknych, wystawnych willi, w których zamieszkiwali ludzie zamożni – prawnicy, lekarze, politycy i tym podobni.
Mocno dziwił fakt, że pospolity alfons taki jak Teddy także żył w tym ekskluzywnym miejscu. Może całymi latami ukrywał, kim jest, może podawał się sąsiadom za kogoś innego, dbając w ten sposób o swój prestiż i dobre imię? Tak właśnie mogło być. To byłoby logiczne.
Później odnalazłem człowieka nazwiskiem Brown.
Okazał się notariuszem, kolegą Teddy’ego ze szkolnej ławy.
Był to zażywny, otyły mężczyzna, z potężną łysiną i dużymi, krzaczastymi brwiami, którymi z lubością komicznie poruszał w trakcie rozmowy. Wyglądało na to, że był w doskonałych kontaktach ze zmarłym i wiele o nim wiedział. Choćby to, jak wyglądał jego charakter pisma. Ta właśnie niezwykła wiedza okazała się zbawienną i niezbędną do sporządzenia testamentu denata, który został ochoczo spisany z datą wcześniejszą przez notariusza Browna w mojej obecności, bez cienia zażenowania, nijakiego wstydu czy jakichkolwiek wyrzutów sumienia, tudzież poczucia winy.
- Tak to się ustanawia prawo, młody człowieku – rzekł ekscentryczny grubasek. – Nie takie rzeczy się robiło, nie takie… Dom, który właśnie dziedziczysz od Teddy’ego także nieźle zachachmęciliśmy dawno temu w sprzyjających okolicznościach. Ruszyłem trochę rozumem i po jakimś czasie Teddy mógł go mieć, choć jak się pewnie domyślasz, był to zwykły przekręt.
Ale kogo to dziś obchodzi. W tamtych czasach nikt go nie chciał, bo był ponoć…nawiedzony, ale mój przyjaciel jakoś się z nim po swojemu oswoił i żył tam ładnych kilkadziesiąt lat. Kto by tam wierzył w jakieś duchy czy diabły. Chcieć to móc i cześć. I o to nam chodzi, prawda?
- Prawda – odrzekłem nieco zażenowany.
- Wszystko jest pod kontrolą. Jakbyś miał z kimś problem, wał śmiało do mnie. Skoro stary, poczciwy Teddy przepisał ci dom, to już cię lubię, rozumiesz?
- Tak.
- I musiał mieć jakiś powód. Nie miał rodziny. Co dla niego zrobiłeś, chłopcze?
- Nic takiego. Byłem jego…przyjacielem, panie Brown.
- Ach tak. To tłumaczy wszystko. Zatem życzę ci miłego mieszkania w tym domu – rzekł notariusz i tak zakończyła się nasza dziwaczna rozmowa.
Tego samego dnia zamieszkałem w nowym domu.
Był ogromny i bardzo elegancko wyposażony. Miałem do dyspozycji pięć wielkich pokojów na dwóch piętrach, łazienkę i przepiękną, obitą jasną boazerią kuchnię z widokiem na rzekę, która niedaleko wiła się wśród porośniętych trawą pagórków.
- To chyba jakiś sen – pamiętam, że powiedziałem to wtedy do siebie w przypływie zachwytu. – To musi być sen. Takie rzeczy nie dzieją się w zwykłym życiu…
Rzeczywistość niebawem zepchnęła w cień moje wątpliwości – zaczynałem powoli wierzyć w to, w czym tak nagle, tak nieoczekiwanie przyszło mi wziąć udział, wbrew mej woli.
Czasem myślałem, co by było, gdybym zabił Teddy’ego, czy i wówczas spotkałaby mnie nagroda? Co stałoby się w takiej sytuacji? Pytanie bez odpowiedzi. Wieczna niepewność.
Już pierwszej nocy w nowym domu miało miejsce wydarzenie, a raczej dość niepokojące sny, które nieco zachwiały mym spokojem i równowagą ducha.
A było tak:
Sen zmorzył mnie niezwykle szybko i natychmiast nawiedziły mnie mroczne, bulwersujące koszmary i wizje nieokreślonej, nieskończonej grozy, a także wrażenie wrogości, atakujące zewsząd pomieszczenie, w którym się wtenczas znalazłem. Był to jeden z pokojów mego domu. Zdawało mi się, że moje ruchy są spowolnione, a z oddali płynie do mnie szydercze echo niezliczonych głosów domagających się czegoś ode mnie. Co to było – nie wiedziałem.
Były natarczywe i napastliwe. Żądały, nie prosiły. Miałem coś uczynić, coś zainicjować.
Czułem ponadto czyjąś silną, potężną obecność gdzieś niedaleko, gdzieś w obrębie pokoju.
Choć nie widziałem owego niewidzialnego bytu, miałem pewność, że nie jestem sam – cały czas było ze mną to „coś”, prawie że na wyciągnięcie ręki, blisko, jakby za plecami.
Nagle pojąłem drogą jakiejś kosmicznej transmisji, że należy przyjrzeć się podłodze – uważnie, dokładnie, metr po metrze. Zajrzeć pod dywany. Za łóżko. Za szafy. Pod stół.
Uczyniłem to z błyskiem w oczach. Szukałem długo jakiegoś punktu zaczepienia, lecz na próżno – wszędzie podłoga zdawała się być równa i nie ukrywać żadnych niezwykłych tajemnic.
Aż nagle…

Pod łóżkiem odkryłem mały właz zamykany na metalowy haczyk.

Tam należało zajrzeć!
Chwyciwszy w dłoń latarkę, szybkim i zdecydowanym ruchem otworzyłem klapę.
To, co ujrzałem, mogło zabić.
Mogło sprawić, że zmysły pomieszałyby się w jednej sekundzie.
Jeśli istniało pojęcie prawdziwego koszmaru, to było nim owo znalezisko, które tkwiło nieruchomo we wnęce pod włazem.
Na małym taborecie siedział tam ludzki szkielet…z wielką czaszką konia.
W kościanym uścisku trupiej dłoni trzymał sporych rozmiarów siekierę.
Bezokie oczodoły spoglądały w mroki nocy.
Poświeciłem latarką i przyjrzałem się potwornemu maszkaronowi.
Porośnięty był zielonkawym mchem i jakimś żółtawym porostem. Koński łeb miał szeroko rozdziawiony pysk i odnosiło się wrażenie, jakby śmiał się do siebie. Szyderczo i obleśnie.
- Co to?
Wtem stwór drgnął i skierował na mnie swe bezokie oczodoły.
Martwym spojrzeniem wbijał się we mnie – natarczywie, uparcie, niepokojąco.
Nagle opuścił siekierę na dno wnęki i płynącym niby cichy strumień szeptem rzekł:
- Jestem Necromor. Pan tych, którzy lubią ścinać drzewa. Albo pławić się w rozpuście.
Do których należysz?
Z wrażenia usiadłem na podłodze. Byłem tak oszołomiony, że z trudem przypomniałem sobie, co było snem, a co rzeczywistością. Patrzyłem na szkielet i nie wiedziałem, co powiedzieć.
Bardzo chciałem się obudzić, lecz nie udało mi się – miałem nadal tkwić w mym śnie.
- Czego chcesz? – spytałem drżącym głosem.
- Abyś dokonał wyboru.
- Jakiego wyboru?
- Tego, co dla mnie zrobisz.
- A jeśli ci się oprę.
- Wtedy za trzy dni od dzisiaj i ja, i ty, umrzemy.
- W ten sposób przedłużasz swoją ziemską egzystencję?
- Zgadłeś. Jedni kochają rozpustę, inni wycinkę drzew. Mów mi, ale to już! Bom ciekaw. Co wybierasz, Steven?
- Czy naprawdę muszę?
- Skoro już mnie poznałeś, obawiam się, że tak. Jedziemy na tym samym wózku. Gdybyś mnie nie znalazł, i ty, i ja żylibyśmy dalej swoim życiem, a tak nasze żywoty splotły się w jedną całość i nie ma już odwrotu. To prawo Necromora, prawo dane mi jako zbawienie i przekleństwo przez Księcia Ciemności.
- Wybieram wycinkę drzew.
- Brawo! Niech ci będzie. Nie stracimy życia. Trza je cenić, bo umieranie to niezbyt miła sprawa i może dać się nieźle we znaki. Czy jesteś gotów zacząć? Jeśli tak, to kiedy?
- Jutro.
- Dobrze. Uczynisz to moją siekierą. Bierz ją i niech ci służy. Masz moje błogosławieństwo, choć w mych ustach słowo to brzmi nieco ohydnie, rzekłbym wręcz szkaradnie…
- O jakie drzewa chodzi?
- Kiedy już będziesz w mieście, drogą kosmiczną przekażę ci tę wiedzę. Pójdziesz i z łatwością znajdziesz je. Bułka z masłem. Dasz radę.
- W mieście? – spytałem nieco zdziwiony.
- Dokładnie – odparł szkielet.
- No cóż…
- Pamiętaj o zasadzie dziesięciu uderzeń. Nie mniej, nie więcej. Ma być dziesięć i drzewo pada. Będziesz mieć to na uwadze?
- Będę.
- Jutro znów ci się przyśnię i wtedy pójdziesz na wycinkę – rzekł poważnie Necromor.
- Dobrze – odrzekłem i obudziłem się.
Groza wcale nie prysła.
Jeden z najgorszych, podziemnych koszmarów tego świata został właśnie obudzony i to przeze mnie, nieświadomie, bo w czasie snu, lecz miałem co do tego absolutną pewność, że nie był on tylko wytworem mej sennej wyobraźni – był częścią rzeczywistości, choć kłóciło się to ze zdrowym rozsądkiem. Miałem ponadto wrażenie, że jeżeli istnieje piekło, dusza tej bluźnierczej, demonicznej istoty stamtąd właśnie pochodziła.

Następnego dnia nie poszedłem na zajęcia.
Kupiłem w pobliskim sklepie trzy butelki australijskiego wina i piłem od rana na umór.
Czasem tylko rzygałem za domem i wracałem dalej do picia.
Nie potrafiłem pojąć mego snu – kiedy wie się, że sen nie był tylko snem, co można uczynić?
Ja nie wiedziałem.
W jakiejś chwili pijackiej drzemki uświadomiłem sobie, że boję się zasnąć, gdyż kraina mych snów należy już do Necromora, i kiedy się w niej znajdę, on każe mi wycinać drzewa. Nie miałem już wyboru. Wszak rzekł, że w trzy dni obaj umrzemy, jeśli tego nie zrobię. Czy miałem jakikolwiek wybór? Nie. Klamka zapadła. Nie byłem już panem swego losu…
Dzień minął mi na pijaństwie.
Alkohol był mi przez chwilę prawdziwym przyjacielem.
Kiedy nocą padłem ciężko twarzą we własnych rzygowinach, wnet porwał mnie dziki wir snu. Szybko zasnąłem i nie miałem początkowo żadnych wizji.
Aż nagle…
- Witaj – rzekł Necromor. – Bierz siekierę i w miasto!
- Dobrze. Robię to tylko dlatego, że muszę – odparłem.
- Ratuj naszą skórę, wycinaj drzewa! – zawołał szkielet.
- Kieruj. Gdzie iść?
- Do Palm Bay. Tam wytniesz dwa.
- Rozumiem.
Przeniesiony jakimś magicznym sposobem po chwili tam byłem.
W na wpół zdziczałym parku znalazłem owe drzewa i dziesięcioma uderzeniami siekiery ściąłem je. Następnie ułożyłem na ziemi i pożegnałem uśmiechem triumfu.
- Witaj, Steven – rzekł Necromor kolejnej nocy w mym śnie. – Czas chwycić siekierę i ruszać w miasto. Jest tyle drzew do wycięcia. Czekają. Damy im to. Dziś. Bezzwłocznie. Pewnie jesteś ciekaw, gdzie tej nocy? Do Bodega Valley. Tam zetniesz aż cztery. Dziesięć uderzeń, pamiętaj. To się liczy. To część gry o życie. Twoje i moje. O nieśmiertelność.
- O co? – spytałem zaskoczony.
- O nieśmiertelność.
- O czym mówisz?
- Chrystus żył trzydzieści trzy lata jako człowiek. Jeśli zetniesz trzydzieści trzy drzewa, ty i ja będziemy nieśmiertelni. Ja będę pięknym rycerzem pierwszy raz w życiu, bo nie wiem, czy wiesz, ale urodziłem się w 1609 roku i potem gdzieś nagle przepadłem na jednym z wielu pól bitewnych, czego nawet nie pamiętam, i teraz, dzięki tobie, znów mogę przyoblec się w ciało. Ty zaś, jeśli o tym mowa, nigdy go nie utracisz, sądzę, że dane ci będzie żyć jakieś tysiąc dwieście lat.
- Bredzisz – byłem zdenerwowany jego wywodem.
- Wcale.
- Obiecujesz gruszki na wierzbie.
- Wcale.
- Więc co? Chcesz, abym uwierzył, że ty wrócisz do życia, a ja pociągnę jeszcze tysiąc dwieście lat?
- Właśnie.
- To absurd.
- Po trzydziestym trzecim drzewie zmienisz zdanie, mój drogi. Masz to jak w banku.
- Chrzanisz. Jeśli jesteś takie silny i wszystko tak dobrze wiesz, to czemu masz łeb konia?
Szkielet poruszył się nerwowo, jakbym dotknął jakiejś czułej struny.
Przez jakiś czas nic nie mówił. Widziałem, że coś obmyśla, nad czymś mocno duma.
Zakłapał kościanymi szczękami, po czym rzekł:
- Mój ojciec zajmował się ubojem koni. Starych i ślepych. Był człowiekiem niewrażliwym i surowym. Śmierć traktował jak zjedzenie jabłka. Może był okrutnikiem? Chyba tak. Kiedyś zabił konia. Zdrowego. Młodego. Któremu nic nie dolegało. Tak dla zabawy. Bo miał taki kaprys, albo zły dzień – nie wiem, nie siedziałem w jego tępym mózgu. Zabił go i tyle. Potem znalazł się właściciel. Rycerz, któremu uciekł niedawno koń. Skądś dowiedział się, że to ojciec jest winien śmierci konia. Pojechał do niego z bandą giermków, aby dokonać samosądu. Nie zrobił tego. Nie musiał, a wiesz czemu?
- Nie.
- Wyręczył go sprytnie jeden ze służby.
- Jak?
- Kiedy zajechali do ojca, on akurat jadł tego konia upieczonego na ruszcie i pił obficie wino. Był pijany jak ostatnia świnia. Jak ich zobaczył, zlał się w portki, a potem schował czym prędzej pod stołem. Na próżno. Znaleźli go i wywlekli. Rycerz chciał obciąć mu łeb, jednak jeden z giermków wziął go na stronę i coś mu szepnął. Potem ten chłop powiedział:
- Za to, co zrobiłeś, urodzi ci się syn z końską głową. To o mnie mowa. Taki byłem i jestem do dziś. Brałem udział w bitwach zawsze w kapturze, by nikt nie ujrzał mego łba. Kiedyś padłem i teraz zamierzam narodzić się na nowo jako piękny młodzieniec. Wiem, że to możliwe. Diabły mi mówiły. Są ze mną często. Szepczą do mnie nocą i za dnia. Dyszą na mnie swymi oddechami. Liżą moją czaszkę ciepłymi, mięsistymi ozorami. Ufam im. Już nie będę człowiekiem-koniem, ani Necromorem, będę młody i boski! Boski, rozumiesz?

Kolejnej nocy znów mi się przyśnił.
Siedział na taborecie we wnęce i gapił się na mnie bezokimi oczodołami.
Czasem tylko radośnie poruszył szczękami, jakby w jakimś geście zadowolenia.
Skierowany w moją stronę zamierzał zapewne coś rzec.
Tak też się stało:
- Lubisz ścinać te drzewa? – spytał nagle.
- Nie mam co do tego żadnego zdania – odparłem szczerze.
- Nie szkoda ci ich?
- To tylko drzewa.
- Jesteś podobny do mego ojca.
- Możliwe. Mogę z tym jakoś żyć.
- Nie wątpię. To dobrze, im mniej się wie, tym lepiej… - zakończył tajemniczo.
- O co ci znów chodzi?- zaintrygował mnie gwałtownie.
- O nic.
- Coś knujesz. Ja jestem w porządku, ale ty coś ukrywasz.
- Zdaje ci się…
- Chyba nie.
- Już niedługo. Niedługo będziemy wolni. Każdy z nas otrzyma nagrodę. Czyż to nie wspaniałe? Warto na to czekać i warto się poświęcić.
- Ty przecież się nie poświęciłeś – rzekłem.
- Ale dałem ci wiedzę, dzięki której obaj zostaniemy uszczęśliwieni. Dziś ruszysz do Kontiki Quarter – czeka cię tam pięć drzew do wycięcia. Bądź dzielny i nie zawiedź. Liczę na ciebie, jak zawsze zresztą.

Wtedy nagle obudziłem się.
Na dworze szalała potworna burza z piorunami.
Bezlitosny deszcz siekł zawzięcie bezbronne parapety i okna, i to właśnie jego dudniący odgłos obudził mnie tej nocy. Poczułem lęk. Duszący i gęsty. Dławił. Dusił. Był we mnie i nie odchodził.
Nieoczekiwanie przyszło do mnie coś, czego nie odczuwałem w ostatnich czasach – trzeźwe rozumowanie. Żyłem właściwie w krainie snów i wszystko, co tam widziałem, stanowiło moją nową rzeczywistość. Od tygodni nie byłem na uczelni. Mało mnie wtenczas obchodziła. Piłem wino i spałem, czasem chodziłem za dom solidnie wyrzygać się, by potem, zagryzając najtańszą kiełbasą, pić dalej na umór wino.
Popadłem w niepojętą, przedziwną degrengoladę.
Dryfowałem w kierunku skrajnego upodlenia.
Moje zachowanie przypominało zachowanie zdemoralizowanego, obrzydliwego alkoholika, choć przyznam szczerze, iż nigdy wcześniej nie pijałem mocnych trunków.
Co się zatem stało ze mną w owym czasie?
Czemu tak nisko upadłem?
Ja, dwudziestodwuletni student prawa?
Tkwiłem nieprzerwanie w pijaczym ciągu od tygodni.
Jak to wyjaśnić – podróżami do krainy snów?
Piłem, żeby spać, czy piłem, żeby zabić w sobie jakąś nieznaną, nienazwaną obawę?
Jeśli tak było, czego bałem się?
Co mi zagrażało?
Zwykle wypijałem parę butelek wina rocznie, teraz wypijałem parę butelek dziennie…
- Trzeba wyjść na dwór, zasięgnąć języka… - szepnąłem patrząc na burzę za oknem. – Jutro rano kupię gazety. Poczytam, co nowego w świecie. Coś musiało się wydarzyć. Dużo rzeczy przegapiłem. Sporo mnie ominęło. Trzeba to jakoś nadrobić, bo życie nie znosi próżni. Póki co, nie zasnę.
Postanowiłem trzymać się tej decyzji – czemu – nie wiem.
Nagle uświadomiłem sobie, że zbyt daleko odbiłem od normalności i od dawna kroczyłem po niezwykle cienkim lodzie, co mogło w każdej chwili zaowocować brutalną katastrofą, której nie umiałbym wówczas zdefiniować, ale którą czułem wszystkimi, naprężonymi zmysłami, jak nieodgadnione coś, co wisiało złowrogo nade mną i czekało na odpowiedni moment, by bezlitośnie zaatakować. Miałem poczucie dziwnego zagrożenia, dusznego, pierwotnego lęku, który teraz wybił z dna zaniepokojonej duszy i ścisnął żelazną dłonią za gardło. Czułem, że zbliża się chwila osobliwego przesilenia. Odtąd wszystko się zmieni, a ja otworzę oczy i ujrzę zakrytą dotąd prawdę. Odczuwałem coś na kształt przeczucia. Czyżby w księdze żywota miała się obrócić kolejna, nieznana karta? Wszystko na to wskazywało. Tak wówczas myślałem.
Czas miał niebawem pokazać, że się nie myliłem.
Podjąłem postanowienie, że nie spotkam się w krainie snów z Necromorem, dokąd nie wrócę do ludzi i nie odzyskam normalnej kondycji człowieczej. Dość miałem pijaństwa i wizji, których nawet nie pamiętałem. Tak, taka była prawda. Nie pamiętałem żadnego z mych snów.
Żadnych wycinanych drzew.
Żadnych okolic, w których to miało miejsce.
Wierzyłem, że mi się to musiało przyśnić, ale nic ponadto. W mym umyśle była pustka – mroczna i niepokojąca…
- Jak to pojąć? – pytałem sam siebie. – Co działo się ze mną przez te długie tygodnie? Gdzie byłem? Dlaczego moje sny są tylko mrokiem, ciemnym i nieokreślonym? Kim w końcu jest Necromor i co naprawdę knuje? Jak to wyjaśnić, że od dawna mam ten sam sen i gadam w nim z omszałym szkieletem z głową konia? Co drzemie w tym dziwnym domu – prezencie?

Następnego dnia, po nieprzespanej nocy, poszedłem do sklepu i kupiłem gazetę.
Coś kazało mi to uczynić – sam nie wiem, co, zapewne intuicja.
Pojąłem, że dłużej nie mogę zwlekać. To uczucie zawładnęło mną doszczętnie.
Na pierwszej stronie ujrzałem ogromny nagłówek:

MORDERCA ZNÓW ZAATAKOWAŁ SIEKIERĄ.
KOLEJNE OFIARY.
POLICJA NIE UJĘŁA SPRAWCY.

Usiadłem w kuchni i zakąsiwszy kiełbasą, nalałem sobie szklankę wina.
Wciąż nie mogłem się od niego uwolnić. Było wszak częścią mego życia. A może najzwyczajniej musiałem się napić, aby znieść treść doniesień prasowych? Coś czułem, coś nie dawało spokoju. Że nie będzie to miłe, wiedziałem od rana. Jednak zerknąłem…

Wczoraj w godzinach nocnych ten sam nieznany, brutalny sprawca zamordował rodzinę Smithów.
Znów narzędziem zbrodni była siekiera.
Mordu dokonano z zaskoczenia, bowiem większość ofiar spała, kiedy morderca wszedł po cichu do domu. Jak tego dokonał – nadal nie wiadomo.
Zginęło pięć osób – rodzice i trójka małych dzieci.
Jest rzeczą udowodnioną przez koronera, że każda z ofiar otrzymała dokładnie dziesięć ciosów siekierą.
Wygląda na to, że były one zadawane z rozmysłem i planowo.
Pięć w głowę, reszta w tułów.
Policja podejrzewa, że zabójcą jest chory psychicznie maniak.
Ten sam, który morduje w ten sam sposób już od ośmiu tygodniu w okolicach miasta N.

Rodzina Smithów stanowi trzeci z kolei atak psychopaty na lokalną społeczność.
Mordy mają miejsce zawsze w nocy i są dokonywane niezwykle brutalnie za pomocą siekiery…
Nie wiadomo, czy nie mają charakteru rytualnego.
Ogółem jak dotąd śmierć poniosło jedenaście osób.
Śledztwo trwa, lecz nic na razie nie ustalono.


Przez chwilę naprawdę nie wiedziałem, co myśleć. Jak się zachować, co uczynić. Coś jednak niewyraźnie czułem i to coś nie dawało mi spokoju. Przecież czy to przypadkiem nie ja sam ścinałem owe drzewa dziesięcioma ciosami siekiery? Czy to nie ja byłem we wszystkich tych miejscach, gdzie w minionych tygodniach zagościła śmierć? Zaiste, to właśnie ja, nie nikt inny, miewałem nakazy we śnie, by się tam udać i zrobić swoje. Czy w końcu narzędziem mych poczynań nie była siekiera? I ta pustka – brak sennych obrazów, jeno mrok, mrok nieprzebyty. W ciągu tych tygodni ani razu nic mi się nie przyśniło…
Nagle zerwałem się na równe nogi i skoczyłem ku łóżku, pod którym w mych snach mieściła się tajemnicza wnęka, w której na taborecie siedział człowiek z głową konia.
Była zamknięta na haczyk.
Odepchnąłem łóżko i otworzyłem gwałtownie klapę.
Zamajaczyła duszna pustka…
Wewnątrz nie było nikogo.
Ani szkieletu, ani taboretu.
- Ki czort? – jęknąłem.
Choć w mig poznałem owo miejsce, teraz było puste.
Jak durny żart, zrobiony komuś w ciemną godzinę grozy.
A więc skoro istniała wnęka, może także istniał Necromor?
Skoczyłem pędem do kuchni po wino i po chwili piłem go łapczywie wprost z butelki.
Kiedy się skończyło, poszedłem po następne.
Zamierzałem spić się tęgo tego wieczora i zasnąć – z ciekawości – aby odkryć sekretne plany dotyczące mojej skromnej osoby, tudzież stwora żyjącego w mych snach.
Wiedziałem, że to jedyny sposób. Nie było innego. Tylko we śnie mogłem poznać prawdę.
Kiedy po raz kolejny w ciągu ostatnich tygodni zasypiałem ciężko w oparach swych rzygowin i moczu, który przypadkowo popuściłem na pościel, nawet tego nie czując, miałem nadzieję na decydujące rozwiązanie. Tej nocy zamierzałem poznać przeznaczenie. Wierzyłem, że zostanie mi objawione. Nie mogło być inaczej. Nie tym razem. Takie chwile dzieją się raz w życiu, i teraz był ten jeden, jedyny raz.
Zasnąłem.
Udało się.
Nawet nie wiem, kiedy.
Ujrzałem znów wnękę, lecz tym razem nie było w niej Necromora.
Była pusta, przerażająco pusta.
Napawała lękiem bez nazwy, dziką grozą, która pojawia się zwykle tam, gdzie brak logicznej, jasnej odpowiedzi. Gdzie czai się zło. Demony bez twarzy, bez duszy, bezkształtne korpusy, łapy, odnóża i kły. Sierść i jęk. Wycie i tarcie żwirem o szyby, jak w godzinę śmierci gwiazd.
Gdy niebo lśniło metalowymi światłami. Brak określenia. Nie ma konkretnych definicji.
Tylko postęk piekielny, kiedy zastępy potępionych pożerają dusze spokojnych, francuskich chłopów lub małych dzieci z Irlandii, które nieszczęśliwie utonęły w kanale. Podobnie bywa we Włoszech, wiosną, kiedy trupy płyną rzeką. Greccy wieśniacy widzieli to w czerwcu. Na wieś spadła czarna szarańcza i trzy kobiety straciły wówczas wzrok. Pewien niemiecki turysta podciął sobie w pociągu żyły. Koty pożarły się nawzajem. Psy tańczyły i padał deszcz. To nie ma nazwy – to piekło. Piekło nie ma kształtów. Człowiek je stworzył na swoje podobieństwo, lecz się przeliczył – demonizm przerasta go pod każdym względem i pewnego dnia unicestwi.
Tak jest w Azji, tak było rok temu na Florydzie. Wielu to widziało i nie przeżyło. Wielu to widziało i straciło rozum. Wielu to zobaczy… Wielu, dokąd kręcić będzie się świat.
- Gdzie jesteś, maszkaronie? – zawołałem. – Czemu mi się dziś nie śnisz?
Odpowiedziała cisza, martwa i głucha.
To mnie rozeźliło.
Skoczyłem do pakamery i przyniosłem bańkę z benzyną.
Wlałem ją do wnęki i sięgnąłem po zapałki.
Po chwili dziki ogień płonął już w najlepsze.
Nie dbałem o to, co będzie, co może być, lub co być powinno.
Nie chciałem już spotykać Necromora i chodzić na wycinanie drzew.
Chciałem tylko obudzić się z tego snu i być dalej Stevenem, spokojnym, dobrym studentem prawa. Zapomnieć o moim pijaństwie i upodleniu. Pragnąłem wrócić do żywych i potraktować wszystko jako podły, nikczemny sen, który powinien przyśnić się ostatniemu szubrawcy, sprawcy nieszczęść i grozy. Nie mnie. Ja urodziłem się w dobrej, zacnej rodzinie. Odebrałem godne wykształcenie. Nie miałem wrogów. Nie dręczyłem zwierząt. Kochałem Boga. Ludzi nie drażniłem. Byłem cichy i pokorny. Jak tło dla rzeczy ważniejszych. Skromny. Usłużny. Uczciwy i prawy. Nie kradłem. Nie kłamałem. Nie byłem rozpustnikiem. Kochałem ojca i matkę. Nie miałem żądz. Czytałem Pismo Święte. Pościłem w piątki. Walczyłem z pokusami. Bardzo. Wytrwale. Aż do tego jednego razu, kiedy uległem…
- Pal się, płoń! – zawołałem, patrząc na płonącą wnękę. – Byłeś tylko snem, ale moje życie nim nie było. Zrobiłeś z niego rzeczywistość. Dałeś mi ból i potępienie. Stałem się twoim narzędziem, tchórzu. Czemu sam nie zabiłeś tych wszystkich biedaków? Musiałeś posłużyć się mną?

Wtedy obudził mnie dławiący swąd spalenizny – w pokoju naprawdę paliło się.
Resztki snu prysły w mig i oczom mym ukazała się brutalna rzeczywistość – paliło się łóżko, na którym spałem. Ogień szedł od podłogi. To mnie zaintrygowało.
Skoczyłem na równe nogi i odepchnąłem siłą płonący mebel.
Pod nim dostrzegłem zarys klapy…
Czemu przez tyle tygodni nie pokusiłem się, aby to sprawdzić?
Czemu mnie to nie zainteresowało?
Jak to możliwe, że żyłem w takiej ciemnocie?
To wpływ wina i tego potwora spod podłogi – to on popchnął mnie w objęcia upadku.
- Necromorze! – zawyłem. – Pokaż się! Niech wiem, że to nie był tylko sen. Daj mi tę pewność. Chcę cię natychmiast ujrzeć. Zaraz. Tu. W moim domu.
Wówczas stała się rzecz dziwna – wszędzie poczułem swąd siarki i ekskrementów, oraz jakieś bliżej niesprecyzowane, suche trzaski, jakby czyjaś ciężka stopa szła po igliwiu. Później zahuczało złowrogo przez dłuższą chwilę, by następnie rozległ się przedziwny łoskot, jakby ktoś zawzięcie pocierał metalem o metal. Zakończyło się przeciągłym, diabolicznym gwizdaniem, gdzieś, pod podłogą.
Odwróciłem się.
Był.
Przyszedł.
Nie cały…
Tylko końska czaszka spoczywała na moim stole.
W jej oczodołach paliło się teraz mdłe, zielonkawe światło.
Szczęki poruszyły się nerwowo, jakby czerep zamierzał coś powiedzieć.
Sam stół przez chwilę zadrgał spazmatycznie, podrzucony ku górze nieznaną siłą.
- Pójdziesz w miasto? – spytał łeb.
- Nie – odparłem.
- A więc nim słońce wzejdzie trzeci raz, ty i ja musimy umrzeć.
- Trudno – rzekłem zuchwale.
- Wzgardziłeś nieśmiertelnością, twoja sprawa.
- Zatrułeś moje człowieczeństwo, potworze.
- Dałem ci złote obietnice.
- Dałeś mi piekło na wieki – to mówiąc chwyciłem z dzikością w oczach koński łeb i rąbnąłem nim z całej siły o podłogę. Posypały się pożółkłe, spróchniałe zęby. Rąbnąłem drugi raz – odpadło pół czaszki. Na koniec obiema nogami skoczyłem na obleśny czerep i zmiażdżyłem go.
Po drodze jednak miał miejsce pewien nieprzewidziany wypadek – kawałek kości, ostry, w kształcie igły, nieoczekiwanie w przypływie diabolicznej złośliwości rzeczy na pozór martwych, odpadł i wbił mi się lotem koszącym w łydkę, gdyż byłem akurat w krótkich spodenkach. Wyglądało na to, jakby go jakaś piekielna, złośliwa siła wystrzeliła z ogromną prędkością z łuku.
Pozornie było po wszystkim.
Było?
Chyba nie…
Byłem jeszcze ja i mój los.
Moje małe życie.
To bydle oszukało mnie.
Oszukało mnie podle.
Piszę te słowa w niezwykłym podnieceniu i zaraz zamierzam wysłać je do głównych, najbardziej poczytnych gazet – niech sprawa stanie się głośna i zacznie żyć swym niepowtarzalnym, osobliwym życiem. Niech nie przejdzie bez echa. To byłaby ogromna strata dla ludzkości. Niepowetowana. Wszystko musi być upublicznione. Chcę tego. Żądam tego. To mi się należy, do stu diabłów. W końcu przeszedłem daleką drogę. Bardzo trudną i skomplikowaną. Drogę w jednym tylko kierunku, z której nie ma już odwrotu. Byłem w piekle i będę w nim za chwilę. Coś muszę z tym zrobić. Zaraz. Teraz. Natychmiast.
Spisałem me ostatnie dzieje skrupulatnie i nader dokładnie.
Nic nie pominąłem.
Niedawno zbiłem wszystkie lustra w mym domu.
Już ich nie potrzebuję i były mi jedynie zbędnym rupieciem.
Oglądanie swej podobizny byłoby torturą, której nie chcę przechodzić.
Teraz, kiedy moja głowa nie przypomina już głowy człowieka, bardzo się już od niej różni i jej deformacja znacznie się posunęła, proszę tylko o jedno: albo zastrzelcie mnie na miejscu, albo pozwólcie dalej żyć i co jakiś czas wyjść na miasto.
Nie proszę o wiele – o mały, wieczorny spacer.

Możecie mi to obiecać?



3 lipca 2011














Odpowiedz
#2
No stary jak się dorwałem to ciurkiem przeczytałem od razu! Jest i horror jest też humor jest sensacja. To nie pierwsze twoje opo jakie czytam, ale każde wypas. Tu też dałeś klasę. Pozdrawiam.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości