Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Mroczny Dar
#1
Uwaga - oprócz narratora trzecioosobowego, występują również dwóch pierwszoosobowych. Stąd te gwiazdki. Koniec uwagi. Miłego czytania.


MROCZNY DAR


Czy zatęskniłeś kiedykolwiek za obsesją? Czy bolało to tak mocno, jak dziś myślisz, że zaboli?

*

Do kaplicy wkroczył spocony, choć blady, mnich. Odciągnął opata od kontemplacji.
- Zygfryd… nie żyje – wypowiedział, zrzucając ciężar na umysł mistrza.
- To już drugi, prawda? – zapytał cicho opat.
Mniszek kiwnął głową. W milczeniu czuć było skrywane przerażenie.

*

Walka z obsesją jest jak walka z samym sobą.

*

- Kapitanie, kolejne osoby giną przez to paskudztwo. Ludzie w mieście i wsiach gadają, że my tu nic nie robimy, a niedługo to każdy będzie biegał z czerwonymi oczami… – mówił tak szybko, że zabrakło mu tchu. Kapitan wykorzystał ten moment.
- Najmij kogoś, kto się zna. Rozkaż komuś poczytać o tym – w bibliotece na pewno są jakieś księgi o tym, pewnie większość to ludowe bajdy, ale mogą się przydać. Za dużo mam spraw na głowie – kiedyś to się złodziei łapało, bandytów wieszało, a teraz… chyba jestem już na to za stary. I kto nas teraz może uratować...?
- Właściwie... jest taki jeden.
- Któż to? Mów prędko!
- Bóg.

*

Obudziwszy się przy namiocie i byłej watrze, jak zwykle myślałem o czymś ogólnym.
Zwykłem odpędzać myśli związane ze sprawami tak przyziemnymi jak na przykład to, że położyłem się spać do prowizorycznego namiotu zrobionego z gałęzi i liści, a zbudziłem się na zewnątrz. Często tak robiłem. Nawet gdy śpię, tęsknię za naturą.
Wkrótce, nawet uprzednio tego nie rozważywszy, wstałem i usiadłem na pobliskim kamieniu. Po turecku. Kontemplowałem różne narządy przyrody. Wydawała mi się zawsze przychylna, a jednocześnie trochę obca – gdy nawet widziałem krew, cieszyłem się z jej tak zróżnicowanego dobytku. Przyroda najuczciwszym mistrzem. Ona cię nigdy nie okłamie.
Pewnie dlatego też lubiłem patrzeć na zwierzęta. Nie badałem ich tak jak zacni profesorowie, ale cieszyło mnie obserwowanie bukogryzów.
To wspaniałe, jak bardzo nie mogę sobie wyobrazić, ile osób przede mną siedziało na tym kamieniu.
W powietrzu przyjemnie unosiło się to, co niewypowiedziane. Czasem cisza jest tak wymowna, że nie potrzeba słów.
Tymczasem badacze piszą księgi, wymyślają argumenty i określają schematy, zamiast po prostu popatrzeć i popodziwiać piękno, które otacza coś niezmierzonego ludzkim okiem.
A później, ci badacze, powodują mętlik u tych młodych, którzy za spojrzenie na kwiatek dostają po głowach, bo nie ma czasu na głupoty i trzeba się uczyć wymyślonych argumentów i określonych schematów. Robią się flegmatyczni i mówią, że mieści im się to już w dupie. Skoro można zrównać wszystko do niczego, dlaczego z niczego nie miałoby powstać wszystko? Ot, zagwozdka.
Oni to robią dla równowagi. Tak mówią. Inni robią coś przeciwnego dla własnej równowagi – i leje się krew. Na szczęście krew owa mnie nie przeraża. Jest naturalna.
Poza tym, równowaga jest straszna. Nie do wytrzymania. Wystarczy, że od czasu do czasu pojawi się na chwilę.
Nie rozumiem tych panów w okularach. Normalność jest dziwna.
Patrząc na zachód słońca, czujemy coś obecnego – sens życia. Natomiast, jak jest w moim przypadku, przewracając kartki teoretycznej wypychanki głów w postaci ustalonych liter posklejanych w określone argumenty, również czujemy coś obecnego – smród wiedzy.
Zaprawdę, gdyby usiadł tu naprzeciwko mnie jakiś naukowiec – gadalibyśmy tak w nieskończoność, a gwiazdy tymczasem utworzyłyby przepiękny widok. My jednak bylibyśmy zbyt zajęci. Czym? Pierdołami.
Dlatego uciekam. Złośliwi mówią, że w samotność. Eskapizm. Myślę, że jest wręcz odwrotnie – powoli zaczynam pojmować łączenie się jednostek w ogromnym kole natury. Chętnie poczułbym inne istnienia – powąchał ich mechanizmów, wczułbym się w ich krew.
Jednak godzę się z tymi odstępstwami. Wszak do rozmów popycha nas niewiedza. Przy piwie język dostaje erekcji i wkrótce te same pogawędki przeobrażają się w końcu w bitwy na noże.
Bez granic wewnętrznych można się w sobie zgubić.
Mimo tej wiedzy, a może raczej świadomości – często myślę jak głupek, o całości, której nie da się zrozumieć. Naprawdę, czy te liście mi nie wystarczą?
Doktorzy dają oklaski, bo im żal. Henryk pozabijał każdego we wsi, bo mu było żal. O jejciu. Gra dla litości to siatka na motyle.
To za proste na wasze skomplikowane umysły - orzekłbym w chwale i dumie. Nie zaklaskaliby. Wolą żałować.
Niebo tymczasem zdążyło zmienić kolor z wiary na pewność.

Wstając z kamienia już zdecydowanie przebudzony, chwyciłem worek z prowiantem, strzały i szukałem łuku, ale po chwili zorientowałem się, że spałem z nim założonym.
- Jaki ja jestem głupi.
Wyszedłem z zagajnika na dróżkę, której wczoraj idąc w ciemności nie widziałem, i zdziwiłem się srodze. Tuż za małym zakrętem w lewo, za bardzo dużą gęstwiną zieleni, stała jakaś karczma.
I po jakiego czerniaka spałem na takim mrozie?
To było mechaniczne. Tak naprawdę, zawsze wybrałbym trawę, nie budynek.
Muśnięty słonecznym wigorem, stanąłem naprzeciw ciekawie zapowiadającej się gospody.

W środku było całkiem przyjemnie; tu i ówdzie spokojne rozmowy, poranne jedzenie i pobrzękiwanie barda.
W mig zauważyłem właściciela. Czerwonawy na twarzy, okrąglutki na całej reszcie wydawał mi się miłym jegomościem.
- Dzień dobry, proszę pana – rzuciłem na powitanie. – Co to za mieścina?
Karczmarz rozczapierzył gębę.
- „Pod czarną podkową”, młodzieńcze – odpowiedział ochrypłym, zmęczonym głosem.
- To pewnie daleko od miasta…
- No, jakiś dzień drogi będzie.
Zastanowiłem się przez chwilę. Miałem trochę pieniędzy.
- Ile za pokój?
- Pięć… – tu gospodarz dziwnie zakaszlał – …pięć monet.
Pomyślałem, że tanio. Miałem już się zgodzić, ale wtem do lady podszedł starszy mężczyzna średniej budowy, senior jakiś, bo głowę mu przykryło siwizną.
- Przysyłam posiłki… – głos miał dość dźwięczny – …to znaczy jedzenie.
Tak powiedział, po czym położył skrzynkę z żarciem.
Nosił śmiesznie szerokie spodnie, żółte niczym śnieg, który jest żółty. Albowiem, nie wiedzieć czemu, w dzieciństwie często gustowałem w smakowym śniegu.
Popatrzył na mnie jak na pacholę.
- Oho… nowy i jeszcze nie wie, co tu się święci. Lepiej wynoś się stąd i wędruj do miasta, tam przynajmniej strażnicy cię obronią. To tak nie z niegrzeczności, a wręcz przeciwnie. Zbyt niebezpiecznie dla chłopców.
Spojrzałem znacząco na barmana. Chyba miał zamiar coś orzec, gdy ciszę przeciął dźwięczny akcent siwego.
- Pewnie nie wiesz o co chodzi, czemu tak tanio, co? Otóż nikt o zdrowych zmysłach, a już z pewnością nikt o tak delikatnej i bladej skórce jak ty, nie wynajmuje pokojów, skoro ubiegłego wieczora jakieś ludzkie straszydło zamordowało jednego z podróżników. Młodziutki był, nieco może podobny do ciebie, bakierował na piędź i skończył podrapany przez straszydło jakie…
- Wypad, Gustaw - klientów mi tylko odstraszasz – wypowiedział groźnym tonem grubasek.
- Ja ich ostrzegam – odparł i skierował na mnie jeden ze swych chudych palców. – Możliwe nawet, że ratuję życie. Co z tym zrobisz, do ciebie należy. Dziwne się czasy zrobiły, cholernie dziwne…
To powiedział i odszedł, zostawiając mnie w niemałym zdumieniu.
Karczmarz tym czasem zdążył wypolerować wszystkie kufle.
- To jak będzie… bierzesz to czy nie?
- Biorę.
No i wziąłem.

Włóczyłem się trochę po gospodzie, a w końcu wyszedłem na zewnątrz, gdzie jakiś typek z siwą bródką i szyją w kształcie tulei siedział na ławce i obskubywał paznokcie. Nienawidziłem, gdy ktoś to robił.
- Jak tam… w świecie? – cóż, kontakty z ludźmi to nie była moja specjalność.
- Ano… różnie. Wariactwo ostatnio duże, bo zabity został mieszkaniec, a jakiś naukowiec rozpuścił plotkę, że to wampir mógł być. Ktoś miał zawiadomić miasto, ażeby straż przyjechała, ale nawet jak ona przyjedzie, to obejrzy i pojedzie z powrotem, bo pieniędzy brakuje… A tak w ogóle, to się nie przedstawiłem. Bernard jestem.
Miał włosy jak żagiew.
- Witam.
- W ogóle to ciała nawet nie wynieśli, trup gnije i śmierdzi, że ja pierdzielę. Uprzednim razem nie było takiego wydarzenia w okolicy. Wiadomo, tłuką się ludzie o byle ziemniaka, ale żeby wampiry łaziły… to nie słyszałem.
Splunął charkliwie w trawę, a następnie zaczął obskubywać drugą dłoń. Przeszły mnie ciarki.
- A pan… nie boi się wcale tu nocować? – kontynuowałem.
- E tam, pewno że nie. Zarygluje się drzwi, pójdzie się spać z nadzieją na lepszy jutrzejszy dzionek… i w porządku będzie. Wampir to czy nie wampir, głupi chyba nie jest, ażeby atakować drugi raz w tej samej gospodzie. Ludzie się ostrożniejsi robią. I przesądni również.
Charknął znowu, i miałem teraz tylko nadzieję, że nie zacznie obskubywać u nóg, ale na szczęście skończył z badaniem paluchów.
- Chce go zobaczyć?
- Kogo?
- No, trupa.
- Ale kto?
- Co?
- Co co? Czy kto chce?
- No ty. No, czy trupa chce zobaczyć czy nie?
- Ja?
- No, a kto.
- Ja.
- No właśnie. Chce?
- Dobrze, prowadź.
Mimo to szanowałem ludzi ze wsi.

Rychło znaleźliśmy się na górze, tuż przed drzwiami, za którymi wedle okolicznych istot ludzkich, znajdował się świeży nieboszczyk. Trzeba mi tu zaznaczyć, że ów Bernard polazł tam przede mną, albowiem chodzić nie umiał. On łaził – noga za nogą. Na szczęście tolerowałem łajzów bardziej niż obskubaczy palców. Brrr.
- Przygotuj się na siok – wypalił przez zęby, co mnie rozśmieszyło, ale widok za drzwiami nie był pocieszający.
Faktycznie, jak stwierdził siwy facet ze skrzynką żarcia, ofiara była młoda. Na tyle, że nie mogła raczej być komuś czegoś winna - tym bardziej, że na szyi były dziwne czerwone ślady. Bynajmniej nie duszenia. Ktoś go gryzł.
- To jakaś… potworność – powiedziałem i doznałem jakiegoś deja vu. Rozbolała mnie głowa.
- O, widzę że już nie chce oglądać, co?
- Co?
- Nie chce?
- Kto?
Naprawdę, lubiłem ludzi ze wsi.

Zszedłszy na dół z towarzyszem, gawędziliśmy dłuższą chwilę. O tym i o tamtym – dowiedziałem się sporo totalnie niepotrzebnych mi rzeczy, na przykład imion poszczególnych członków rodziny Bernarda. Ucieszyło mnie, że o nic mnie nie pytał – nie lubiłem mówić o sobie. Może nawet bardziej niż zasranych obskubywaczy.
Obok naszego stolika, na którym widniała kolacja, bowiem ciemno już było, siedział jakiś Gryfonid, jeden z tych chudych przedstawicieli leśnego rodu. Ciemna karnacja, małe owłosienie. Przypominał mi kogoś. Kogoś, kogo dobrze znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć…
- Solona sukinryba! – krzyknął piskliwym głosikiem.
Teraz już nie tylko ja się na niego gapiłem.
- Barman! Co to kuźwa jest, czosnek? Noż ja pierdzielę, przecie mówiłem, że to ząbkowane gówno mi szkodzi!
Grubas podszedł do chudego. Mimo potężnej postury, zachowywał się raczej pokornie. Widać było, że przeszedł przez parę rzeczy nie dla chłopców.
- W porządku. Najmocniej przepraszam. Zapomniałem, proszę mi wybaczyć.
Chudy się żachnął, ale dalszej awantury nie było. Przez resztę czasu, gdy na niego zerkałem, zachowywał się podejrzanie.
- Czego się gapisz? – zapytał. Uraził mą godność, ale schowałem nerwy.
Przydrożny bard zaczął brzdękać i śpiewać uroczą piosnkę.

Był sobie raz bard,
co nie lubił być bardem,
bo wolał w swej ciasnej piwnicy
wyrabiać musztardę.

Pewnego dnia musztarda
tak posklejała palce,
że nie mógł już tak ładnie
zagrać na gitarce.

Był sobie raz bard,
co nie lubił być bardem…


Siedzieliśmy w gospodzie i słuchaliśmy wesołej muzyczki, pomimo podświadomego strachu przed czymś mrocznym, co mogło nadejść wtedy, gdy nasza świadomość będzie próbowała schować się przed księżycem – bogiem przodków.
Podziwialiśmy więc barda, odrzucając czarne myśli, które podczas radosnej oraz brzękliwej hipnozy ładowały się gdzieś głęboko w mózgach. Śmierć bywa potężna, obracając nas w proch, ale nie jest tak potężna, kiedy obracamy ją w żart.

*

Siedziałem przy barze, sącząc piwo. Gorąco jak ciort – myślałem. Od czasu, kiedy stara zmarła na ospę wieczną, aż robi mi się gorąco od tego… gorąca. Pewnie dlatego mówią na mnie Zimny.
Nie tylko dlatego. Mówią tak głównie ciapy, które na widok ścierwa chowają głowę pod pierzynkę. Zależni od rodziców, nie umieją przyrządzić sobie jedzenia, a co dopiero w takim zawszonym mieście jak Kemperfil. Oni sobie nie poradzą. Przez nich państwo upada, bo wina jest zrzucana na tych wyżej. Kapłan liże dupkę cesarzowi, kapłanowi liże dupkę konserwatywna kobieta i to taki łańcuch lizania dupki. Od dziecka pragnąłem być niezależny i dzięki temu nie uczestniczę w tym korowodzie lizodupców.
Obok mnie siedział jakiś pijak. Zażywał raka doustnie. Prócz tego gadał z drugim pijakiem.
- A ta twoja żona to niezła. Do tańca i ruchańca!
- Chcesz w ryj?
- A czy wyglądam na masochistę?
- Oczywiście, parchaty przygłupie!
- Czuj się jak u siebie w dupie.
- Winszuję patentu.
Potem pili dalej.
W sumie to większość ludków karmiła się złudzeniami. Absolut – Bóg, osobowy, bo ego bezrobotnych musiało podpowiedzieć, iż jest podobny do człeka. Jest dla niego dobry, a to pojęcie tak względne, że ta biblijna ekscelencja faworyzuje Żypów. Polityka. W ogóle ci ludzie są mocno popierdzieleni. Prześcijanie i puzułmanie – kolejni wariaci, wykorzystujący zasady jako pretekst do ich łamania. Złota. Zabójstw w imię miłości, czy czegoś takiego. Dawniej brali przynajmniej do armii, teraz toto się zrobiło zniewieściałe. Ciapowate społeczeństwo. Gdyby obiektywnie ocenić słynną wpływową księgę w skali od jednego do dziesięciu, należałoby wystawić pięć – jej potęga uwypukla jednocześnie jej wady. Szerzy miłość i ortodoksję. Kropka. Ludzie mają słabe umysły i muszą się czegoś chwycić.
Nie mi jest o tym sądzić. To moje zdanie.
Pieprzyć filozofię. Filozofia jest do Nietzschego.
Gdzie jest męskość bohaterów?
Spojrzałem na ludzi wokół. Jedyne dylematy były na kształt refleksji "zabić tego czy tamtego". Moi ziomkowie, pomyślałem z uśmiechem. Jednak nie było to śmieszne. Nie teraz.
- Czas wypłukać grzechy – stwierdził żul siedzący przy mnie, biorąc się za następny kufel piwa. Już chyba nie pamięta, od ilu dni tu siedzi i pieprzy, aż uszy świata bolą.
Miastowa społeczność była podzielona na warstwy. Przypinali im order za opieszałe starania poprawiania warunków. Prościej - ścigali się o monety jak ćmy o światło, podgryzając sobie przy tym ogony niczym szczury. Bo to były szczury. W zgniłych kamieniczkach, kanałach chowali swe największe majątki – małe światełka warte ich największych starań o to, żeby gryźć się z innymi szczurami, pokrewieństwo nie wchodziło w rachubę.
Naucz się obrzydlistwa, a nic nie będzie cię brzydzić.
Siedzący przy mnie pijak się zesrał. Do opisania stanu wszechrzeczy użył najpopularniejszego wyrazu na K, i bynajmniej nie mam na myśli kochania.
Jednakże, w mieście chyba lepiej niż poza jego murami. Cóż z tego, że przestępczość urosła, jak swobodnie po terenie także się nie da poruszać. Jak nie jakiś Gryfonid-szczurek za światełko pragnie ci głowę przyozdobić toporem, to zaś sekty się bawią w krwiopijców. Dziczeje toto cholernie.
W myślach zapomniałem, że sam przecież mam piwo. Wziąłem duży łyk.
Po drugiej stronie, bo po tamtej pierdział menel, zasiadł Hubert – kapciowy kapitana straży. Śmieszył mnie niepomiernie tym swoim głupkowatym temperamentem, bo mały był okropnie. Trochę też mu się zaokrągliło ostatnio. Za dużo mu płacą.
Jak zwykle, na powitanie rzucił jeden z tych „śmiesznych” tekstów, ukazujących, że nawet straż miejska może być groźna w gębie.
- Co, swędzi pod obrożą? – zapytał wysokim głosem.
- A tobie zaschło w końcu gardło od szczekania? – odparłem. Riposta mi się spodobała, toteż uśmiech nie schodził mi odtąd z gęby.
- Co taki smutny? – kontynuował spekulację. Uścisk dłoni zmroził mu serce tak, jak przypuszczałem.
- Wczoraj zdechł mi żółw. Przedwczoraj matka. Mam prawo być przygnębiony.
Hubercik, dzięki swej egzaltowanej gestykulacji, a także dziwnej mimice, robił wrażenie niskiego sługusa. Taki też był w rzeczywistości.
- Kapitan chce cię wynająć – pieprznął z rozmachem, aż się budynek rozwalił. Taki żarcik.
- Staruszek sobie nie radzi?
Ta wylewność jego mnie śmieszyła. Cały czerwony się zrobił, jak wkurzony mały byczek.
- Uszanuj w ogóle to, że prosi takiego śmierdzącego najemcę jak ty do uwalenia jakiegoś chłystka, bo on nie traci czasu na wieśniackie legendy o czerwonych przybłędach, które… – i jak zwykle się zapowietrzył. Nie mogę, kuźwa, on jest prześmieszny. Zastanawiałem się kiedyś, czy wie, że sobie z niego stroję żarty.
-… po polach i łapią jakieś łachudry, co to nie umieją się bronić. Więc lepiej zamiast siedzieć tu i żłopać te szczochy, wziąłbyś się do roboty w imię sprawiedliwości?
W imię waszej sprawiedliwości, głupcy.
- Co to za szmactwo?
- Wampir.
Teraz już się zaśmiałem totalnie.
- Naprawdę, kapitan wierzy w tego typu opowieści?
Mały grubasek poczerwienił się jeszcze bardziej.
- To jego sprawa, czy wierzy czy nie. Masz zrobić z tym porządek. Biega toto i ludzi wysysa. Jak nie będziesz…
- Ile? – przerwałem mu.
- Tysiąc.
Parsknąłem śmiechem, może trochę za głośno. Dupa - moje parskanie, moje warunki.
- Ile? – powtórzyłem.
- Tysiąc za samo wywiedzenie się, czy to prawda. Za ubicie, jeśli zajdzie taka potrzeba, pięć…
- A potem powiecie, że niehumanitarnie, czy inne gówno i że można było podjąć jakieś leczenie. Podetrzyj się taką robotą.
Lubiłem mu przerywać. Zmieniałem ciąg jego myśli. Taki bezradny, pucio-pucio, głuptasek.
- Nie, nie. Tajemnicą będzie. My się nie znamy na tych całych wampirach czy innych świrach. Obejrzysz sprawę, a jak będzie trzeba, to zabijesz. A nawet…
- Jeden warunek.
- Jaki?
- Jakby to było naprawdę to, co mówisz, to muszę mieć udostępniony kontakt z Fragnirrem.
- Czym się zajmuje?
- Sprzedaje pewność siebie w strzykawkach.
Popatrzył po gospodzie, jakby szukał szpiega, dzieciuch jeden, a potem na buty swoje zerknął, pozer narwany, a na końcu wypalił:
- Zgoda.
Wstał ociężałym ruchem, jakby warzył więcej niż żul z drugiej strony i kierował się do wyjścia.
- A jakby było ich więcej? – zapytałem.
- Podwójna stawka oczywiście – tu się uśmiechnął życzliwie, gamoń jeden. – Kapitan sądzi, że jest ich dwóch.
- Nieszczęścia chodzą parami – powiedziałem, następnie wyszedł.
Z tymi wampirami to plaga jaka może być, ciort wie.
Śmieszny ten malec niepomiernie, ciekawym ile ma latek. Może kiedyś pokaże mi na palcach? Heh, chyba za dużo szczochów wyżłopałem.
Tak czy srak, mały mi polepszył dzień. Najmniejszy pies najgłośniej szczeka.

*

... w słodkich, łagodnych, zielonkawych objęciach Pachamamy...

Dniało.
Łaszę się do poduszki jak leniwy kocurek. Opatulony mięciutką pierzynką, stanowię kokon, z którego zaraz wylecę jako motyl i pofruwam, pofru…
Powrót do rzeczywistości - pieprznąłem o podłogę. W głowie kołatały się szczątki wspomnień snów – jakiś bunt, czerwone kreski, nawet Bernard tam był. Obskubywał paznokcie, pomyślałem.
Za oknem była szara mgła, chyba że to sprawka niedomytych szyb.
Zza drzwi dał się słyszeć lekki szmer rozmów. Otworzyłem je więc.
Naprzeciw otwartych drzwi do sąsiedniego pokoju stało czterech facetów – gruby strażnik, chudszy strażnik, właściciel przybytku oraz sam Bernard, pieprzony skubacz.
- To teraz już nic nie powie.
- Złośliwość ludzi martwych.
Podszedłem do nich z miną zdziwienia i spojrzałem do środka – leżał tam martwy Gryfonid, ten co nie lubił czosnku i dziwnie się zachowywał. Oraz… mnie obraził.
Teraz to już nie miało większego znaczenia, bo leżał w łóżku na wznak bez świadomości, że już się nie obudzi.
Po chwili grubszy strażnik rzekł, jakoby cudaczny Gryfonid nie zatruł się czosnkiem, albowiem na szyi – wyjaśnił, każąc chudszemu strażnikowi odwrócić głowę ofiary – znajdowały się ślady po kłach.
- Znowu jakieś dzieciaki bawią się w legendę – podsumował.
- No, nie wiem czy w legendę. To już coraz częściej się zdarza – tłumaczył stary grubasek, właściciel gospody – To jakaś choroba. Zaraza, gówno, tfu.
- Banda głupców i tyle. W głowie im się przewraca – stał przy swoim grubszy strażnik, udając obeznanego.
Otwartym sercom brak wstydu, którego mają zamykający – przeszło mi przez łeb.
- Schować trupa?
- Bezzwłocznie.

Poszedłem na dół, zjadłem w milczeniu i myślałem o tym, żeby się stąd wyrwać.
Przyszedł Bernard i mówił w zasadzie to, o czym myślałem pierwej, utwierdzając mnie tylko w przekonaniu, że czas się zbierać, zabijać sarenki i sprzedawać w wioskach. Do miasta wpaść by wypadało, aby strzał dokupić i naostrzyć sztylet i tak dalej, i tym podobne.
Czas wychodzić, a w przypadku Bernarda – wyłazić.
Zamykając drzwi wyjściowe od razu poczułem pewien niepokój związany ze zmianą atmosfery. I nie myliłem się - Bogu najwyraźniej mleko wykipiało w powietrze i dlatego osiada na rzęsach - myślałem. W tak melancholijnych uliczkach nie byłbym zdumiony spotykając samego Kubę Rozpruwacza.
Uliczkach – no, nie były to uliczki, a po prostu ścieżka dla tych, którzy chodzą sobie w słoneczną pogodę… no właśnie, ciekaw jestem, gdzie.
Bernard splunął na trawę. Biedne roślinki.
- No to pójść się nie pójdzie, pogoda do dupy, że ja nie mogę…
Znów charknął. Skrzywiłem się.
- Wróżenie nie wróży nic dobrego. Masz jednak rację, w takich warunkach iść się nie opłaca.
- No, mówię przecie, tam gorsze wampiry mogą być.
Na domiar gównianego, spadł deszcz.
Bernard wzniósł rękę do góry.
- Popatrz, nawet chmury płaczą.

Siedzieliśmy z powrotem przy stoliku, gapiąc się w smętne otoczenie.
Gruby strażnik grzał się przy chłodnym piwie, podczas gdy chudy kręcił się wokół obszaru, jaki zajmował budynek i wypytywał, jakby ktoś mógłby się przyznać, że jest zabójcą.
Właśnie wrócił, otwierając szeroko drzwi. Pomyślałem przez chwilę, że ma kompleks chudszości w stosunku do swojego partnera.
Spodnie zakrapiane deszczem. Spojrzenie podejrzliwe, co najmniej poruszone.
Nie było co robić.
Gawędziłem więc znowu o tym i o tamtym, bardziej o tamtym, bo Bernard obskubowywacz opowiadał mi o dalszej rodzinie.
W końcu, podczas tejże nudnej pogawędki, napomknęliśmy na temat trupów, i że pasowałoby coś z tym fantem zrobić. Obaj strażnicy tymczasem patrzyli na nas podejrzliwie, jakbyśmy to my byli winni.
W końcu wyszli pogadać z karczmarzem, a potem odjechali na koniach.
Bernard gadał, gadał i gadał.
Pod wpływem wymiany zdań, doszliśmy do wniosku, że dobrze byłoby zakraść się w nocy i przyłapać idiotów na gorącym uczynku. Spodobało nam się to i gadaliśmy tak jeszcze do wieczora, aż czas było się położyć.
Jedno było pewne - nic nie było pewne.

Siedzieliśmy najdłużej. Karczmarz o tej porze zrobił się strasznie podejrzliwy. Kiedy już każdy poszedł do wyrka, a zostaliśmy tylko ja, Bernardzik wraz z grubaskiem za barem, ruszyliśmy na górę. Było ciemno jak w dupie u murzyna.
Tam mówiliśmy do siebie szeptem.
- Dobrze, więc ja skryję się w prawym rogu naprzeciwko schodów, a ty tam dalej – za kwiatkiem.
Zrobiliśmy tak, jak powiedziałem.

Minęło może pół godziny. Zacząłem słyszeć dziwny szelest. Był bardzo ciekawy, ale i denerwujący. Co dziwniejsze, dochodził zza kwiatka.
Skierowałem się w tę stronę i w ciemności dostrzegłem tuleję z żagiewem. Był to oczywiście Bernard.
- Co ty wyprawiasz? – zapytałem najcichszej jak umiałem.
- A, skubię sobie, no.
Pomimo tego, nadal lubiłem ludzi ze wsi.

Po chyba dwóch godzinach, które o dziwo wcale mnie nie męczyły, a to za sprawą dreszczyku emocji i podniecenia, żagiew na tulejce do mnie podszedł.
- Czego chcesz? – zapytałem zarówno podekscytowany, jak i podenerwowany.
- Nie da rady. Spać się chce.
- Chyba tobie.
- No właśnie mówię, że mi.
- Wcale tak nie po…
- Dobra, dobra - za słówka to ja też umiem łapać. Ja się rozpierdzielę na łóżko, a ty tu czatuj. Później mnie obudź, to się zamienimy. Na wypadek, gdybym spał jak rozpierdzielony na łóżku, zostawię drzwi otwarte. Nie będziesz musiał pukać.
- Czekaj…
Było już za późno. Poszedł. Chwilę później, ja też już nie mogłem wytrzymać, zawróciło mi się w główce i upadłem na podłogę, która wydawała się niecodziennie mięciutka.

Krew. Zwierzę. Goń.
……..
Klątwa. Przekleństwo.
……. Zabij.
Twarz.

Ranek jak to ranek, obudziłem się dość wypoczęty. Jak zwykle powoli dochodziłem do pełnego siebie, przerzucając w głowie myśli i dziwne wydarzenia ze snu. Pamiętam, że cały widok był czerwony, a i jeszcze… przypominam sobie twarz Bernarda. Nie, ja ją nadal widzę.
- Ja pierdzielę.
Nade mną spał Bernard, rozpierdzieliwszy się uprzednio na łoże. Coś było nie tak.
Zaśmiałem się. Najwyraźniej musiałem w przypływie roztargnienia przyjść tu i chronić tego głupola.
Wstałem i spojrzałem na towarzysza. Miałem go chlasnąć w twarz, ot dla żartu, kiedy to ujrzałem czerwone ślady na jego szyi.
Te ślady.
Poczułem chłód na dłoni. Nie lubiłem chłodu. Obejrzałem rękę i dostrzegłem czerwony punkt. I kolejny, i kolejny…
To kapało z nosa. Nie, z ust. To była krew.
Ta krew.
Przerażony nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Wzrokiem szukałem lustra. Było po lewej. Odwróciłem się do niego przodem i ujrzałem to, co było najstraszliwszym wydarzeniem w moim życiorysie – wampira.
Ciarki wchodzą w prywatne zakamarki. Myślałem prędko, acz ociężale. Czyli to byłem ja… Już wtedy, pierwszy mord, gdy spałem przy gospodzie.
Opuszczony. Za późno. Nie chcę tego gówna.
Powoli zaczęło mi się dokładnie przypominać, o co chodzi.
Chciałbym, żeby było jak dawniej, przed zasmakowaniem, bo to już koniec "dawniej", a teraz jest "teraz", za późno, myślałem, że za wcześnie - zachowuję się inaczej, nie kontroluję tego. Czy uda się z powrotem pozyskać trwały związek z duszą, jeśli wiem, że jest on niemożliwy? Niegdyś odczuwałem nostalgię do czegoś ponadnaturalnego, teraz zaś tęsknię za słodką niewiedzą rzeczywistości. Sprawa, przez którą wydaje mi się, że jestem obłąkany bardziej niż wcześniej. Ja tego nie chcę, odrzucam, nie.
Trzęsłem głową jak głupi. Dotknąłem się w to miejsce. W źródło krwi. W usta.
Nie doceniałem tego, co miałem, a było pięknie - teraz jakaś pieprzona nerwica zżera mózg i serce.
Mętlik. Straszny. Rozumiem ludzi. Zrozumiałem was.
Zazdroszczą mi odwagi bycia innym, bo z odstępstwem łączą się profity. Są przeciwko mnie. Jedno ego kontra inne ego, a ja pragnę, by było jak wcześniej, zanim był ten pierwszy niechciany raz zasmakowania krwi, co jedni nazywają niesamowitością, ale dla mnie to przekleństwo - czas na wycie do księżyca. Patrzę wam w oczy i wiem, że nie rozumiecie świadomości istnienia dziwnego bytu. Czuję, jakbym stracił umiejętność myślenia o tym, co mi się przydarzyło. Najlepiej, żeby tego dnia w ogóle nie było. Czyżbym stracił coś cennego? Czegoś brakuje. Łzy napływają do oczu. To już koniec. Za późno. Nie będzie tak jak dawniej. Pętla... Mam dylemat. Czy podążać dalej za krwią, czy może sprzeciwiać się nowej uboczności natury i w głodzie... nie! To, co nierzeczywiste, rzeczywistym wkrótce będzie.
Chore rozważania przerwał łomot do drzwi. Musiał być już późny ranek. Głupcy nie pomyśleli, że drzwi nie są zaryglowane.
Myślałem. Chory. Dywan, łóżko, okno – okno. Otworzyłem z trudem, było dość wysoko.
- Otwierać! Straż! Otwierać…
Wyskoczyłem. Miałem ich w dupie. W łysej, mięciutkiej dupce.
Za sobą usłyszałem jedynie jęk, a po tym dźwięk drzwi.
- Kuźwa, otwarte było.
- Szmaciarz uciekł przez okno.
- To dzieciak. Nie ma szans na przetrwanie.

*

Gówno z rynsztoka spływało po ratuszu.
Hardo dreptałem przez szczurze legowisko, w wiedzy jaki następny przystanek obiorę. Żebracy. Najbiedniejsi wiedzą najwięcej. Puste portfele, pełne serca - zawsze pomogą za kilka żółtych kółek i papieru.
Budzący respekt i wszystkie muchy w okolicy, Salomon był uszami miasta, wtapiając się w zobojętniałe ściany budzące litość. Od czasu do czasu zbudzona była tak mocno, że dawali mu monetę. Dzisiaj się łajzie poszczęści bardziej. Grosiwo w kieszeni przygotowane.
Znalazłem go w tak zwanej śród-uliczce, stał przy fontannie.
Obejrzałem go z pogardą. Ma oczy po matce, uszy po listonoszu – pomyślałem.
Oglądanie takie dawało nie tylko sporo pikantnej satysfakcji, ale i sprawiało, że byłem kimś dla tego biedaka.
Z iście szelmowskim uśmiechem na mordce, podarowałem mu trzy złocisze, bo porządny dzień miałem, a ten zaczął paplać jakbym mu przyłożył nóż do gardła.
Mówił dużo zmęczonym głosem, przez co sprawiał, że też się męczyłem, ale jeśli mowa o meritum, sprawa przedstawiała się jasno. Pomiędzy królestwem szczurów, które sobie nie poradzą w dorosłości, a Permantorią – stoi sobie jakaś gospoda, w której już trzech zabito. Kapitan Permantorii, mimo, że to nie jego rejon, wysłał kilku patałachów, a oni, jak to patałachy – obejrzeli, zesrali się i pojechali z powrotem.
Podziękowałem grzecznie Salomonowi, bo to dobry ziomek był, po czym minąwszy kilka gryzoni, wszedłem po raz pierwszy do biblioteki.
Stała tam młoda ekspedientka. Obleśne nogi zwiastowały pokorę.
- Czego pan szuka? – spytała zbyt łagodnym głosem. Takie ciapki mnie denerwowały bardziej od szczurów. Pawie piórka jej wystają z nosa, a z butów słoma.
- Czegoś o wampiryzmie. Jednakże nie pragnę niczego wypożyczać. Mogłaby mi pani przeczytać jakąś trafną i finezyjną definicję? – zdziwiłem się własną wykwintnością ironii.
- Oczywiście – powiedziała. Wyjęła grubą księgę, przejrzała spis treści i jej oczom ukazała się strona, która mnie interesowała.
- Wampiryzm – czytała – to zaraza dotykająca zwierzęta, powoduje nieodparte pragnienie krwi, zwłaszcza nocą, gdy część rozumu potrzebuje odpoczynku i jest osłabiona. Nie można jej wyleczyć, a jedynym sposobem na pozbycie się choroby, jest ubicie chorego zwierzęcia. Nie ma dowodów… Już pan wychodzi…? Nie chce pan wiedzieć, skąd się bierze?
- Nie.

*

Noc przesiąknięta była grozą. Czarne szpony wciskały się w umysł, powodując więcej bólu aniżeli cienie spacerujące po grzbiecie.
Czułem się jak zwierzę. Goniłem zdobycz, którą byłem ja sam.
Myślałem, że już dawno ich zgubiłem, o ile w ogóle trudzili się za mną biec. Nigdy nie przypuszczałem, że mam aż taką kondycję. Czułem się silniejszy niż zwykle.
Uciekając przed drugim obliczem, przeszłość wydaje się nie dotyczyć. Idiotyczny fant.
Dokładnie teraz się zacząłem powoli męczyć. Dyszeć. Sapać.
Obejrzałem się dokoła. Poniżej pagórka, na którym stałem, rozciągały się dachy małych wiejskich mieszkań.
Jedno jest niebo, miliony domów - tak właśnie sobie pomyślałem.
Schodząc od drugiej strony wzniesienia, jak zwykle, myślałem. O tym, że granice umysłu sprzeciwiają się granicom ustalonym przez ogół, których i tak większość nie przestrzega. Zresztą, co ja wiedziałem o większości? Nie wiem, głupi jestem. Przez wieki stawiano na piedestale zasady, reguły panów w okularach, szalonych obskubywaczy, wybrednych Gryfonidów…
Ta dwojakość powala podmuchem melancholii oraz złej energii. Władcy skorumpowani, pionki wojny ustawione. Katapulta kupska. Wystarczy wziąć do ręki pierwszy lepszy podręcznik do historii, żeby stwierdzić, iż religia jest nie tylko głupia, ale i zła. Gówno, nie kaplice.
Chyba jednak na tym polega piękno historii człowieka. Ma wybór. Podejmuje decyzje, ktoś kocha, nienawidzi, krwawi i wzdycha.
O to chyba chodziło. O to chodzi.

Daleko w noc, z dala od miejsca zbrodni, gęsto rosły drzewa. Ciemno było, ale już podczas wleczenia swych obolałych nóg po lesie, widziałem jakieś światła na drugim końcu.
To nie było przywidzenie.
Wyszedłszy bez strachu zza stanowiących zieloną granicę krzaków, ujrzałem zbiorowisko różnych ludzi.
Jeden był taki jakiś zielony, drugi pół-Gryfonid, trzeci zdecydowanie południowiec. Modlili się do zaskakująco wysokiego posągu przedstawiającego kobietę, która w ręku trzyma liść.
Wokół statuy, na trawie były dwie ławki oraz dywanik, na którym zielony gość najwyraźniej medytował.
Naprzeciwko pani z liściem stał stojak z księgą i świeczka. Mały ognik skakał na knocie niczym leśna szaławiłka.
Podszedłem do miło wyglądającej kobiety, która choć z wyglądu przypominała Gryfonidów, zachowywała się zupełnie odrębnie.
Woskowy świetlik odsłaniał jej trzy czwarte twarzy.
- Czego poszukujesz, wędrowcze?
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Sam nie wiem – odparłem. To była jedna z głupszych wypowiedzi.
- My też nie wiemy, czego szukamy. Ale najgorzej jest się poddawać.
Kobieta ta była jedną z tych, które są naprawdę piękne i wręcz aksamitne, a jakakolwiek zboczona myśl przechodząca przez nagrzaną od wieczora głowę, brudziła obraz jej majestatu.
- Wierzymy w miłość. Wierzymy w siłę i potęgę wiary w miłość. Choć wydaje się to skomplikowane, po prostu napajamy się egzystencją, tym, że jesteśmy razem, rośnie trawa, a księżyc ma wieczny blask.
To była sekta regresyjna.
Odrzuciwszy wyścigi szczurów po lepsze jutro i wyższą pozycję, oni po prostu harmonizowali z otoczeniem. Harmonia. Osiem niebiańskich liter. Osiem to cyfra nieskończoności.
Spojrzałem na nich i zobaczyłem szczęśliwych ludzi, którzy uznają potęgę prostoty, banału, teraźniejszości i tego, co bywa niezaprzeczalnie piękne, kiedy powodzi się wędkarzowi.
Głupie kłótnie tracą na znaczeniu, gdy przypomnimy sobie o potędze natury.
To było piękne i niezwykle przyjemne patrzeć na ludzi przekonanych o tym, że w naturze nic nie ginie.
- Stanowimy sens świata, a świat sens nas. Czy to pojmujesz?
Pokiwałem stanowczo głową w rozmyśleniu. Światło się rozpłynęło i nie było już tak ostre.
- Czy pragniesz do nas dołączyć?
Bardzo.
- Nie… mogę.
Odwróciłem się i odszedłem kilka kroków. Potem odwróciłem się znowu.
- Wybaczcie. Kocham was, ale… nie dziś. Nie teraz. I chyba nie jutro.
Nie mogłem ich skrzywdzić. Byli zadowoleni, a ja także, bowiem poskromiłem najgorszego demona.
Wszedłem z powrotem do ciemnego lasu, oddalając się od tak pięknego w swej nadziei światła.
Pomyślałem - po cóż miałoby istnieć niebo z chmurkami bez ludzi, którzy się nim zachwycają?

*

Coś zabulgotało w powietrzu. Psiakrew, ryżojady znów mają okres godowy.
Szczerze? Nie lubiłem miasta, ale przynajmniej dało się jakoś odnaleźć w tamtym syfie. Tutaj jest cały czas zielono, a krzaki nie są dobrymi znakami dla takiego urwiska jak ja.
Niedobrze mi się robi od tego drzewa, na którym siedzą ptaki, które choć się cieszą, to i tak jutro pójdą na dno; ścieżki, której końca nie widać i gospo…
Gospody. Podszedłem do budynku dość ostrożnie.
„Pod czarną podkową”. Cóż za nazwa. Równie dobrze na szyldzie mogło być napisane "Gówno".
Otworzywszy drzwi, zobaczyłem właściciela, który zobaczył i mnie.
Świnia z niego była niezła – tłuste toto jak typowy wsiur, do tego czerwone na policzkach. Brakowało mu tylko ogonka wystającego z równie tłustawej dupy.
- Co podać? – zapytał wieśniackim głosem.
- Wampira – odpowiedziałem żartem.
Popatrzył się na mnie tak, jak wsiur patrzy na drugiego wsiura.
- Wampirów nie podajemy.
Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy naprawdę nie załapał dowcipu.
- Chodzi mi o zbója, co to trzech klientów ci załatwił.
Milczał.
- Jak tak dalej pójdzie, nikt się u ciebie nie będzie najmował.
Milczał, palant jeden.
- Zbankrutujesz przez to przestępstwo wylewające się z miasta…
Co za palant, nie mogę.
- Dobra, fujaro - masz tu trzy złote gówna, i gadaj teraz o tym wilkołaku czy jak mu tam…
- Proszę się nie denerwować – usłyszałem głos z tyłu. – Pan sprawia problemy?
Byłem wściekły, ale nie grałem dalej. Zachowałem się jak dziewczynka.
- Wampira szukam.
Siwy facet się uśmiechnął.
- Oho, stara oberża przyciąga śmiałków. Proszę, proszę. Uciekł z rana. Teraz już nie wiadomo, gdzie jest.
- W którą stronę?
- Na południe.
- Do widzenia.
- Czekaj pan, czekaj. Pan jest ze straży miejskiej?
Nie miałem ochoty gadać z tym chłopem. Wyszedłem. Fajans jak cholercia.

- Nie widziałeś pan przypadkiem jakiegoś chłopca ze świecącymi oczami?
- Ze świecącymi? Coś pan, oszalał?
- No, nie ze świecącymi. Kuźwa, normalny zdziewiczały chłopcyk śpieszący się gdzieś.
- Ano widzioł.
- Kto taki?
- Jaki taki?
- Owaki, kuźwa. Kto go widział?
- Kogo?
- Ja nie mogę, chłopca. Kto widział chłopca?
- Nie wiem, a bo ja wiem… co, to ja, pytam każdego o chłopców? Co, ja pedofil jestem?
- Przecież mówił pan, że go widział.
- Kogo?
- Wypierdzielaj.
Już od dziecka nienawidziłem wieśniaków.

Wkrótce potem napotkałem całkiem zgrabną dziewkę, która poinstruowała mnie dokładnie, gdzie chłoptaś odszedł. Był jeden, więc pięć czy sześć tysiaków świeciło nad główką.
Podziękowałem uprzejmie za łaskę urodziwej panny, ruszając następnie w podanym mi kierunku.
Poprawiłem miecz, rękawice i byłem gotowy na bitwę z dzieckiem.

*

Hubert wszedł do pomieszczenia tak cicho, jak tylko umiał.
- Czego? – zapytał kapitan skupiony na kartce pergaminu.
- W sprawie wampira…
- Zabił?
- Jest w drodze.

*

Nie mogło być inaczej.
Spokojne źródełko, a obok cichy kamień. Na kamieniu siedział młody chłopiec, w praktyce łagodny, lecz buńczuczny poglądami. Na domiar tego – kompletnie nie zgadzał się ze swym przeznaczeniem. On nawet w nie chyba nie wierzył. Sam tego nie wiedział.
Rozpatrywał przeszłość. Zadawał retoryczne pytania.
Siedział po turecku, tak jak dawniej, odpoczywając i gotując się do bitwy. Nie przeczuwał jej. Wiedział, że nastąpi.
Tak mu śpiewał ptak, szeptało źródełko, o tym przypominał mu cichy kamień.
Zaczął ostrzyć pazury o głaz. Przypominało to dźwięk skubania paznokci. Z palców płynęła krew.

Zimny, zwany również Neptusem – zwykle przez tych, którzy pragną mu się przypodobać w jakimś interesie – szedł powoli, aczkolwiek stanowczo ciemnym lasem, wchodząc powoli w jaśniejszy co nieco zagajnik.
Przeczuwał, że gdzieś tutaj czeka na niego wróg. Dziwny wróg. Głupi dzieciak, mentalny nastolatek-romantyk, który w przypływie szoku zamordował trzy osoby.
Nie wiedział o tym, ale przeczuwał. Obce mu były ptaszki, kamyki i woda rozpraszająca jego wyostrzone zmysły. Przeczuwał zagrożenie i strach, czyjś młodzieńczy strach.

Nagle percepcja krwiopijcy w kwiecie wieku zobrazowała twardego faceta naprzeciwko.
Z nieprawdopodobną szybkością młodzieniec odskoczył w bok, zanim tamten zdążył wyjąć miecz.
Zimny demonizował przez chwilę oczy wampira, po czym zakreślił w powietrzu konterfekt zawziętości.
Obaj w milczeniu wpatrywali się w siebie. Nie na długo. W młodzieńczej furii wampiryzmu, nieświadomy mordów łagodny chłopiec, ruszył prędko wspomagając się rękami jak małpa w kierunku stojącego wytrwale zabijaki na zlecenie.
Zimny powitał go swym excaliburem za czterysta złotych u Peghegów, aż krew bryznęła z policzka. Chłopiec sapał jak oszalały byk.
- Zmęczony? – Zimny miał nadzieje, że złagodzi morale przeciwnika trafną sentencją. Mylił się.
Wampir zaatakował znowu. Tym razem robił uniki w trakcie szarży, a wtem odskoczywszy w bok, gdzie Zimny trzymał miecz, ciął pazurami w szyję.
- Ty nędzna szmato! – ryknął Zimny.
- Zginiemy obaj – powiedział ledwo dosłyszalnie przeciwnik.
- Głuptas jesteś.
Zimny począł tedy machać mieczem jak za przeproszeniem pieprzony wymiatacz, który z łona matki wyciągnął swe ostrza za czterysta złotych u Peghegów.
Był to sprytny trik. Młody wampir myślał, że wykorzysta okazję, jednak nie przewidział tego, iż w momencie kulminacyjnym Zimny zatrzyma ostrze w górze, po czym z niesamowitym impetem przebije z dołu powietrze aż do brzucha młodzieńca.
Ten odskoczył.
Na twarzy Zimnego pojawił się szyderczy uśmieszek.
- Za czterysta złotych u Peghegów – powiedział.
- Gówno, nie miecz.
Atak tym razem nastąpił ze strony sprowokowanego najemnika. Ścinał powietrze mieczem w szaleńczym biegu, choć wolniej i rozsądniej aniżeli przedtem.
Młody stwierdził, że zaraz Zimny wykona jeden z profesjonalnych uników, więc pobiegł prosto, w niewiedzy, że Zimny miał ten sam zamiar.
Rozciął mu lewy obojczyk. Krew trysnęła obficie.
Młody syknął ze złości. Z bólu zwykle nie sykał.
- Wypiło się, to teraz trza oddać.
- Wiesz, jaka jest między nami różnica?
- No, jaka?
- Ja nie dostaję pieniędzy za mordy, ty tak.
- Ha, ha. Działam w słusznej sprawie.
- Mów tak sobie, mów. Hipokryto.
Wykorzystał moment nieuwagi i powalił na ziemię Zimnego. Miecz wypadł mu z ręki.
- Czas na śniadanko – wysyczał w przypływie gniewu wampir i zaczął wbijać swe zębiska w skórę leżącego, kiedy ten nie próżnując, sięgnął miecza i przebił młodego na wylot.
Wampir padł.
Obaj leżeli w bezruchu.
Zimny zagryziony przez młodego i młody przebity excaliburem za czterysta złotych u Peghegów.

Oni nie żyli. Żyła natomiast całość wokół – krzewy stanowiące zieloną granicę, spokojne źródełko oraz kamienie, które zwykły nic nie mówić.
Chociaż jestem trzecioosobowym narratorem, to ciul wie, o co tak naprawdę chodziło w tej historyjce.
Miejmy nadzieję, że baba do lekarza będzie przychodzić, póki żyjemy.
Odpowiedz
#2
Cytat:Rozkaż komuś poczytać o tym – w bibliotece na pewno są jakieś księgi o tym, pewnie większość to ludowe bajdy, ale mogą się przydać.
Do usunięcia drugie.

Cytat:Przy piwie język dostaje erekcji i wkrótce te same pogawędki przeobrażają się w końcu w bitwy na noże.
Dobre.

Ciekawe, że wprowadzasz granice wewnętrzne. Dotychczas spotykałem się z granicami w relacji człowiek-otoczenie, a więc zewnętrznymi. W ogóle wplatasz w tekst sporo intrygujących opinii własnych i rozważań.

Cytat:wtem do lady podszedł starszy mężczyzna średniej budowy, senior jakiś, bo głowę mu przykryło siwizną.
Trochę masło maślane.

Swoją drogą, czy warto wplatać w dość oryginalną opowieść schemat tak wyświechtany jak karczma?

Cytat:Miał włosy jak żagiew.
Ciekawe porównanie. Dobre porównania są ważne dla przyjemności czytelniczej.

Cytat:W ogóle to ciała nawet nie wynieśli, trup gnije i śmierdzi, że ja pierdzielę
A nie powinien się przemienić ten trup w wampira?
Dodałbym coś o jakichś anty-wampirycznych rytuałach. Głowa nieboszczyka w kwiatach itd.

Cytat:- To jakaś… potworność – powiedziałem i doznałem jakiegoś deja vu.
Lektura jest dość ciekawa, więc punktuję tylko te powtórzenia, które naprawdę zgrzytają.

Cytat:gawędziliśmy dłuższą chwilę. O tym i o tamtym – dowiedziałem się sporo totalnie niepotrzebnych mi rzeczy,
Wink

Cytat:Złośliwość ludzi martwych.
Dobre!



Powiedziałbym, że główny problem tego tekstu to nierówność.

Perełki, fajne przemyślenia przeplatają się z rzeczami, które są humorystyczne na siłę albo po prostu niepotrzebnie udziwnione.

Tekst z początku poraża oryginalnością, potem dajesz czytelnikowi ograne rzeczy jak gospoda i zabójca potworów, choć wiem, że stać Cię na oryginalność.

Dlatego przed publikacją radziłbym Ci zrobić gruntowny przesiew, żeby zniwelować jak najwięcej złego i zostawić to, co fajne.

Wampir w Twoim opku jak rozumiem jest istotą nieco inną od tej do jakiej przyzwyczaiły nas gotyckie opowieści. I nawet mi się to spodobało.

Zaskoczyłem się, kiedy zdradziłeś tożsamość potwora.

Chwyt z narracjami jest dla mnie niepotrzebnym udziwnieniem. Dałbym jednego trzecioosobowego i byłby sztos. Pierwszoosobowi narratorzy za bardzo się od siebie nie różnią, ich partie były mocno podobne. Jeśli taki zabieg, to ja bym radził na zasadzie większego kontrastu.

Moje poczucie humoru jest takie o, ale parę żartów chwyciłem i się nawet uśmiechnąłem, także sukces Wink

Opowiadanie jest warte przeczytania i byłoby dobrze, gdyby ktoś jeszcze rzucił na nie okiem. Intrygująca lektura.

3/5 w moim subiektywnym odczuciu.

Pozdrawiam!
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości